I Sfinks przemówi.../„Baśń nocy świętojańskiej“, prolog Kasprowicza. „Odludki i poeta“ Fredry

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Baśń nocy świętojańskiej“, prolog Kasprowicza. — „Odludki i poeta“ Fredry
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Baśń nocy świętojańskiej“, prolog Kasprowicza. — „Odludki i poeta“ Fredry.

Czy Kasprowicz należy do „młodej Polski“, nie wiem. Dla mnie jest jedna literatura polska ta, która ma „talent“. Kasprowicz ma talent wielki, potężny, uznany. Talent ten robi wrażenie bryły, która u podstawy jeszcze jak złom nieociosany wygląda, a u góry w skończenie piękny kształt jakiegoś widziadła się zmienia. I dzieło talentu Kasprowicza przypomina rzeźby Rodina, które właśnie są tak niewykończone od stóp i dźwigają się prawie z bólem, w górę wydzierają się z marmuru, granitu i kamienia. U Kasprowicza z takiego złomu kamiennego wydziera się przedewszystkiem zawsze… myśl. U niego niema owego „sztuka dla sztuki“. Dichten und Denken według Kasprowicza, to najszczytniejszy przymiot poety — i zasadzie tej Kasprowicz wierny pozostaje. Dość wziąć jego cykl sonetów z Alp. Każdy sonet kończy się jakąś ducha rozterką, analizą duszy, zapytaniem… skargą… Dla Kasprowicza natura jest tłem, jest powodem dla którego w duszy poety budzi się głębsza myśl. On bezmyślnie nie umie rozkoszować się ciszą, blaskiem, szczytami gór. Wiecznie i zawsze to „denken“, które nurtuje go i chwili spokoju nie daje.
Do Kasprowicza przywiązało się utarte słowo, jest on „poetą ludu“ — „synem ziemi“ i t. d. — odmawiają mu nawet… formy. Zamało mam miejsca, aby odeprzeć te zarzuty. Lecz „forma“ Kasprowicza jest przedewszystkim jego własną formą. Więc już jest jakaś forma. Czy byłby on takim, jakim jest, gdyby starał się naginać do utartych form? Przestałby być sobą i nastąpiłby rozdźwięk, jaki następuje u tych, którzy troszczą się o formę. Poeta, to bujny kwiat. Niech rośnie jak chce byle wdzięcznie, byle po królewsku.
Jako dramaturg — Kasprowicz, zdziałał jeszcze nie wiele. „Bunt Napierskiego“ jest pierwszym na tej drodze poważnym krokiem. Poeta nie umie obliczyć się z warunkami sceny. Nie każdy ma zmysł orjentacyjny Słowackiego. Więc „Napierski“ uznany został za dzieło niesceniczne. A przecież jest tam moment jeden przy końcu pierwszego aktu, który mi dał miarę, dał nadzieję, że i Kasprowicz napisze kiedyś coś „scenicznego“. Czy wczorajsza „Baśń“ była sceniczną. Nie — nie była i zaraz wytłumaczę dlaczego.
Jeżeli ktoś chce dać sceniczną fantazję, musi pomiędzy widzem a widmami, snującemi się po scenie, postawić „pośrednika“. Tym pośrednikiem winna być jakaś naiwna, prosta dusza. Wówczas widz przyjmuje fantazję, jako fantazję owej duszy naiwnej i dzieje się to, co się dzieje w „Hanusi“ Hauptmanna. Współczujemy — zachwycamy się, godzimy się na wszystko, co widzi rozgorączkowany mózg naszego pośrednika. Jeżeli zaś autor chce de plein pied wprowadzić nas bez owego błękitnego szkiełka cudzego, naiwniejszego lub rozgorączkowanego ducha, w krainę fantazji, trzeba być pewnym, że przeciętny widz, który siedzi spokojnie w fotelu z programem i lornetką w ręku, nie zechce nic zrozumieć, nie zechce odebrać wrażenia, o jakie autorowi chodziło. A przecież rzecz była prosta, tylko rozjaśnienie przyszło na końcu. Król powiedział, że „to był sen“ — nawet żart ucieszny, ale widz podrażniony, już się zbuntował i nie chciał „śnić“. Szkoda jednak, bo sen był piękny.
Cała serja błękitnych postaci przesunęła się w błękitnym świetle księżyca i w otoczeniu pląsających rusałek. Były tam i nasze swojskie tragiczne postacie i Szekspir i Goethp i inni, Faust, Mefisto, Lila, Rosa, Wenedzi, Balladyna, Lady Mackbeth, Romeo i Julja, — wszystko snuło się — niestety! — rwąc sili chwilami. Język jednak porywał, czarował. Zdawało się, że widzimy rozszerzoną pierwszą strofę „Snów i marzeń“ poety. Pierwsza scena przypominała wdzięczną inwokację Guilana i była echem Melodyj wiosennych. Dalej nie brakło i hartu i siły. Tylko nie było spójni między widzem i nie było czem wypełnić luki, jakie powstały. Początkowo zdawało się, ze ów chłop (Tarasiewicz) będzie taką spójnią i to spełzło na niczem. W każdym razie było to dzieło oryginalne i na wskroś poetyczne. I to każe mi zwrócić się do Kasprowicza z gorącą zachętą i prawie... prośbą. Niech spróbuje napisać wielki dramat ludowy. Któż, jeśli nie on, zdoła dokazać tego, na co mamy prawo czekać na naszej scenie. Nikt tak nie umie oddać bolu, tęsknicy i tak głęboko szukać przyczyn ludowych błędów i zbrodni. A treść dramatu — to dziewiąta strofa wiersza „My i oni“. Kasprowicz zdoła oświetlić lud taką poezją, jaką on ma w sobie. Kto zdołał w tę prostą historję uwiedzionej sługi, włożyć takim czarem tchnące słowa zaczynające się od „Wstań dziewczyno, nadzieja przy tobie“! i pytać zarazem potężnie:

„Czyjaż wina, że tak krwawe plony
Zbiera z grzechu?“

ten potrafi, obeznawszy się z warunkami sceny, przemówić z niej tak silnie, iż każdy go odczuje, pojmie i zrozumie.
A teraz co do wystawy i interpretacji.
Wystawa była piękna pod względem dekoracyjnym. Nastrój był, staranność wielka. Lecz były „ale“. Te się odnoszą do gry niektórych artystów. Przedewszystkiem przedstawiono nam pepinierę — to jest rodzaj szkółki dramatycznej i pomięszano ją z wytrawnymi artystami. Z tego wynikł amalgamat szkodliwy dla sztuki. Nimfy i widziadełka przypominały w części rozbawiony pensjonat na majówce. Oprócz pani Bednarzewskiej, która zasługuje na pochwałę za wyraźną dykcję, panny Ogińskiej i panny Połęckiej — inne panie mówiły niezrozumiale, a na ostrą wzmiankę zasługuje panna Mrozowska, która usiłując wybić się na pierwszy plan, zachowywała się wprost fatalnie i narzucała się widzowi. Panienka ta ma pewne zdolności, jednak powinna pamiętać, ze scena lwowska stać musi enssemblem i kokietowanie z publicznością nie jest na niej dozwolone. Wolę więcej lękliwość panny Arkawin, bo to dowodzi poszanowania dla sztuki. Pozy tych pań, ich kostjumy i wogóle wszystko było tak niemalarskie, tak nie artystyczne, iż ani na chwilę nie dawały złudzenia artystek. Sprawiwszy się z pepinierą, przystępuję z prawidłową przyjemnością do... artystów. Oprócz wymienionej już pani Bednarzewskiej, która będąc wdzięczną Kaliną, była bardzo bladą Julją — muszę z przykrością zaznaczyć, ze p. Tarasiewicz nie usprawiedliwił wcale sławy, jaka go poprzedziła z Krakowa. Pan Tarasiewicz jest wybornym w rolach nerwowców i subtelnych charakterów, lecz rola chłopa była zupełnie nie w jego charakterze. Chłop nasz nierobi tylu gestów, nie łamie się tak ciągle jak to czynił p. Tarasiewicz. Zwłaszcza chłop „filozofujący“ jest skupiony w sobie i nie tak rozrzucony. Daleko lepsze wrażenie zrobił p. Adwentowicz, który wykazał piękny głos i wiele bardzo spokoju.
Z dawnych lwowskich artystów wymienić muszę panią Gostyńską, która jako matka z Balladyny miała grozę tragizmu, pana Chmielińskiego i Feldmana, bardzo stylowego w roli Mefista. Pan Kwiatkiewicz niezmiernie szlachetnie i z piękną dykcją wypowiedział końcową tyradę królewską.
Co mówiła panna Nałęcz, to pozostało tajemnicą tej ładnej osoby. Pani Stachowicz miała trudną rolę Róży i głos jej wystarczał na wojenne inwokacje. O pannie Rotter nic jeszcze powiedzieć nie mogę, jak to, ze ma brzydką manierę łamania się w fatalny sposób. Mimo to ma głos i niezłą postawę.
Panią Marcello zachowałam na sam ostatek. Rola Obłąkanej, to był popis dla tragicznej artystki. Wychodząc z założenia, iż pani Marcello gra szkołą warszawską, to jest „przedrampową“ — musimy przyznać, iż grała bardzo pięknie i opracowała swój popis starannie. Silne sprawiała wrażenie i przykuwała uwagę, a głos swój modulowała znakomicie. Ensemble jednak całości gry wszystkich szwankował mimo silnej pracy kierownika, którą podnieść należy. A przyczyna? Połączenie niezgrabnych artystów, połączenie szkół warszawskiej, krakowskiej i ogródkowej. Może się to wyrówna, czego scenie serdecznie życzymy.

Mało mi miejsca pozostaje dla „Odludków i poety“. Pisać, czem jest ten czarowny obrazek, czy potrzeba? Odczuli go, zrozumieli wszyscy. Tarnowski wprawdzie nie ceni tej komedji Fredry, bo brak w niej „akcji“, ale dla mnie ta akcja, która jest, wystarcza. Chodzi tu o wykonanie. — Czy była bez zarzutu? — Niestety — sprawiedliwość, sumienność każe mi powiedzieć że nie.
Jeden pan Solski, który grał według tradycji i był doskonałym Kapką, cokolwiek jaskrawym, ale rzecz ta jest konieczną w tym stylu i pan Solski to zrozumiał. Pan Chmieliński jest jednym z najinteligentniejszych artystów polskich i grał swoją rolę bardzo powściągliwie i dyskretnie. Na tem się kończy dobra strona przedstawienia Fredry. Kto poradził panu Stanisławskiemu debiutować w poecie, ten mu wyrządził grzech ciężki — grzech przeciw p. Stanisławskiemu i Fredrze. Niechcę zniechęcać artysty, więc wolę zamilczyć. Czyż jednak nie należało panu Stanisławskiemu oszczędzić tego kroku? — Pan Adwentowicz również niewie, co jest „styl“ Fredry. Co do panny Michnowskiej, to najzupełniej nie była ową rozmarzoną Zuzią. Minki i grymasy, gdy ojciec przemawiał, pewne minoderje były nie na miejscu.
A panna Michnowska przedstawia bardzo podatny materjał na użyteczną artystkę. Tylko teraz określić jeszcze rodzaju nie podobna. Twarz i postawa bardziej nadają się na role z podkładem charakterystycznym. Głos ładny i kilka wyrazów z czuciem powiedzianych, wróżą pewne zdolności w kierunku dramatycznym. Są to wszystko początki talentu i na inauguracyjnym wieczorze należał się Fredrze jakiś bardziej rozwinięty talent do ręki Zuzi, poety i Czesława. Staranność jednak około podtrzymania świetności przedstawienia była wielka i tę z bezstronnością notujemy. Czuć było pieczołowitość koło dobra sceny na każdym kroku i tylko wypuszczenie niewyrobionych sił, psuło harmonję całości.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.