Interesa familijne/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

W maleńkim domku pana Hieronima, pod słomianą strzechą ubóstwa poczciwego, które się kłamanym nie chciało okrywać blaskiem, panował spokój przerywany chyba troską o to jutro, które zanadto chrześcjan dręczy. W tym niepokoju o chleb powszedni, jest w nas coś jeszcze pogańskiego człowieka.
Cóż tu brakło do zupełnego szczęścia, wśród zgody, pokoju, miłości, wśród hożo i wesoło rozwijających się dzieci? chyba majętności co by to jutro złocąc troskę o nie zsunęła z czoła rodziców. Hieronim rozumniejszy był w tem od żony, a nade wszystko odważniejszy; mało kto jak on potrafił by wytrwać nieugięty, niezłomny, niezniecierpliwiony tysiącem drobnych ukłuć losu, które się może srożej swą nieustannością czuć dają, niż wielkie klęski. Z uśmiechem przyjmował krzyże, pocieszał żonę i szedł pracować, a gdy biedna kobieta, co sobie nieustannie i swojemu zamążpójściu przypisywała wszystkie biedy, spadające na Hieronima — płakała, on ją nieraz pocieszał i krzepił temi słowy:
— Spojrzyj na rozum chłopa, a zawstydzisz się. W obec Boga, taki on człowiek jak i my; czy on się trapi dziećmi, sobą? robi co może, i wesoło dźwiga brzemię, jakie mu Bóg wyznaczył. Myślisz, że w innych stanach niema żądzy, niema chuci i niepokoju jak u nas? mylisz się — każdy chce więcej, a do prawdziwego szczęścia wyżej potrzeba tylko patrzeć umysłem, a sercem niżej, by siebie najnieszczęśliwszym nie nazywać.
Pani Hieronimowa, przejęta czcią dla odwagi i charakteru męża, osuszała łzy i szła ze swojej strony pracować, wspierana i wyręczana przez piękną Zosię, która główką i ręką wyprzedzała rodziców, chcąc im ulżyć ciężaru, o którym więcej słyszała, niżeli go doświadczyła. Młodość nierychło poczuwa chłód życia, bo żyje ciepłem które w sobie nosi.
Wszystko jeszcze uśmiechało się Zosi, która lichego dworku rodziców byłaby za pałac nie zamieniła. Od dziecka ona pojęła położenie swoje, ukochała je, i ochotnie poświęciła się na ofiarę rodzicom, postanawiając żyć dla nich, im służyć i nigdy o sobie nie myśleć. Proste to było ale anielskiej dobroci dziewczę, bo z piersi matki, z ust ojca wyssała naukę miłości i ofiary. Bóg też ją napiętnował wdziękiem i powagą nad lata; nieraz już pani Pawłowa, patrząc na nią i na swoją Petrę, rozżarzała się potajemnym gniewem, widząc jak przy prostocie jej i wdzięku gasła wychowanka wymownej panny Hiacynthy, skrzywiona, kwaśna i zepsuta zawcześnie.
W cichym dworku Zosia była matką, sługą, siostrą, poradą i pomocnikiem — wszystkiem czego niedostawało rodzicom, i jedną tylko, ostatnią chwilę wieczorną miała na modlitwę, której dusza jej pragnęła jak pokarmu, bez której więdła jak jej podobne kwiatki bez rosy poranku.
Kochali ją państwo Hieronimostwo jak pierworodne swe dziecię, ale poczciwa Zosia zawsze dowody łaski, uczucia, przywiązania zlewała na rodzeństwo, niechcąc innej nagrody dla siebie prócz uczucia, jakie w nią wlewało spełnienie tajnej swej myśli.
Od dwóch prawie tygodni bawił we dworku Hieronimostwa stary Dziadunio, a raz tylko poszedł do państwa Pawłów, co ich niezmiernie bolało. Wiedziała Julja o kapitaliku staruszka, pragnęła go bardzo przywabić i zniewolić, żeby go dla Petry zapisał; byłby to posażek gotowy. Myśl ta jednak wcale im nie szła w wykonaniu. Stary nie taił się, że wolał Hieronimów, najdłużej zawsze w ich domku bawił, z nim gospodarzył, chodził, rozmawiał, chłopców mu uczył czytać, pisać, rachować i ruskich przysłowiów, które oni po cichu powtarzali; domyślano się nawet, że i pieniędzmi musiał biednym krewnym dopomagać.
W kilka dni po powrocie pana Pawła, siedzieli wszyscy przy wieczerzy wczesnej we dworku Hieronimostwa, a Zośka koło nich szczebiocząc dreptała i służyła, to pieszcząc Dziadunia, to wyręczając matkę, to schylając się, upominając i pilnując braci — gdy zaturkotało. — Ale zaturkotało straszliwie! Inaczej słychać wóz idący z pola, inaczej bryczkę księdza proboszcza, i wielki kocz grzmiący po wyschłej ziemi...
Pan Hieronim poznał turkot powozu i struchlał; żona jego załamała ręce — kocz wiedeński, czterema prześlicznemi zaprzężony końmi, zatrzymał się w ich dziedzińczyku, na którym ledwie się mógł obrócić.
— Zginęłam! — zawołała — kluski! — Ktoś przyjechał.
— Kostusiu! Kostusiu! — powstając rzekł pan Hieronim — co ci jest, czego się lękasz? Najbogatszego pana przyjąć się nie wstydzę czem mam, dla nikogo nie wystąpię nad możność, bo to głupstwo. Kogo Bóg dał, przyjmiemy czem Bóg dał — bądź spokojna.
Czom chata bohata, tom i rada — ne żurysia — jakoś to bude.[1]
Drzwi się otworzyły, wszedł pan Piotr, a za nim Staś; Hieronim pośpieszył naprzeciw stryja z uczuciem i uszanowaniem, Dziadunio wyciągnął ku nim ręce wesoły:
— A witajcież! witajcież!
— O to mi goście!
— Jakże moja chata szczęśliwa!
— Jak się masz Dziaduniu?
Hliadi na wyd, ta zdorowlia ne pytaj[2].
Hieronimowa aż przysiadła nieboraczka, całując ręce pana Piotra, ale jako gospodyni nie wytrzymała i na samym wstępie zawołała. A! czemże my niebożęta takich gości przyjmiemy!
— Otóż na samym wstępie wam zapowiadam — rzekł pan Piotr wesoło — że co Bóg dał to mi dobre — prawda Dziaduniu, wszak ty mnie znasz?
Oj! oj! jakij jechaw, takij zdybaw[3].
— Jam biedy kosztował — mówił dalej pan Piotr — i do wszystkiegom przywykł. Staś potrzeba aby się hartował — dajcie mi kątek w szopce, bo to lato, miskę krupniku a dłoń poczciwą... i kwita! Nie bójcie się, ja nie pan, a on nie panicz; choć może więcej trochę mamy, aleśmy wasi bracia i tak dobrze łamoczem chleb razowy jak pytlowy... Więc kochana pani, proszę mi bez żadnych występów — i jeśli mnie nie postawicie w szopce na sianie, to się pogniewam i pojadę. Jeśli mnie kochacie, to mnie posłuchacie.
Pan Hieronim chciał się z czemś odezwać, ale mu Piotr nie dozwolił.
— Widzicie — rzekł — żem nie zajechał do Pawła, bo wiem, że ze mną będzie robił ceregiele, a ja tego nie lubię. — Ale jeżeli mnie nie postawicie w szopie i zobaczę najmniejsze przybory — to jutro ruszam. Słowo honoru Hieronimie, że mnie przyjmiesz jak krewnego?
Hieronim pocałował stryja w ramię, spojrzał na żonę i okiem dodał jej otuchy. Zośka już była wybiegła, ale nim wyskoczyła, w samych drzwiach, śliczne jej oczy spotkały się z żywym wzrokiem Stasia. — Biedne dziewczę zarumieniło się, jakby je ranił pocisk niespodziany, niepojęty... a chłopiec stanął wryty i ręką tylko powiódł po czole, jakby sen od niego odgarniał.
Zdarzyło się wam kiedy w życiu ujrzeć twarz po raz pierwszy a dobrze znajomą; zkąd? ze snów wieszczych, z marzeń przedświatowych, z kolebki nicości? z nadziei żywota? — nie wiem. Twarz ta pociąga nas jak braterska, zadziwia jak zjawisko, przeraża jak widmo; witasz w niej znajomość, a nie śmiesz wyciągnąć ręki wątpiąc czy cię poznano. O! są w życiu tajemnice, niezbadane, niezgadnione węzły, których żadne niedojrzało oko, nici co przez światów szereg łączą dwie istoty — a zerwać ich nic nie może. Któż ten fenomen życia serc wytłómaczył? Jestli jaka formułka i na to w filozofji nowej?
To spotkanie we drzwiach było czemś niepojętem dla obojga i oboje oblało wstydem, przejęło niepokojem. Staś ustawicznie się oglądał, Zosia drżała na myśl powrócenia do izdebki sama niewiedząc czemu; stała w sieni, przypominała po co szła i przypomnieć nie umiała, nareszcie, jakby ochłonąwszy, przeżegnała się na odegnanie tego uroku, w prostocie ducha tak to sobie tłómacząc, i powoli, zadumana, poszła do ludzi.
Tymczasem w pokoiku krzątali się gospodarze — Hieronimowa łamała ręce i ścierała pyły gdzie ich nie było, Hieronim krzesła przysuwał siedzącym, Dziadunio zaś wesół i przytomny, wziąwszy na się urząd wicegospodarza, dysponował i bawił.
Sypałyż się przysłowia! sypały!
W mgnieniu oka, zaledwie ów kocz co takie sprawił zamieszanie odszedł do stajenki, i zatoczył się po odprzężeniu koni do stodółki — bo na taki powóz nie było wozowni stosownej — już u państwa Pawłów wiedziano o dostojnym gościu. Tam od dwóch dni gotowali pieprze i czyścili brudny gościniec i glansowali samowary i ogórkową wodą umywali Petrę.... a Piotr, niewdzięczny pan Piotr, zajechał wprost do Hieronimów!!
— To omyłka! to jakieś niepojęte bałamuctwo! — chodząc żywo po pokoju wołała Julja; — idź, spiesz Pawle, idźże proś, prowadź. — Gdzież to podobna żeby on tam stał? Smród, ciasnota, dzieciska, a cóż mu dadzą jeść! Idźże, idź! Oczewiście omylili się i niewiedząc co zrobić, zostali; ale nas posądzić że my w takiej chałupie mieszkamy, to także taktu nie dowodzi!
— Istotnie, to coś myślą niedoścignionego — dodała żywo panna Hiacyntha — Panu pozostaje naprawić ten błąd, to uchybienie — i iść prosić pod swój gościnny dach; my tu resztę tymczasem przygotujemy.
I pospieszyła po kadzidło, którem salon zapowietrzyć czuła się w obowiązku. Paweł porwał za czapkę i przez płoty, przełazy, rowy, dalej na prost do dworku.
Wszedł gdy pan Piotr i Staś zajadali kluski ze słoniną, które stały na stole; ujrzał to i uśmiech tryumfu wykwitł na ustach jego. A! a! u niego robiono właśnie bitą śmietankę, w którą panna Hiacyntha tyle włożyła karuku, że ją wykrochmaliła jak kołnierzyk, i trzymała się sztywna jak autorka tego arcydzieła.
— A! stryja dobrodzieja!
— Jak się masz Pawełku! jak się masz! Otóż jestem, widzisz; słowny, nieprawda?
— Ale czemuż stryj dobrodziej nie łaskaw do mnie?
— Poczekajno, przyjdzie kolej i na ciebie!
— Bo tu — dodał pan Paweł — u brata i ciasnota, i dzieci....
— Ale bardzo mi będzie dobrze — rzekł pan Piotr — wyśmienicie; jużeśmy się urządzili.... a jutro, jeśli pozwolisz, zapraszamy się na objadek do ciebie.
Tu był sęk: wypadało prosić Dziadunia razem, Hieronimostwo oboje i t. d., a pan Paweł nie miał w tym względzie wyraźnej od żony instrukcji — załatał się więc uśmiechem i powitaniami gorącemi, pomyślawszy że z zaprosinami Julji dla reszty towarzystwa przyjść może i później.
— Siadajże bracie — rzekł Hieronim.
— Doprawdy — odezwał się nalegając Paweł — gdyby stryj był łaskaw główną kwaterę u mnie sobie obrać.... w obszerniejszym domu.... byłoby lepiej. Żona moja już wszystko przygotowała....
— Na co ci mam kłopot robić, kiedy już tu jestem; dziękuję i odkładam na drugi raz.
Dosyt’ z Liacha kurki[4] — odezwał się nareszcie Dziadunio — kontentuj się Waść objadem, panie Pawle, i zostaw Hieronimowi stryja.
Paweł ucichł, ale mu było kwaśno; nie wiedział jak tu z tem do żony powrócić... Owa bita śmietanka, owe kadzidło stracone, a loki Petry które się tam tak starannie rozwijały, a oświecenie salonu!! Wszystko to niechybnie musiało zły humor wywołać, sprowadzić burzę i rozbić się o łysiejącą głowę męża! Co ona powie! myślał, co ona powie! — Truchlał, ale usiadł.
Wszczęła się jakoś raźniejsza rozmowa; podano resztę wieczerzy. — Pan Piotr jadł smaczno, Staś po młodemu, i oba wstali, dziękując gospodyni, która się płoniła i przepraszała. Staś nawet najniepotrzebniej w świecie podziękował i Zosi. Ta się zarumieniła także, i pod pozorem szukania kluczów, uciekła. Otarłszy usta, Piotr przeżegnał się po katolicku i siadając opodal, rzekł:
— Jak mi Bóg miły, dawnom już tak smacznej nie jadł wieczerzy.
— Cóżby to on powiedział na naszą śmietankę? — pomyślał w duchu Paweł. — Niewdzięczny człowiek! dobrze mu tak! niech się oblizuje po kluskach.
Zabawiwszy blisko godziny, widząc że tu nic nie zrobi, Paweł powrócił do domu wolnym krokiem, na około, z wielkiemi medytacjami. Tam czekano nań, wysyłano i gdy się pokazał przez wszystkie drzwi rozległy się głosy: — Idą! idą! idzie!
Petra poprawiła loki wstrząśnieniem głowy, którego się nauczyła od jednej panny z Żytomierza przybyłej! Hiacyntha pociągnęła mitenki i wyprostowała nos, któren zawsze miała w podejrzeniu, że się trochę na bok trzymał; Julja podniosła głowę, usiłując ją na grubej szyi ułożyć do równowagi.... zakadzono szybko, i wszedł... solo pan Paweł.
— No! a oni!
— A oni tam nocują! — cicho odparł mąż.
— Jakto nocują? — zawołali wszyscy — gdzie? co? jak?
— A nocują! — żałośnie powtórzył Paweł.
— No! a wieczerza?
— Już oni i jedli.
— Co? cóż oni tam mogli jeść?
— Kluski i krupnik!!
— A to przedziwne! przedziwne! kluski, krupnik! — śmiejąc się złośliwie krzyknęła Julja... — powtórz-że jak to było? Jedli? jedli kluski i krupnik, czyż to być może?
— Tak jest jak ci powiadam; zajechał, roztasował się, jadł co mu dali, jeszcze chwalił że smaczne i nocuje tam, a jutro do nas zaprosił się na objad.
Julja zacięła usta i spojrzały na siebie porozumiewając się z panną Hiacynthą.
— Po krupniczku! naturalnie nie wielkie tam miał nadzieje na objad? Dopiero pokażemy co umiemy!... — I uśmiechały się obie szeptając i naradzając się cicho.
Hiacyntha dodała głośniej:
— A ja mówię, że w tem coś jest! intrygi! intrygi!
— Mniejsza o to! niedbam! niedbam! — przerwała Julja — i owszem! — kwaśno i złośliwie a szybko dodała — niech dniują, nocują, jedzą, piją, u tego zagrodowego szlachcica (tak nazywała Hieronima) — a pewno mu szczęścia nie pozazdroszczę.
— Ale moja lubko — jutro wystąpim!
— O! to się rozumie!
— Czy nie wypadałoby wszystkich prosić?
— Naturalnie — alboż?...
— Ale ja nie śmiałem.
— O! jakiż z ciebie...
— No! to pójdę.
— Poślij tylko.
— No! to poślę zaraz.
Hiacyntha poważnie wstrzymała Julję za rękę.
— Niech się pani zastanowi.... to są intrygi.
— Może to być, ale ja niemi gardzę.
Niepodobna opisać, jak po tym zawodzie bolały głowy tych pań, kucharza i sługi, którzy najwięcej za zły humor państwa odpokutowali. Paweł wykręcił się od swojej duszyczki, pod pozorem dyspozycji i uciekł do trzeciego pokoju, cicho fajkę paląc i powtarzając sobie pod nosem: — Poczekajcie, poczekajcie, jutro zobaczycie!
Julja chodziła z Hiacynthą po salonie, śmiejąc się gniewliwie.
— Ciekawam, bardzo ciekawa, jak ich ta nędzota przyjmie.... bo to gołe, głupie, nie wie, nie umie... żadnego wychowania......
— To są nieociesane kłody! — zapominając na chwilę o doborze wyrazów, dodała guwernantka.
— Cóż to to? to z tem gadać nie można? a co jedzą? a jakie mieszkanie? Ślicznie wpadli, ale dobrze im tak! Nie pojmuję!
— Powiadam pani, to są czarne intrygi.
— Nie wiem, ale się to wszystko odkryje.
— Widzę to, poczynam się domyślać, że wszyscy Pawła nie lubią.... wolą Hieronima — pochlebca.
— Pani! taką jest zawsze niesprawiedliwość ludzka.
— A Hieronim — rzekła wyraziście — nie wart jego pięty!
— Nie ujmuję nikomu — potwierdziła towarzyszka — ale widząc ich, niktby nie wysnuł wniosku, że to są rodzeni jednego łona potomkowie!
Julja już do tych wyrażeń przywykła, zrozumiała, że to miało znaczyć rodzeni bracia, i ruszyła tylko ramionami potwierdzając zdanie.
— Trzeba wystąpić z objadem.
— Byle im pieprzno tylko! — rzekła swoją myśl ciągle forytując Hiacyntha.
— Ale zmiłuj się, słodko też i tłusto.
— Tłusto, pozwalam, ale bardzo pieprzno, bardzo pieprzno! Nawet o zupie czytałam pewnej — zdaje mi się, że się nazywa żółwią, w jednym francuzkim romansie — która bywa tak zapieprzona, że od niej usta tracą swą powłokę. To właśnie jadło pańskie i w najlepszym tonie.
— A srebra wszystkie aż do cukierniczki.
— To się rozumie.... a pieprz podać też potrzeba w trzech gatunkach na stół, żeby sobie mogli jeszcze dosypywać. Łyżkami go słyszę jedzą. Niech znają, że i tu wiedzą ich zwyczaje.
— Ale cóż będzie ze śmietanką?
— O! o nią nie mam najlżejszej obawy — zawołała z gestem teatralnym guwernantka — tyle w jej wnętrze wlałam rybiego wycisku, że do jutra utrzymać się musi.
— Pewna też jesteś, że nie zwodnieje?
— A zimna pieczara?
— Co takiego? — spytała zrozumieć nie mogąc Julja.
— Po prostu — lodownia, tam jej nocleg przeznaczym.
Gdy się te ważne śmietankowe odbywają obrady, my zajrzymy jeszcze do domku sąsiedniego, gdzie wesoła toczy się rozmowa, gdzie już — gospodarz, gospodyni i dzieci oswoiły się z przybyłemi gośćmi. Hieronim bowiem, acz mniej otarty w świecie, daleko był śmielszy, naturalniejszy, swobodniejszy od Pawła. To łatwo pojąć — krochmalem, który ludzi robi sztywnemi, jest próżność obawiająca się ciągle upokorzenia. Kto zamiast niej ma uznanie swej godności tylko i spokój duszy, ten wszędzie będzie jako u siebie. Prostota jest jedną z cech poczciwości; wymuszenie kryje najczęściej obłudę i nieszczerość. Nie są to prawa bez wyjątku, ale postrzeżenie to często się bardzo w praktyce życia potwierdza.
Hieronim po chwili rozwagi, Hieronimowa kilką ośmielona słowy, byli wkrótce ze stryjem i braciszkiem jak ze swymi, jak zdawna i poufale znajomymi. Dzieci nawet łatwo się oswoiły z poczciwym i łagodnym panem Piotrem, którego twarz poważna a słodyczy pełna malowała piękną duszę. Dziadunio chodził po pokoju ręce w tył założywszy, a niekiedy z radości to głową potrząsał, to rzucił dobitnem przysłowiem. Staś, krążąc od krzesła do krzesła, nieznacznie zbliżał się do Zosi, której serce biło, nie wiedziała czemu i po co?
W chwili kiedy pierwsze miał do niej powiedzieć słowo i pracowicie go wyszukiwał, ruszyli się wszyscy na dany przez pana Piotra znak do odejścia i spoczynku. Staś wziął smutnie za czapkę i spojrzał, znowu się spotkały ich oczy, znowu doznali wrażenia. Ale nikt tego nie mógł uważać, bo kto żył zajęty był wyprowadzeniem pana Piotra.... którego wiedziono ze świecami, z latarniami. Zosia tylko została w ganku, cicho powiedziawszy dobranoc Dziaduniowi.
Staś odwrócił się po swoją należność, uprzedzając Zosię:
— Dobranoc.
— Dobranoc panu.
To panu wiele było znaczące — nieśmiała mu powiedzieć inaczej, dla czego? nie wiedziała, ale Stasiowi wielce widać chodziło o poufalsze nazwanie.
— Przepraszam — rzekł zdobywając się na śmiałość i patrząc w jej śliczne, przestraszone oczki — ponieważ memu ojcu mówisz Dziaduniu, powinnaś mnie nazywać stryjaszkiem, nieprawdaż?
— A! może; więc dobranoc — stryjowi.
— Dobranoc mojej synowicy...
I tak się rozstali, a Staś odchodząc obejrzał się jeszcze kilka razy ku gankowi w którym stała piękna Zosia, poglądająca na ten uroczysty pochód do śpichlerza. Nie w szopie bowiem, ale w porządnym nowym lamusiku Hieronim stryja umieścił. Było to coś na kształt litewskiego swironka, bardzo schludna budowelka, na to święto przyozdobiona, oczyszczona, wyświeżona tak, że na wcale wygodną wyglądała izbę. Nie trudno było opróżnić śpichlerzyk, bo na przednówku stał pustką — kilka tylko z niego nasypek i bodni wyniesiono, wyjęto deski stanowiące zasieki; a słupy pozostałe nie zawadzały i nie szpeciły. Ściany wybił sam pan Hieronim resztką starych makat i dywaników, które mu się po ojcu ze szczątków dawnej zamożności dostały. Wniesiono parę łóżek, wysłano matami podłogę, dodano stoły i krzesła, i zdawało się, że im tam być powinno o ile być może wygodnie. Piotr aż nadto był rad z kątka i jeszcze wymawiał, że się zbytecznie dla niego kłopotano, gdy oboje gospodarstwo zaglądali do posłania i próbowali czy nie wieje.
— Dajcież pokój — zawołał Piotr — nie frasujcie się; wiecie żem się nie urodził bogatym, nie wychował miękko, biedę znałem i dobrze ją pamiętam, a Stasia Boże mnie uchowaj na nowomodnego gagatka wystrychnąć — niech się hartuje, bo nie wie co go czeka.
Z tem się rozstali — odeszli gospodarstwo, a Dziadunio jeszcze przyzostał. Staruszek był widocznie z czegoś bardzo rad i zdawał tryumfować; spojrzał na drzwi gdy odchodzili i poczekawszy żeby go usłyszeć nie mogli, odezwał się do pana Piotra:
— A co? nie mówiłem, że to ludzie złoci, serca brylantowe; oni, dzieci, choć do rany przyłożyć! A dobre to! a cierpliwe, a biedne i ubogie. — Bóg tylko jeden wie jak! Sam pracuje gdyby wół, ona się nie oszczędza. Zośka to aniołek, słowem, ja tu na nich patrzając, to się sercem raduję a oczyma płaczę. Ale co im z mojej pochwały — Chwalba soroczki ne dast’[5].
— No, ale wytlómacz-że mi, jakim sposobem ten poczciwy, rządny i pracowity Hieronim tyle stracił? Paweł hula a ma, ten haruje — i nic.
Szczasływomu szczastje![6] — westchnął Dziadunio — przyznam ci się braciszku, że to i dla mnie było, a poniekąd i jest zagadką, choć głowę łamię nad jej odgadnieniem. Wiele rzeczy jest niepojętych... wiele się daje zrozumieć. Hieronimowi się nie wiedzie, to pierwsza. — Prybud’ szczastje, rozum bude[7] — powtóre, o czem i żona i żywa dusza nie wie, bo to największy sekret, pono go brat serdecznie okpił; po trzecie, Hieronim ubogi biedny, ostatni kawał chleba, ostatnią odzież z pleców biedniejszemu dać gotów.
Panu Piotrowi łza się w oczach zakręciła, otarł ją szybko i nieznacznie.
— A spytajże go — mówił dalej Dymitr — to ci się nie przyzna jak do grzechu. Pawełek dobre człecze, ale przy nim to miedź przy złocie. Długo żyję mosanie, a na takich ludzi nie trafiłem. A jaki to niewidomy wpływ — dodał żywiej rozgadując się stary — wywierają na otaczających: patrzaj! żona, dzieci, niechaj jeszcze, ale słudzy ich, ludzie, to wszystko zdaje się z innego materjału — wszystko serdeczne, słodkie, grzeczne, poczciwe.
— O! kochasz bo ich Dziaduniu!
— O! bo warci panie Pietrzę! Koły lubisz liubi duże, a ne liubisz, ne żartujże[8], powiada przysłowie, i dalibóg dobrze.
— Ja się temu bynajmniej nie sprzeciwiam, bo i ja czuję do nich słabość.
Dziadunio uścisnął pana Piotra i rozśmiał się.
— A widzisz! — rzekł i ciszej szepnął: — I pomożesz? ty i ja? prawda?
— Nie — ja sam — rzekł pan Piotr.
— O! o! brat sobi rad! a toż dla czego?
— Bo ty nie masz Dziaduniu czem szafować, tobie i tak ledwo staje.
— To mnie wiedzieć — hliady sebe bude z tebe[9]; ja stary egoista, nie dam się skrzywdzić! Chłopców im do szkół oddamy, i o co najgorzej podobno boli głowa Hieronima, do dekretu Zawilskich go przyłączysz bo pan Paweł siebie wścibił, a o bracie zapomniał; chcieli od niego za to dwa tysiące których niema. Sobocki niby miał robić interes, ale to także Ne daj Boże z Iwana pana[10], a co dopiero kiedy z Moszka? Nastraszyli go trudnościami, metrykami, chcieli odrzeć djabeł wie za co... niechże się nieuda. Wiem, że o to Hieronimowi głowa schnie, a grosza nie mają. Już chciał iść służyć i podobno trwa w tej myśli.
Pan Piotr ruszył ramionami.
Dopóki żyję do tego niedopuszczę! odsunąłem się od nich, straciłem ich z oczów; Hieronim milczał, moja wina żem się nie dowiadywał i do tego stopnia doszło, a większa Antoniego, że mi znać nie dał.
— Da się naprawić — rzekł Dziadunio — że biedy trochę skosztowali, to nie szkodzi. Jak po głodzie lepiej potem trochę szczęścia smakuje; ale w czem sęk, żeby to zrobić wszystko tak chytro mudro[11], tak zręcznie, żeby Hieronim nie miał nam nawet za co dziękować! O tem pomyślimy! Niechby też i jemu polżało na świecie, bo Pawłowi dobrze się dzieje: Łeżeń leżyt’, a Boh dla neho doliu derżyt’[12], niechajby i Hieronim nie miał powodu powtarzać — że: Odnomu na trysoczci priadetsia, a druhomu i woroteńco ne chocze[13]. O! tak tak! pomożemy! Ale czas bo wam: dobranoc, a więc...
Dziadunio zatarł ręce raźnie, nigdy go jeszcze nie widziano w takim humorze, ożywiało go to, że i dobrze miał zrobić i to jeszcze z figielkiem jakimś. Nic go bowiem nie rozweselało nad figiel, dobra prawda powiedziana komu w oczy lub zwycięstwo poczciwych, a cichych, nad któremi zwykł był rozciągać opiekę.
Dał więc dobranoc i śpiewając: Ne chody Hryciu — wyszedł do swojej izdebki.





  1. Czem chata bogata, tem rada — nie frasuj się jakoś to będzie.
  2. Spójrz na twarz, o zdrowie nie pytaj.
  3. Jaki jechał, taki spotkał.
  4. Dosyć z Lacha kurczęcia.
  5. Z pochwały nie uszyjesz koszuli.
  6. Szczęśliwemu dola!
  7. Przybądź szczęście, rozum się znajdzie.
  8. Kiedy kochasz kochaj mocno a nie kochasz, to nie żartuj.
  9. Patrzaj siebie, będzie z ciebie.
  10. Nie daj Boże z chłopa pana.
  11. Chytro mądrze.
  12. Leniuch, leży, Bóg mu dolę gotuje.
  13. Jednemu trzaseczka przędzie, drugiemu i wrzeciono nie będzie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.