I Sfinks przemówi.../„Spazmy modne“, Wojciecha Bogusławskiego

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Spazmy modne“, Wojciecha Bogusławskiego
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Spazmy modne“, Wojciecha Bogusławskiego.

Leży przede mną stos książek drukowanych na szarej bibule, ozdobionych portretami mężczyzn w wysokich halsztukach, z włosami zczesanymi na czoło, w surdutach o szerokich klapach. Pochodzą te książeczki — z drukarni księgarza i typografa królewskiego uniwersytetu, a noszą na sobie datę rok 1820. Pierwszego tomu dedykacja opiewa: „Damom, za których staraniem ten zbiór na świat wychodzi“ i t. d. poświęca autor.
Autorem tym — Wojciech Bogusławski, którego „spazmy modne“ odegrano wczoraj w miejskim lwowskim teatrze. Myśl jaką miała nowa dyrekcja, dając w ten tydzień inauguracyjny, jedno z dzieł człowieka, któremu scena polska tak wiele ma do zawdzięczenia, jest pochwały godną.
Zadaniem jego życia było zdanie: „człowiek stworzony jest na to, aby był użyteczny sobie i ludziom“ — i ten „Oyciec“ — narodowej sceny, jak zwą go współcześni, był użyteczny nie tylko za życia, ale ów pożytek z jego wielkiej, tytanicznej pracy koło dobra sceny trwać będzie do tej chwili, dokąd trwać będzie mowa polska, scena polska, sztuka dramatyczna polska.
Jako autor Bogusławski genjuszem nie był, lecz miał w swych piersiach tyle zapału i miłości dla tego, co swoje, tyle ofiar z życia i sił swoich położył dla kraju, że najsłuszniej pierwsze miejsce po Fredrze jemu się należy... Z nadludzkiem wytężeniem walczył z potopem cudzoziemszczyzny w chwilach najstraszniejszych dla naszego kraju, aby ocalić gasnący płomień wolnej polskiej mowy. Dość przeczytać jego pamiętniki, ażeby zrozumieć cześć, jaka winna otaczać jego nazwisko. I w tych „Spazmach“, jakkolwiek Bogusławski mimowoli będąc przerabiaczem tylu sztuk francuskich, pozbyć się wpływów Moliera nie jest w stanie, to przecież czujemy tyle prawdziwego, gorącego uczucia, dla podniesienia gnijącej już moralności kraju, że jakaś rzewność przejmuje i z czcią słuchać dzieła tego każe.
Mało publiczności zebrało się wczoraj w teatrze. Dlaczego? Łatwa zagadka do rozwiązania. Bali się nudzić. Lecz pomylili się. Bawiono się dobrze, śmiano się szczerze i serdecznie, a lekka melancholja, jaka mimowoli przejmuje każdego z nas na widok dzieł powstałych w bolesnych i strasznych dla nas chwilach, daje pewien czar, w którym czujemy się dobrze i radzi jesteśmy pozostać pod jego urokiem jak najdłużej.
Pisać o wartości „Spazmów“ niemożna. Bogusławski nie jest Zabłockim i sam o sobie mówi jestem literat z musu. „Spazmy“ trzeba wysłuchać i wrażenie odniesione ukryć w głębi duszy, nie rozdrabniając ich w słowach, bo wrażenia tego opisać się nie da. Jak opowiedzieć uczucie, z jakiem wychodzimy z muzeum pełnego pamiątek? Przeszłość ma urok nieprzeparty. Smutek minionych chwil idzie za nami, choć przed chwilą śmiech nerwy nam łaskotał.

Grano „Spazmy“ koncertowo.
I to nie jest banalne, czcze słowo. Widzieliśmy z przyjemnością cały dawny ensemble lwowski zgrany ze sobą, zgodny, wyrobiony według jednej szkoły. I dlatego była tak wielka harmonja dziś na scenie lwowskiej. Byli na niej sami artyści — żadne wyrabiające się siły (!) nie psuły wrażenia. Nawet świeżo angażowany pan Klimontowicz, bardzo dobrze się sprawiał w swej drobnej rólce i zupełnie wpadł w ton ogólny. Co najważniejsza, artyści grali... „stylowo“.
Ażebym zaś nie ściągnęła na siebie zarzutu, iż wojuję nic nie znaczącemi frazesami, pragnę choć w kilku słowach wykazać, na czem zasadzają się ważniejsze w grze aktorskiej style. I tak — idąc od tragedii klasycznej francuskiej, pierwsza jej maniera jest nieruchome stanie w miejscu — deklamacja monotonna — po prostu recytowanie. Dopiero panna Clairon wnosi na scenę jakieś uczucie. — Ożywia grę zapałem (bardzo sztucznym), ale daje to, co my obecnie nazywamy patosem, a na owe czasy było jej miano innowacja. Pojawiają się śmielsze gesta — zmieniają się sytuacje i choć zawsze są to drewniane lalki, jednak te lalki mają pozory życia. Dalej przychodzi okres pewnej maniery i zwracania wielkiej uwagi na publiczność usiłując ją podbić i zniewolić.
I teraz wkroczymy już na nasze sceny, bo od tej liczyć można dopiero powstanie rzeczywistej sztuki w Polsce. A więc komedji Zabłockiego, Niemcewicza, Bogusławskiego. Jest to gra przed samą rampą — frontem do publiczności, gra pełna uszanowania dla publiki, dowcipu i elegancji. Wszystkie „czucia“ są skierowane do sali i artyści nie zwracają na siebie uwagi a „poruszenia ciała zastosowują do uczuć, które wyrażają“. Następuje styl Fredry. To jest gra także przed rampą, ale już mniej dla publiczności. Sentyment bierze tu górę w scenach uczuciowych, ale sentyment z 30 roku — tkliwy, jakkolwiek Fredro był oryginalny i nie szedł za prądem ówczesnym. Lecz ludzie mieli inne maniery, inne intonacje głosu — inaczej kostjumy nosili.
Kobiety chodziły jak na kołeczkach, siedziały prosto na twardych kanapkach — mężczyzni robili efekta torsu i nóg. Aktorzy zachować się tak samo na scenie musieli. Ro]e bowiem były cokolwiek szarżowane, ale już artyści grali ze sobą. pomimo, że pewne liczenie się z publicznością wchodziło jeszcze w rachubę. Potem mamy styl Korzeniowskiego. Tu romantyzm bierze górę. W dramacie polot, szerokie gesta, artyści grają tak jakby śpiewali operę. Komedja za to ma już pewną prostotę. Następuje styl komedji francuskiej — Sardon itd. i tu główną cechą jest porozumienie się z publicznością. Owe „na stronie“, którego artyści obecnie wyrazić nie mogą, gra główną rolę. Aktor, grający ciągle przez rampę, pomimo pozornej swobody, zwraca się do publiczności i niejako bierze ją na świadka i na sędziego rozgrywającej się akcji.
Nie jest to jednak grzeczne oddawanie hołdu aktorów, grających „Fircyka“ lub „Spazmy“ — lecz przyjacielski stosunek pomiędzy aktorem, a widzem. Aż wreszcie nadchodzi nowa szkoła, owa modern czwarta ściana. Tam, gdzie jest publiczność jest... czwarta ściana. Niema publiczności. Aktorzy są sami i nie mają nic z publicznością wspólnego. Sarcey umarł i pogodzić się z tą myślą nie chciał. Pogodzili się jednak wszyscy. Oto jest krótki pogląd na to, co są style w grze scenicznej. Zaledwie w kilku słowach mogłam streścić to, na czem polegają, ale chciałam wykazać, że wiem o co mi chodzi i słów na wiatr nie rzucam. Od kierowników i artystów zależy, ażeby znaleźli odpowiednie środki techniczne i stosowali je do epoki, w której sztuka napisaną była.
Inaczej powstaje rozdźwięk pomiędzy słowami, mówionemi na scenie, a tem co widzimy. Nie wystarczy dla stylowego wystawienia sztuki dać meble, sztychy i piec taki, jaki wówczas lepiono. Ruchy, mowa, pozy, noszenie kostjumu i sposób grania, odpowiadający sposobowi wyrażenia przez autora swych myśli, musi być tak ściśle spojony i sharmonizowany, ażeby widz odebrał pełne wrażenie i żeby nie nie raziło jego zmysłu krytycznego. Szkoła lwowska bardzo się zbliża do Fredrowskiego stylu, więc mało odbiega od epoki Bogusławskiego. Z prawdziwą przyjemnością należy mi więc wymienić tu artystów, którzy tak świetnie odegrali swe role.
W pierwszym rzędzie postawić muszę panią Stachowicz, która jest doskonałą artystką w rolach z podkładem charakterystycznym.
Dała nam więc bardzo drobiazgowo opracowaną Teresę — podłożyła pod nią tło udanej histerji i bawiła szczerze tak wyborną mimiką, jak pewnym wdziękiem wykonania. Panna Jankowska w rolach zmanjerowanych jest zawsze bardzo dobra. Ma wygląd figurynki saskiej, rusza się żwawo i kostjum nosi z wielką elegancją. Już w Justysi złożyła dowody, że tylko w tym kierunku zdolności swe rozwijać powinna. Role wiejskich dziewcząt są stanowczo nie dla niej.
Pani Rybicka miała pole zastosować swą trochę jaskrawą technikę sceniczną do stylu roli i dlatego Dorotka udała się jej zupełnie.
Szarmantski dostał się panu Woleńskiemu i z przyjemnością najwyższą patrzyliśmy na tego artystę, który z młodzieńczą werwą i ogromnym zasobem swej techniki i wiedzy scenicznej, igrał z trudnościami tej roli.
Że pan Hierowski nosi pięknie kostjum i jest artystą, tak jak i p. Chmieliński wyborny w epizodzie doktora, nie mamy potrzeby nawet wspominać. Panu Jaworskiemu osobną należy uczynić wzmiankę za jego ciągłą i miłą grę, jakoteż p. Kliszewskiemu, który bardzo zręcznie i z wielką swobodą monologował przed rampą.
Co zaś do p. Feldmana, ten nieoceniony, a myślący aktor, powitany brawem, wniósł żywioł komiczny szczery i najzupełniej odpowiadający wymaganiom tej sztuki. A łatwo mógł pan Feldman popaść w szarżę, uniknął jej i za trzymał się przed pokusą, jak prawdziwy artysta.
Wystawa była staranna, ale dlaczego dekoracje tak niedbale pozawieszano? Drzwi wypadają z zawias — ściany powiewają jak płachty. Przytem prosimy o usunięcie potwornych portretów „przodków“, które psują jasność całego pokoju i wyprowadzają oko z równowagi. Kostjumy za to były artystycznie dobrane, fryzury jak pozdejmowane ze sztychów i meble odpowiednie. Tylko — w saloniku hrabiny było pusto i jakby nie zamieszkano. Trochę książek, kwiat w wazoniku kryształowym — sztych na ścianie — szal przez poręcz rzucony — efekt jest bardzo łatwy do wywołania i życie na scenę wnosi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.