Hrabia Monte Christo/Część X/Rozdział XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Hrabia Monte Christo |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Literacka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Comte de Monte-Cristo |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część X |
Indeks stron |
SĘDZIA.
Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne, iż przy łożu, na którem spoczywały doczesne szczątki Walentyny, pozostali jako strażnicy ciała: ksiądz Bussoni i stary Noirtier.
Chrześcijańskie modły kapłana, jego łagodna słodycz i przekonywujące słowa dodały najwidoczniej odwagi starcowi; bowiem od chwili rozmowy z kapłanem, miejsce dawnej rozpaczy zajął spokój pogodny, który zadziwić musiał każdego, któremu była znana wielka miłość, jaką ongi obdarzał dziadek swą zmarłą wnuczkę.
Pozatem i w całym domu ogromne zaszły zmiany, ze względu na nowo przyjętą służbę, która się cała zmieniła, od lokaja starego Noirtiera poczynając, aż do odźwiernego.
De Villefort nie opuszczał prawie swego gabinetu, pracując gorączkowo. Interesował go zwłaszcza proces mordercy Kadrusa. Pośpiech przytem był nieodzowny, ponieważ otwarcie sądu przysięgłych nastąpić miało już za trzy dni!
Sprawa Benedykta budziła olbrzymie zaciekawienie pomiędzy całem towarzystwem paryskiem, nietylko ze względu na samą osobę domniemanego mordercy Kadrusa, lecz jeszcze, iż był w nią zamieszany hrabia Monte Christo, którego osoba nie przestała interesować Paryża.
Zdania co do winy oskarżonego były dość podzielone. Obrońcy Benedykta wykazywali, iż dowody winy oskarżonego nie są przekonywujące. Opierały się bowiem tylko na paru słowach, skreślonych na papierze drżącą ręką złodzieja i byłego galernika. Mogła to być więc zawiść jedynie, lub zemsta.
Pan prokurator królewski był jednak zdania, iż fakt zbrodni Benedykta nie mógł podlegać najmniejszym wątpliwościom, że nikt inny, jak tylko on zamordował Kadrusa.
Ta pewność, ta wiara, iż Benedykt był winowajcą napawała pana prokuratora królewskiego szczęściem i rozkoszą. Był pewien zwycięstwa, wierzył, iż zdoła przelać to swoje przekonanie i w panów przysięgłych.
Dzięki niestrudzonej pracy de Villeforta, który miał nadzieję olśnić wszystkich tą sprawą, postępowała ona szybko. Ale też pan prokurator królewski pracował bez wytchnienia, nie jadł i nie sypiał wcale. Z ojcem swym nie widywał się, w nawale pracy zapomniał o nim zupełnie.
Pewnego popołudnia, a była to właśnie niedziela, wyszedł do ogrodu, aby orzeźwić się nieco, gdyż w głowie mu się formalnie mąciło.
Smutny, zmęczony, uginający się pod ciężarem bolesnych myśli, krążyć zaczął po alejach, na których spadało coraz obficiej pożółkłe listowie zamierającej przyrody. Gdy tak spacerował obserwując z oddali hałaśliwą zabawę Edwardka, który wybiegł wraz z matką do ogrodu, spojrzał raz i drugi w okno pokoju Noirtiera, który, korzystając z cieplejszych promieni słońca, wygrzewał się na nich.
De Villeforta zastanowiło, iż oko starca zwrócone było stale na jeden punkt, którego on ze swego niżej położonego miejsca widzieć nie mógł.
Wzrok paralityka był tak wzgardliwy, dziki, pałający nienawiścią, iż prokurator królewski postanowił przekonać się, na co, czy na kogo padał ten obelżywy wzrok starca?
I ujrzał, siedzącą na ławeczce za klombem swą żonę, z książką w ręku, która porzucała dość często, by się popieścić ze swym synkiem, lub — by podać mu piłeczkę, rzuconą zbyt daleko.
De Villefort zbladł, pojął bowiem wtedy, co oznaczał nienawistny wzrok starca.
Lecz Noirtier przeniósł nagle swe spojrzenie na syna i wtedy de Villefort nie mógł znieść błyskawic tych oczu. Zmieniło się może zabarwienie tego spojrzenia, lecz ta sama, co poprzednio, pozostała w nich groźba.
Jakby wzrokiem okularnika przyciągany, de Villefort zbliżać się zaczął do pokoju starca.
W miarę, jak się zbliżał, wzrok Noirtiera potężniał w swej sile, tak iż w końcu de Villefort uczuł się aż do głębi serca wstrząśnięty tym wzrokiem.
W wzroku tym malował się wyrzut, a jednocześnie i groźba straszliwa.
Wreszcie oczy Noirtiera podniosły się ku niebu, jakby przypomnieć chciały synowi złożoną przysięgę.
— Bądź pan spokojny — rzekł de Villefort w odpowiedzi na to spojrzenie — dotrzymam słowa, proszę jedynie o cierpliwość.
Wyrazy te uspokoiły najwidoczniej paralityka, gdyż oczy, pogodne już zupełnie, zwrócił w inną stronę.
De Villefort natomiast rozerwał jednym gwałtownym ruchem kołnierz koszuli i bez słowa poszedł szybko do swego gabinetu.
Zapadł wieczór, potem przyszła noc, spokojna i cicha, dająca ludziom zmęczonym pracą błogosławiony odpoczynek.
De Villefort nie spał, lecz pracował, aż do świtu, to jest do godziny szóstej rano. Nakoniec skończył, akt oskarżenia był wykończony do ostatnich szczegółów. Pan prokurator królewski był z niego w zupełności zadowolony.
Gdy położył nakoniec pióro, odetchnął z ulgą, oparł głowę na poręczy fotela i zasnął, nieludzko wyczerpany. Nie minęła godzina nawet, jak zbudził się, właśnie w chwili, gdy lampa nocna rzucała ostatnie blaski, a jej czerwone światło oblewało jego ręce purpurowymi refleksami, jakby świeżo wylaną krwią.
Wstał wtedy i otworzył okno. Posępna, czarna chmura, grożąca burzą, wisiała ciężko nad domem i nad smukłemi topolami, wystrzelającemi swymi wierzchołkami prosto ku niebu.
Chłodne powietrze poranne orzeźwiło umysł Villeforta, przywróciło mu pamięć.
— Nadszedł więc dzień sądu i kary. Miecz sprawiedliwości ma dziś uderzyć wszędzie, gdzie tylko jest wina i winny — powiedział prokurator królewski do siebie — i uderzy!
Rzucił następnie okiem na zasłonięte jeszcze firankami okna pokoju Noirtiera i rzekł w myśli:
— Bądź spokojny, starcze, nigdy nie syty krwi. Stanie się zadość twej żądzy!
I wrócił do biurka, ażeby uporządkować papiery. Dom budził się zwolna; coraz częściej słyszeć się dawało skrzypienie drzwi to tu, to tam... echa stąpań po schodach... zabrzmiał głos dzwonka w pokoju pani de Villefort, wreszcie rozległ się wesoły śmiech dziecięcia.
Villefort zadzwonił również, lokaj wszedł i oddał dzienniki, a następnie przyniósł filiżankę czekolady.
— Cóż to mi przynosisz? — zapytał prokurator — przecież ja tego nie żądałem?
— Jaśnie pani rozkazała przynieść, mówiąc, iż pan mieć będzie dużo pracy dziś w sądzie, powinien się przeto posilić — powiedział lokaj, postawił filiżankę na stole i wyszedł.
De Villefort patrzył czas jakiś posępnie na pieniący się napój, wzdrygnął się, a następnie jednym haustem pochłonął całą zawartość filiżanki, jakby w mniemaniu, iż po spełnieniu tej czynności stanie się z nim coś strasznego, co go uwolni od spełnienia powinności, okropniejszej od śmierci.
Potem powstał, parokrotnie przeszedł się po pokoju, jakby w oczekiwaniu czegoś... Nadzieje okazały się jednak płonne; czekolada okazała się tylko czekoladą, wypicie której nie pociągnęło za sobą żadnych, widocznych przynajmniej następstw i de Villefort znów się wziął do pracy.
Nadeszła godzina śniadania; prokurator nie udał się jednak do stołu.
Po chwili zjawił się w gabinecie ten sam lokaj.
— Jaśnie pani — powiedział — poleciła powiedzieć jaśnie panu, że jest już ubrana, bo pragnęłaby pojechać z jaśnie panem na posiedzenie sądu.
— Czy tak?... chce tego koniecznie? — z przerażającym uśmiechem zapytał prokurator.
Służący cofnął się, przestraszony, ze słowami:
— Jeżeli jaśnie pan nie życzy sobie tego, to zakomunikuję to jaśnie pani.
De Villefort stał czas jakiś niemy, a następnie wpił paznogcie w piersi i powiedział:
— Powiedz, iż pragnę pomówić z panią i proszę, by zechciała zaczekać na mnie w swym pokoju. Potem wrócisz i pomożesz mi ubrać się.
Lokaj wyszedł, a następnie, po upływie paru minut wrócił, ogolił de Villeforta i przygotował dlań czarny, uroczysty ubiór, a gdy już miał wychodzić, w te odezwał się słowa:
— Jaśnie pani kazała mi powiedzieć, iż czeka na jaśnie pana w swym gabinecie.
— Będę tam zaraz — odpowiedział de Villefort, ocierając chustką zimny pot, spływający mu po czole.
Pani de Villefort czekała istotnie, wpół leżąc na sofce i przerzucając ilustrowane pisma, które Edwardek porozrywał, zanim je matka wzięła do ręki. Ubrana była jak do wyjścia, w kapeluszu nawet, rękawiczki i parasolka leżały na stole.
— Jesteś nareszcie — rzekła spokojnym głosem, gdy mąż wszedł do pokoju — mój Boże!.. jaki ty jesteś blady!.. Znów zapewne całą noc pracowałeś?... I dlaczego nie przyszedłeś na śniadanie? No, jakże?... czy weźmiesz mnie z sobą, czy też będę zmuszona pojechać sama?
Jak widzimy, pani de Villefort zadała bardzo dużo zapytań, nie otrzymując żadnej odpowiedzi.
De Villefort stał niemy jak skała i jak ona zimny.
— Niech Edwardek idzie bawić się w salonie.
Pani de Villefort, spostrzegłszy nakoniec ten chłód w zachowaniu się męża, jego ton rozkazujący i stanowczy, zadrżała nagle.
Edwardek podniósł głowę, spojrzał na matkę, a widząc, iż ta rozkazu nie potwierdza, wziął się znów do obrywania rąk i nóg swym ołowianym żołnierzom.
— Edwardzie, czy słyszałeś, com mówił? — zawołał de Villefort tak ostrym głosem, iż chłopiec aż podskoczył na kanapie — wyjdź natychmiast!
Dziecko, nie przyzwyczajone do podobnego tonu powstało nagle i zbladło, trudno powiedzieć: z gniewu czy z bojaźni?
Ojciec zbliżył się wtedy do niego, ucałował w czoło i rzekł łagodniejszym głosem:
— Moje dziecko, wyjdź zaraz.
Edwardek usłuchał nakoniec i wyszedł.
Pan de Villefort zamknął za nim drzwi, nietylko na klucz, ale i na zasuwkę.
— Boże drogi! — zawołała pani de Villefort, już drżąca cała — co to wszystko ma znaczyć?
— Gdzie pani przechowujesz trucizny, których używasz tak skutecznie? — zapytał sucho i wyraźnie, bez żadnych wstępów, jak sędzia.
Pani de Villefort musiała w chwili tej uczuć to, co czuje skowronek, gdy nad jego łebkiem zasuwają się nici morderczej siatki.
Jakiś głos chrapliwy, głuchy, niepodobny do krzyku, jęku, czy westchnienia, wydarł się z piersi nieszczęśliwej kobiety, odrazu jak trup posiniałej.
— Ja... nie rozumiem twego zapytania?!... — wyszeptała.
— Zapytuję cię — odezwał się ponownie de Villefort — gdzie chowasz truciznę, którą zamordowałaś mojego teścia, margrabiego de Saint Meran przedewszystkiem, a następnie jego żonę i Wawrzyńca, Walentynę wreszcie?
— O cóż ty mnie posądzasz! — zawołała pani de Villefort, załamując ręce.
— Odpowiadaj!
— Czy przed sędzią stoję, czy też przed swym mężem?
— A więc powiem ci, że stoisz przed sędzią. Tak jest — tylko przed sędzią!
Strasznie było spojrzeć wtedy na tę kobietę, do tego stopnia wzrok jej stał się błędny, pomieszany, a twarz trupio blada.
— O panie!.. panie!.. — jęknęła.
Pani de Villefort chciała coś powiedzieć widocznie, lecz jej ściśnięta obłąkanym strachem krtań nie wydała głosu.
— Zaprzeczenia na nic by się nie zdały zresztą. Nie mogłabyś się wyprzeć tych zbrodni, dokonanych z bezwzględnością szatana, bez cienia uczuć ludzkich. I z taką piekielną zręcznością! Od śmierci pani de Saint Meran wiedziałem, iż w domu mym przebywa truciciel, gdyż zawiadomił mnie o tem odrazu d‘Avrigny. Po śmierci Wawrzyńca, niech mi to Bóg wybaczy, podejrzewałem anioła, świętą dzieweczkę, która nie wiedziała nawet o tem, że grzech na ziemi pleni się, istnieje! Po śmierci Walentyny jednak, już wszystko było mi wiadome! I wiedziałem nietylko ja, lecz wiedzieli również i inni. Ja sam znam dwie takie osoby, którym wiadome jest wszystko. A ilu jest takich, którzy się domyślają? To też wiedz, iż w chwili tej stoisz nie przed mężem, lecz przed sędzią!
Pani de Villefort przysłoniła twarz rękoma.
— Panie — rzekła — nie dowierzaj pozorom.
— Aż tak podłą więc jesteś! — zawołał de Villefort. — Niema w tem nic zresztą dziwnego, ponieważ miałem możność przekonania się niejednokrotnie, iż ze zbrodniarzy, — właśnie truciciele są najnikczemniejsi. Więc i ty jesteś, musisz być, aż do tego stopnia podłą, iż masz czelność zaprzeczać, aczkolwiek miałaś dość siły i odwagi, by patrzeć suchemi oczyma na śmierć trojga ludzi, w tem dwóch starców i jednej niewinnej dzieweczki, twoją ręką pomordowanych!
Pani de Villefort załamała ręce i padła przed mężem na kolana.
— Widzę, iż się przyznajesz. Jednak przyznanie się do winy w ostatniej uczynione chwili, gdy już zaprzeczać nie sposób, nie zmniejsza w niczem kary!
— Kary? — zawołała pani de Villefort — kary, powiadasz panie!...
— Tak jest, kary. Czyliż dlatego, że aż czterykroć popełniłaś zbrodnię, to już byłaś przekonana, że ci kara nigdy nie grozi?... A może sądziłaś, iż żonie prokuratora królewskiego wszystko ujść musi bezkarnie? O nie, pani!... omyliłaś się srodze. Kimkolwiekby on nie był, rusztowanie czeka zawsze truciciela. Chyba — że zachował on resztki trucizny i sam wymierzy sobie karę.
Nieludzki krzyk wydarł się z piersi pani de Villefort i trwoga potworna wykrzywiła okropnie jej piękną twarz.
— Aczkolwiek jestem prokuratorem królewskim — mówił dalej de Villefort najzupełniej chłodnym tonem — nie poślę cię jednak na rusztowanie, nie przez wzgląd na ciebie, bynajmniej, lecz że twoja hańba i na moją również spadłaby głowę. Umrzeć jednak musisz. Jaką śmiercią? — od ciebie to już zależy. Zrozumiałaś mnie, chyba?
— Nie, panie!. .. Najzupełniej nie pojmuję znaczenia twych słów.
— A więc powiem wyraźniej. Jestem przekonany, iż żona najwyższego dostojnika sądowego w państwie nie okryje hańbą nazwiska dotąd bez skazy i nie zbezcześci swego męża oraz dziecka.
— Dziecka?... O nie!... nie!
— Będzie to dobry uczynek, to też dziękuję ci za to.
— Dziękujesz? — Za co?...
— Za to, co przyrzekłaś.
— Cóż ja przyrzekłam takiego?... W głowie mi się mąci! Boże!... Jakżeż pociemniało mi w oczach! Ależ ja nie słyszę, nic nie widzę... Myśl mi ucieka z głowy... Jakiż w niej ciężar, pustka!... Ja oszaleję chyba!
I zatoczyła się, jak pijana, z pianą na ustach.
— Gdzie jest trucizna? — zapytał de Villefort raz jeszcze.
— Nie, nie, panie!... ty nie możesz się domagać tego ode mnie.
— Ja nie mogę, pani, pragnąć, byś zginęła na rusztowaniu!
— Łaski!... Łaski!...
— Prawo łaski do mnie nie należy. Ja jestem tutaj na ziemi, by domagać się kary na występnych. Każdą inną kobietę, choćby to była królowa — wołał de Villefort z roziskrzonym wzrokiem — posłałbym na rusztowanie. Dla ciebie jednej będę pobłażliwy i daję ci obietnicę: nie umrzesz z ręki kata, o ile... zachowałaś resztki swej trucizny.
— W imię dziecka naszego zaklinam! Tak. Daruj mi życie, bym mogła to dziecię nasze wychować!
— Nie, nie, nie! Gdybym dla dziecka naszego darował ci życie, możebyś je kiedy zamordowała!
— Ja miałabym zabić mego syna! Ja miałabym podać truciznę memu Edwardkowi!... Ach!...
I pani de Villefort upadła do nóg mężowi, lecz ten odsunął się od niej ze wstrętem.
— Pamiętaj, — rzekł — jeżeli za mym powrotem nie stanie się zadość sprawiedliwości, ja sam wniosę skargę przeciwko tobie o poczwórne morderstwo, a wtedy pachołkowie miejscy pochwycą cię, bądź tego pewna, gdziekolwiek byś się nie znajdowała i wtrącą cię do więzienia, z którego wyjdziesz... na rusztowanie.
Nieszczęśliwa, do której te słowa były zwrócone, leżała u stóp męża bez ruchu, jej rozszerzone strachem oczy mówiły tylko, że słyszy wszystko i wszystko rozumie.
— Widzę, że mnie zrozumiałaś, że mówię do przytomnej — mówił de Villefort nieubłagany — teraz idę przed trybunał sędziów przysięgłych, domagać się od nich wyroku śmierci na niemniejszego, aniżeli ty, zbrodniarza. Gdy wrócę, mam nadzieję, iż wszystko będzie już skończone, gdyż inaczej noc, która po tym dniu nastąpi, spędziłabyś już w więzieniu.
Prokurator królewski popatrzył na nią czas jakiś suchemi oczyma, a następnie zamknął drzwi na klucz.
W swym bogatym apartamencie pozostała pani de Villefort, z Edwardkiem i swą boleścią jedynie.