I Sfinks przemówi.../„Rozbitki“, — Blizińskiego

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Rozbitki“, — Blizińskiego
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozbitki“, — Blizińskiego.
„Ale się żyło — i użyło“.
(Akt I, scena III).

Szczęśliwa się czuję, iż danem mi jest jeszcze pisać choć kilka słów o „Rozbitkach“, tej wielkiej tragedii, którą Bliziński pozostawił po sobie, jak straszny, okropny wyrzut, rzucony pewnej warstwie, a raczej kaście naszego narodu. Znam jedną jeszcze powieść w naszej literaturze, w której z taką bezlitosną ironią ta sama kasta jest traktowana, a tą jest „Wysadzony z siodła“ Sygietyńskiego. Lecz — jeśli dla bohatera Sygietyńskiego ma się jeszcze jakiś cień sympatii, bo przyczyną owego wysadzenia z siodła szlacheckiego życia i użycia były katastrofy narodowe — to dla takich Czarnoskalskich nie ma się już nic w sercu, ani sympatji, ani pobłażliwości, ani nawet chęci ścierpienia dłużej tego wrzodu na zdrowem ciele naszego społeczeństwa. Ktoś obok mnie powiedział: „sztuka się przestarzała“. Skąd? Jak? Czarnoskalscy są ciągle i zawsze pomiędzy nami. I będą jeszcze długo, bo to uparte, bo to ma żywot długi. Niczem nie dobijesz, ani komornikiem, ani ich własną głupotą... I to jest nasz własny produkt, czysto polski.
I inne narody posiadają coś podobnego w swem łonie. We Francji Curel napisał przepyszną sztukę p. t. Fosilles (Wykopaliska). I tam są tacy szlachcice wiejscy, tylko ci nie popadli w majątkową ruinę. Ale i tam, w tym dworze, około ognia kominkowego, przy którym grzeją się spasione wyżły, rozgrywa się straszna tragedja, i ta szlachta dopuszcza się infamij, aby swoje kosztowne przesądy zachować. U Blizińskiego, nasze wykopaliska — urządzają te tragedje na mniejszą skalę — sięgają do pugilaresów parwenjuszów, frymarczą swemi dziećmi, sprzedając je za kontrakt ślubny. Szczęściem jest ich nie tak wiele, świeży i zdrowszy powiew płynie z wiejskich dworów. Ziemia krwią zlana wydaje inne plony. Lecz są jeszcze wykopaliska, są jeszcze Czarnoskalscy. Nie należy się łudzić, nie należy mówić, że sztuka się przeżyła. „Żyją i używają“ panowie Kotwicze, Dalberg, Czarnoskalscy. Półpankowie roznoszą sławę naszego narodu obecnie na wielbłądach, półpankowie Blizińskiego „używali“ życia w Maison Dorée. Słowem, jeśli kto stara się, ażebyśmy byli „papugą narodów“ — to... rozbitki, to te trupy półzgniłe, z herbami wytatuowanymi na karkach, które wyrzuca fala życiowa, uczepione jakiejś belki w postaci parwenjuszów.
I dla nich niema usprawiedliwienia nawet w strasznych warunkach ekonomicznych, w jakie popadł nasz kraj nieszczęsny. Bo właśnie innych nieszczęście, walka, przeciwności — uszlachetniły. Tylko natury małe, niskie, płaskie, nie znajdują siły odpornej w nieszczęściu. Lecz przyjdzie taki dzień jasny i słoneczny, który zaświeci nad czystą już zupełnie falą. Półzgniłe trupy rozbitków zapadną na dno, aby tam skostnieć i leżeć z oczyma szeroko rozwartemi, patrząc przez wód przezrocze, jak nad czystą powierzchnią narodowej pracy powstaje złote słońce, wolne od wszelkich przesądów i rozświecające życie bez „użycia“, bo w tem „użyciu“ Czarnoskalskich leży rozkład, zgnilizna i hańba naszego społeczeństwa.

Z jaką siłą, z jaką wielką potęgą genjusz Blizińskiego rzucił w oczy tym wykopaliskom ich wady, błędy i występki! Mówię o sile komedji rosse we Francji. Ja nie znam bardziej brutalnej prawie siły, jak ta, która tętni w każdem słowie, w każdej sytuacji tej wspaniałej sztuki. Nie uciekł się Bliziński do półsłówek, do półśrodków. Zdarł herb, rozsiadający się na frontonie pałacu Czarnoskalskich i pokazał, ile tam poza herbem przez całe wieki nagromadziło się robactwa. To całe gniazdo poruszył i rozlazło się ono po scenie w formie młodych i starych, mistrzowską ręką nakreślonych sylwetek. Na taką nagą prawdę, na takie wychłostanie pewnego odłamu społeczeństwa, może sobie pozwolić tylko genjusz, a takim bez wątpienia był... Bliziński. Ja stawiam „Rozbitków“ wyżej od „Pana Damazego“. Podczas gdy w „Damazym“ jeszcze Bliziński stara się zaznaczać po wierzchu znajomość natury ludzkiej, w „Rozbitkach“ zapuszcza rękę w serce, w głąb duszy i targa nią, nie zważając, iż to boli, że krew ciecze, że niejeden Kotwicz czy Dalberg czuje, jakby dotknięcie uderzenia na swej twarzy. Z nadzwyczajnym realizmem przeprowadza Bliziński swe dzieło, nie cofa się przed niczem. Jest to jedyne może u nas dzieło sceniczne, napisane z taką bezwzględnością, bez oglądania się na żadne uboczne względy, na krzyki pawia, jakie owa kasta półpanków wydawać musi. Są to bowiem Narcyzy zakochane w sobie, ale ceniące tylko te zwierciadła, które im ich twarze pokazują gładko, usuwając szpecącą je zgniliznę i wyrzuty. Bliziński był prostą, zacną wielką duszą. Sam ze szlachty wiejskiej, pracą i genjalnym darem zajaśniał wysoko na polu sztuki. Miał więc prawo sądzić surowo tych, którzy byli spasieni cudzą strawą, czekając, co im jeszcze los łaskawy udzielić raczy, i oto sądził ich w nieubłagany, straszny sposób.
Powstały — „Rozbitki” — powstały i pozostały! Genjalny starzec legł w grobie — cień jego przemówił wczoraj wielkim, silnym, wspaniałym głosem. — I rozpaczliwy smutek ogarniał serca widzów, namyśl, że te lat kilkanaście, które minęły od napisania „Rozbitków“, nie zdołały do reszty wyplenić, wygubić Czarnoskalskich i uwolnić nasz kraj od tej zakały, od tej zawady, od tych herbowych rupieci, koło których pająki już powinny były dawno zasnuć pajęczynę zapomnienia.

Kim jest Strasz w tej sztuce — o tem wiemy wszyscy.
Nazwisko Strasza zrosło się niejako z nazwiskiem Żelazowskiego. On ma ten zaszczytny przywilej odtwarzania tego wcielenia niejako nędzy proletarjatu, który staje w jednej chwili jak groźny sędzia i mściciel, wśród tej ruiny kolumn i herbów szlacheckich. Strasza nie można sobie przedstawić inaczej, jak Żelazowskiego i to chyba najwięcej świadczy, jak ten znakomity artysta umiał odczuć, umiał cudownie wżyć się w tę postać bardzo głęboką, bardzo subtelną, bardzo skomplikowaną. Żelazowski potrafił znaleźć owe juste milieu trywjalności Strasza i nie zatrzeć środkami technicznemi żaru całej prześlicznej głębi, jaką ma w sobie ten pisarzyna. — Znamy wszyscy tę interpretację, której się słucha z rozkoszą, która się niejako wchłania w siebie, nie odczuwając ani jednej fałszywej nuty, ani jednego drgnięcia i zawahania się na niepewnym terenie.
Burzą oklasków żegnano Żelazowskiego. — Za wczorajsze wrażenie oklaski — kwiaty — to mało. Taką scenę, jak w akcie trzecim — całą, zacząwszy od pierwszych słów, zamienionych z Fiszerem, należy zaliczyć do najpiękniejszych arcydzieł sztuki scenicznej. Ten duet, to starcie się dwóch kast, to krwawe policzkowanie uprzywilejowanych przez gnębionych, było w grze Fiszera i Żelazowskiego czemś wychodzącem poza ramy sceniczne. Fiszer jest także mistrzem w swym Kotwiczu, wiedzą o tem wszyscy.
Nie znam artysty, który z takim przedziwnym taktem umiałby pokrywać bolesnym prawie uśmiechem odbierane w tej roli zniewagi, jak Fiszer. Tak, jak Żelazowski jest jedynym Straszem, tak Fiszer jedynym Kotwiczem na scenach polskich. Do tej dwójki należy dołączyć jeszcze i Gostyńską w roli Łechcińskiej. Jest to w sztuce rola najryzykowniejsza, bo ta totumfacka szlachecka jest najcyniczniejszą istotą w całej galerji. Jest to połączenie najniższych instynktów proletariatu, skorumpowanego zetknięciem się ze zgnilizną „wyższej sfery“. Wszystko, co mówi Łechcińska, jest potworne. Scena ma swoje wymagania. Co przeczytamy gładko w książce, trudno nam przełknąć ze sceny. Rozumie to doskonale tak wytrawna artystka, jak Gostyńska. I dlatego jej Łechcińska budzi raczej grozę i przeraża — z taką miarą umie Gostyńska przeprowadzić przez scenę tę fatalną postać.
Drugą edycją Łechcińskiej jest owa Zuzia, dziecka z leśniczówki, gotowy żer dla rozpusty miejskiej. Grała ją panna Miłowska z pewną dozą dobrze umiarkowanej zalotności. W grze pani Ogińskiej szczególnie podnieść należy scenę aktu trzeciego między Gabrielą i jej kuzynem. Pani Ogińska miała prześliczne chwile, zaznaczone przeważnie zmianą twarzy i bardzo naturalnym podkładem uczucia w głosie. Inni artyści, jak pan Feldman, wnoszący dużo humoru i werwy za każdem pojawieniem się, pan Stanisławski, bardzo poprawny Maurycy, panna Jankowska wdzięczna i potulna Pola, pan Hierowski, dawniej już oceniony sympatycznie w roli Władysława i wszyscy inni grali bardzo szlachetnie i starannie tak, jak zwykle grają inteligentni i szanujący swój zawód artyści, gdy mają interpretować jedno z arcydzieł literatury dramatycznej polskiej.

Był jednak wczoraj w teatrze jeden objaw, który na mnie przynajmniej wywarł dziwne wrażenie. Oto — w antrakcie pomiędzy trzecim a czwartym aktem wychylił się ktoś poza balustradę galerji i zawołał: „Bojko wybrany posłem!“ To chłopskie nazwisko, krótkie — proste, padło w tę wyzłoconą teatralną salę i nastała chwila ciszy. I nagle cała sala zagrzmiała huraganem braw. Zaszumiało i brawa te leciały aż pod stropy o złoconych kręgach, jakby masa ptactwa, uśpionego wśród zboża, porwała się i biegła ku górze. Ten objaw entuzjazmu miał dziwne znaczenie w chwili, gdy świeżo zapadła zasłona na owe trupy rozleniwionych „Rozbitków“ — na ich herby, rozpadające się w proch, na ich ręce wyciągnięte chciwie ku pieniądzom, które parwenjusze nabyli potem i krwią ludzką. Zdaje się, iż wielu widzów w sali odczuło tajemniczą nić tego wypadku i że ten szelest braw miał dla widzów, umęczonych atmosferą zgnilizny, wiejącą ze sceny — znaczenie wyswobodzenia się na chwilę od trupów, wynurzających od czasu do czasu z fali życia narodowego swe uparte głowy mamutów, na których jeszcze widać resztę mchu przedpotopowego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.