Józef Balsamo/Tom III/Rozdział XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Józef Balsamo
Podtytuł Romans
Wydawca Wende i spółka
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“ J. Buriana
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Joseph Balsamo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIX
LOQUE, CHIFFE ET GRAILLE[1]

Król skierował się do gabinetu, w którym zwykł był przed polowaniem lub jakąkolwiek przejażdżką spędzać chwil kilka, aby wydać osobiście rozporządzenia służbie, jaka mu w ciągu dnia potrzebną jeszcze będzie.
Ukłonem pożegnał w końcu galerji dworzan i dał im znak ręką, że sam pozostać pragnie.
Potem poszedł korytarzem, prowadzącym do apartamentów córek. Stanął przed portjerą, osłaniającą drzwi, tu chwilę się zatrzymał, potrząsając głową.
— Jedna tylko dobrą i szlachetną była i ta odjechała! — mruknął przez zęby.
Podniesione głosy odpowiedziały na to niezbyt pochlebne dla pozostałych zdanie. Uchyliła się portjerą i Ludwik XV powitany został przez rozzłoszczoną trójkę — słowy:
— Dziękujemy ci, ojcze!
Otoczyły go trzy pozostałe królewny.
— Ach, to ty! Łachmanku — rzekł do najstarszej, to jest do Adelajdy. — Ha! cóż robić! gniewaj się, albo nie gniewaj, powiedziałem szczerą prawdę.
— O! — odezwała się Wiktorja, — nic nie powiedziałeś nam nowego, Najjaśniejszy Panie, wiemy, że jedną tylko Ludwikę miłością swoją obdarzałeś.
— Na honor! Gałganku, wielką powiedziałaś prawdę.
— I z jakiejże to racji te wyjątkowe względy? — rzuciła kwaśno najmłodsza księżniczka Zofja.
— Bo, Ludwika, nigdy niczem mi nie dokuczyła — odpowiedział król tonem dobrodusznym, dosadnie malującym jego egoistyczny charakter.
— O! dokuczy ci jeszcze nieraz jeden, dokuczy, bądź na to przygotowany mój ojcze! — odezwała się Zofja w sposób tak uszczypliwy, że zwróciła szczególniejszą uwagę króla na siebie.
— Skąd to przypuszczenie, Ochłapku — zapytał. — Czyżby Ludwika na odjezdnem uczyniła ci jakie zwierzenia? Zdziwiłoby mnie to bardzo, bo o ile wiem, wcale cię ona nie kocha.
— Mniejsza o to, odpłacam się jej z procentem — odpowiedziała Zofja.
— Wybornie! — rzekł Ludwik XV — nienawidźcie się, drzyjcie się, bylebyście nie przeszkadzały mi do przywrócenia porządku w królestwie amazonek. Ale pragnąłbym jednak wiedzieć, czem to takiem, czem mianowicie, dokuczać mi ma ta biedna, kochana Ludwika?
— Biedna, kochana Ludwika! — powtórzyły Wiktorja i Adelajda z przekąsem.
— Czem? — I owszem, możemy ci powiedzieć mój ojcze!
Ludwik XV rozsiadł się w wielkim fotelu, umieszczonym przy samych drzwiach, tak aby na wszelki wypadek ułatwić sobie ucieczkę.
— Tem oto, że pani Ludwika — zaczęła Zofja — jest troszeczkę opętaną, jak się zdaje, przez tego samego złego ducha, który ksienię z Chelles nagabywał, i zamyka się w klasztorze dla robienia doświadczeń.
— Tylko bardzo proszę — oświadczył Ludwik XV — bez żadnych dwuznaczników, gdy o siostrze swojej mówicie. Nikt nigdy nie miał nic do zarzucenia jej uczciwości, pomimo że dziś wszyscy tak są do tego pochopni.
— Wcale tu nie o jej cnotę chodzi — odpowiedziała dotknięta do żywego Zofja; — powiedziałam, że ma zamiar robić doświadczenia i nic więcej.
— Gdyby się nawet chemji oddała, gdyby wyrabiała broń lub kółka do foteli, gdyby grała na flecie, lub bębniła na klawikordach, cóżbyście złego w tem widziały?
— Powiadają, że się chce zająć polityką.
— Ludwik XV drgnął.
— Będzie studjowała filozofję i teologję, wydamy się przy niej nic nieznaczącemi w rodzinie, my...
— Jeżeli siostra wasza pragnie w ten sposób torować sobie drogę do nieba, cóż wam to może przeszkadzać? — odparł Ludwik XV, tknięty jednak wspomnieniem owej rozprawy krytyczno-politycznej, jaką go pożegnała Ludwika. — Czy jej nie zazdrościcie przypadkiem? Byłoby to czynem arcyniechrześcijańskim.
— O wcale jej nie zazdroszczę — powiedziała Wiktorja — i wcale w jej ślady nie pójdę.
— Ani ja — dodała Adelajda.
— Ani ja — wtrąciła Zofja.
— Ta biedna, kochana Ludwika, niecierpi nas — zauważyła Wiktorja.
— Co? — zapytał Ludwik XV.
— Tak, tak, niecierpi nas — zawołały razem wszystkie trzy księżniczki..
— Sądzicie zatem — powiedział Ludwik XV — iż dlatego tylko niebo sobie wybiera, iżby się tam z rodziną swoją nie spotkać?...
Docinek ten rozśmieszył na chwilę trzy siostry. Adelajda najstarsza, zebrała wszystkie siły, aby ugodzić w króla jakim ostrzejszym pociskiem.
— Moje panie — rzekła tonem wyniosłym, jaki przybierała zwykle, kiedy się pozbywała wrodzonego sobie niedbalstwa, z powodu którego ojciec Gałgankiem ją przezywał, — moje panie, albo nie znacie prawdziwego powodu odjazdu Ludwiki, albo nie macie odwagi wyjawić go królowi.
— No, no, mów, widzę znowu jakąś potwarz, no, co tam takiego, Gałganku, co takiego? odezwał się król.
— Jestem pewną jednak, Najjaśniejszy Panie, że ci tem sprawię trochę przykrości.
— Powiedz, że masz nadzieję, to będzie bodaj właściwiej.
Adelajda przygryzła usta.
— Ale — dodała — mimo wszystko powiem prawdę.
— Prawdę?... No, no, to coś obiecującego. Radzę jednak oduczać się od tego nałogu. Czyż ja mówię kiedy prawdę? Nigdy... i wcale mi z tem nieźle, dzięki Bogu!
I Ludwik XV wzruszył ramionami.
— Zaraz to zobaczymy, mów siostro, mów — zawołały dwie młodsze księżniczki, zaciekawione — co to za powód, mający tak dotknąć króla.
— Dobre serduszka — mruknął Ludwik XV, jak one kochają swego ojca!
Pocieszył się zaraz jednakże myślą, że wypłacał pięknem za nadobne.
— Otóż — zaczęła znowu Adelajda — siostra Ludwika, która tak bardzo przestrzegała etykiety, bała się najbardziej tego...
— Czego?... — podchwycił król — mówże, mów, skoroś zaczęła...
— Bała się, Najjaśniejszy Panie, tego wtargnięcia tutaj figur nowych...
— Wtargnięcia, mówisz? — powtórzył kwaśno Ludwik XV, domyśliwszy się o co chodzi... wtargnięcia! Czyż mają wstęp do dworu jacy intruzi? czy mnie kto zmusi, abym przyjmował, kogo sobie nie życzę?.
Był to dość zręczny sposób do zmiany toku rozmowy.
Ale księżniczka Adelajda zadużo miała sprytu i złośliwości, iżby się pozwoliła zbić z tropu.
— Może źle się wyraziłam — powiedziała — może niewłaściwego użyłam wyrazu — bardzo być może. Zamiast „wtargnięcia“, trzeba było powiedzieć: „wprowadzenia“.
— O! o! — powiedział król, nieszczególne, ale zawsze lepsze!... właściwsze jest wyrażenie „wprowadzenie“ niż „wtargnięcie“, bezwarunkowo właściwsze.
— Nie jest to atoli, Najjaśniejszy Panie, wtrąciła Wiktorja, zupełnie jeszcze odpowiednie wyrażenie.
— Jakież więc będzie najzupełniej odpowiednie?
— Przedstawienie!...
— Tak! tak! — potaknęły dwie młodsze księżniczki, to doskonale! — przedstawienie!...
Król zaciął usta.
— Tak sądzicie?
— Tak — odpowiedziała Adelajda. — Ludwika ogromnie się obawiała jakichś nowych prezentacyj.
— Cóż dalej! — powiedział król, pragnąc już coprędzej z tem skończyć. — Cóż dalej?
— Przerażała ją pogłoska, iż ma być przedstawioną na dworze ta pani... hrabina Dubarry.
— Dość! — zawołał król oburzony — dość już tego dobrego, trzeba było powiedzieć to odrazu, a nie obchodzić wokoło!
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała Adelajda — jeżeli nie chciałam tak wprost oznajmić ci tego, co miałam do powiedzenia, to dlatego jedynie, że wstrzymywało mnie uszanowanie dla ciebie i tylko wyraźny rozkaz Waszej Królewskiej Mości usta mi otworzył.
— Nie trzymasz ich znowu nigdy tak bardzo zamkniętych, mówisz, ziewasz, kąsasz!...
— Niemniej jednak prawdą jest — kończyła Adelajda — iż ta prezentacja to przyczyna usunięcia się stąd Ludwiki.
— Mylisz się, moja kochana.
— Najjaśniejszy Panie — odezwały się razem Wiktorja i Zofja — jak najpewniejsze jesteśmy!
— Aj! — zawołał Ludwik XV, jak prawdziwy ojciec z Moliere’a. — Jednoczycie się w opinji, jak widzę. Ależ to prawdziwy spisek w rodzinie. Więc to dlatego ta prezentacja do skutku przyjść nie może; dlatego nigdy niema pań w domu, gdy ma im być złożona wizyta; dlatego nie mają żadnej odpowiedzi na wszystkie prośby o udzielenie posłuchania?
— Co za prośby, co za żądania? — pytała Adelajda.
— Jakto, nie wiesz? — wtrąciła Zofja — na prośby o audjencję, wnoszone przez pannę Lange.
— Pannę Joannę de Veaubernier — poprawiła Wiktorja.
Król, doprowadzony do wściekłości, zerwał się z fotela; jego wejrzenie, tak zwykle łagodne, miotało teraz błyskawice, coprawda niezbyt dla trzech sióstr niebezpieczne.
Że jednak żadna z trzech bohaterek nie była zdolną stawić czoła ojcowskiemu gniewowi, wszystkie schyliły czoła, aby większej nie wywoływać burzy.
— I to wszystko — powiedział Ludwik — dlatego tylko, iżby mnie przekonać, żem się mylił, utrzymując, że najlepsza z pośród czterech odjechała.
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się Adelajda — Wasza Królewska Mość bardzo się źle z nami obchodzisz, gorzej nas niż psy swoje traktujesz...
— Moje psy radują się, skoro do nich przychodzę; moje psy to prawdziwi moi przyjaciele. Żegnam was, szanowne panie. Idę właśnie do Charlotki, Belle-fillé-tki i Gredinet’a. Kocham bardzo te zwierzątka, bardzo je kocham, za to przedewszystkiem, że nie szczekają prawdy!
I wyszedł straszliwie rozsierdzony; a nim zdążył ujść cztery kroki, posłyszał jak trzy księżniczki śpiewały chórem:

W Paryżu, wielkiem mieście,
Serca męskie i niewieście,
Bez wyjątku miękkie, słabe,
Wykrzykują ach! ach! ach!
Błażej faworyta
Ma się źle i kwita.
Źle,
Źle,
Źle.
Leży sobie na tapczanie.
Ach!
Ach!
Ach!

Był to pierwszy kuplet z wodewilu przeciw pani Dubarry, obiegającego ulice pod tytułem: „Piękna Burbońka“.
Król miał zamiar zawrócić, na czem córki jego nie byłyby zapewne bardzo dobrze wyszły, ale powstrzymał się i poszedł dalej, wołając, aby dolatujące go śpiewy zagłuszyć:
— Panie kapitanie od chartów! panie kapitanie!
Oficer, tem szczególniejszem zaszczycony nazwaniem, ukazał się w tejże chwili.
— Proszę otworzyć psiarnię — powiedział król.
— Ani kroku dalej, Najjaśniejszy Panie — zawołał oficer, zastępując drogę Ludwikowi.
— Cóż tam znowu? — zapytał król, zatrzymując się przy progu drzwi, z poza których słychać było węszenie psów, czujących pana.
— Wybacz mi, Najjaśniejszy Panie, moją gorliwość, nie mogę jednak zezwolić, ażeby się Wasza Królewska Mość tu zbliżał.
— Aha rozumiem, gabinet nie jest w należytym porządku... Wypuść zatem Gredinet’a!
— Najjaśniejszy Panie, wyszeptał oficer, strojąc twarz w wyraz zbolały — Gredinet od dwóch dni nie je, ani nie pije i zachodzi obawa czy, nie jest wściekły.
— O! — zawołał Ludwik XV — jestem zatem niezaprzeczenie najnieszczęśliwszym z ludzi! Gredinet wściekły! — byłby to szczyt moich utrapień. Oficer od chartów czuł się w obowiązku uronienia łzy dla okazania współczucia.
Król wykręcił się na pięcie i powrócił do gabinetu, gdzie oczekiwał nań pokojowy.
Spostrzegłszy zmienioną twarz króla, usunął się we framugę okna.
— Widzę, widzę to dobrze — mruczał Ludwik XV, nie zwracając uwagi na wiernego sługę, który dla króla nie był człowiekiem — widzę dobrze — powtarzał, chodząc wielkiemi krokami! — widzę, widzę! Pan de Choiseul drwi sobie ze mnie; delfin uważa się już w połowie za panującego i sądzi, że zaraz nim zostanie, gdy tylko Austriaczkę posadzi obok siebie na tronie. Ludwika kocha mnie, kocha, ale moralizuje i odjeżdża. Trzy córki młodsze wyśpiewują piosenki, w których mnie nazwano Błażejem. Hrabia Prowancji zajmuje się tłumaczeniem Lukrecji. Hrabia d’Artois biega za spódniczkami, psy moje wściekają się i chcą mnie kąsać. Ostatecznie kocha mnie ta jedna tylko biedna hrabina. Niechaj djabli porwą tych wszystkich, którzy chcą jej sprawić przykrość!
I z rozpaczliwem postanowieniem, usiadłszy przy stoliku, przy którym Ludwik XIV podejmował sprawy państwa i przy którym rozpatrywał ostatnie wspaniałe dekrety, mówił:
— Rozumiem teraz dopiero, dlaczego całe moje otoczenie tak przyśpiesza przybycie delfinowej. Sądzą, że gdy się tu tylko pokaże, stanę się jej niewolnikiem, ulegnę wpływom jej rodziny. Na honor, nie mam co przyśpieszać przybycia mojej synowej, jeżeli ten jej przyjazd ma nowe spowodować zawikłania i zamęty. Trzeba nam spokoju, spokoju jak można najdłuższego, ażeby go więc osiągnąć, zatrzymajmy ją w drodze. Miała, nie zatrzymując się w Reims i Noyon, przybyć prosto do Compiègne: utrzymajmy ceremoniał poprzedni. Trzy dni przyjęcia w Reims, i jeden... nie! dwa... nie, trzy dni uroczystości w Noyon, to razem sześć dni zyskanych; dobre i te sześć dni tymczasem! Pochwycił za pióro i sam zaadresował rozkaz do pana de Stainville, rozkaz zatrzymania się trzy dni w Reims i trzy w Noyon. Potem, wezwawszy służbowego kurjera, powiedział:
— Co koń wyskoczy, dopóki rozkaz ten nie będzie, podług adresu, wręczony.
Tem samem piórem następnie napisał:
„Droga hrabino, instalujemy dziś Zamora w jego rządach. Jadę do Marly. Dziś wieczorem w Luciennes, opowiem ci wszystko, co myślę w tej sprawie.

„Francja“.

— Masz, Lebel, idź zanieś ten list pani hrabinie, a sprawiaj się dobrze: to rada, którą ci daję.
Pokojowy skłonił się i wyszedł.




  1. Łachmanek, gałganek i ochłapek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.