Hrabia Monte Christo/Część VIII/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VIII
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
SPOSÓB USTRZEŻENIA BRZOSKWIŃ OD MYSZY.

Hrabia Monte Christo nie tego samego popołudnia jednak lecz nazajutrz dopiero wieźć się kazał na drogę wiodącą do Orleanu.
Minąwszy wioskę Linosę, nie zatrzymał się przy telegrafie, który właśnie, gdy hrabia przejeżdżał, rozwijał działanie długich swych ramion, lecz uczynił to dopiero dalej, na ulicy Monthlery, już poza wioską nieomal. Gdy wysiadł z powozu, zaczął się wspinać na dość stromy pagórek, wąską ścieżyną, aż go w wędrówce tej wstrzymał płot, okryty cały pnączami i biało-różowemi kwiatami.
Monte Christo szukać zaczął wtedy furtki, którą znalazł nakoniec. Małe drewniane wrota, na łozowych zawiasach, zamknięte były kołkiem i sznurkiem, do drzwi przywiązanym.
Niewiele czasu spotrzebował hrabia, by poznać ten mechanizm, to też bardzo szybko dał sobie radę z otworzeniem drzwi i wszedł do ogródka, mającego do pięciu metrów długości i tyleż szerokości. Kresem „ogrodu” tego była stara wieża, cała pokryta bluszczem i okolona zewsząd gwoździkami i lewkonjami.
Widząc tę sędziwą staruszkę, otoczoną kwiatami, rzekłbyś, iż jest to dobra babunia, która przystanęła w bezruchu, by opowiadać wnuczętom bajki.
Ogródek przerzynała wąska ścieżyna, w kształcie ósemki.
Roześmiana, wesoła, radością życia tchnąca bogini Flora nie miała nigdy zapewne tylu drobnych kwiatuszków, ile ich posiadał ten maleńki ogródek.
Żadnego listka przy tem nie plamił nawet najdrobniejszy ślad muszki, do tego stopnia było wszystko odkurzone.
W jednym kącie ogródka stała beczka, pełna świeżej i czystej wody źródlanej, gotowa każdej chwili odświeżyć swym błogosławionym chłodem drobne kwiaty, zmęczone pocałunkami słońca.
Monte Christo, gdy wszedł do tego ogródka, odrazu powiedział sobie w duchu.
— Zdaje mi się, że człowiek, opiekujący się tym ogrodem, żyje już jedną tylko namiętnością: kocha swój ogród i kocha kwiaty.
Gdy postąpił parę kroków, potrącił niechcący jakąś skurczoną postać. Przystanął tedy i ujrzał jakiegoś ogromnie zdumionego poczciwca, który był właśnie zajęty zbieraniem poziomek, jakie układał na zielonych liściach winogradu.
Na dwunastu takich listkach, tyleż znajdowało się czerwonych jagód.
Starowina, gdy ujrzał hrabiego, podniósł się nagle rozrzucając poziomki i liście, bardzo przestraszony.
— Jak widzę, zajmujesz się pan zbiorami — rzekł z uśmiechem Monte Christo.
— Zechce pan wybaczyć — rzekł staruszek, nie odpowiadając na pytanie — nie jestem wprawdzie w wieży, jak to jest moim obowiązkiem, lecz zaręczam, iż miejsce me strażnicze opuściłem przed chwilą dopiero.
— Ależ ja ci bynajmniej tego nie mam za złe! Zbieraj sobie dalej swe poziomki, jeżeli masz jeszcze co do zrywania.
— Brakuje mi jeszcze dziewięciu — odpowiedział wtedy starzec — zerwałem bowiem już dwanaście, jak pan może zauważył, zaś wszystkich było dwadzieścia jedna, t. j. o pięć więcej, aniżeli w roku zeszłym. I nic w tem nie było dziwnego, tegoroczna wiosna bowiem była bardzo ciepła, a jest może panu wiadome, że poziomki domagają się jak najwięcej słońca i wilgoci; wtedy kwitną najbujniej. Niech pan patrzy: tutaj jest trzynasta, zaś tam: czternasta, piętnasta, szesnasta... tutaj jeszcze dwie...
Tutaj starowina urwał, a po chwili odezwał się żałosnym głosem:
— O! mój Boże!... brakuje, brakuje mi trzech. Wczoraj jeszcze były, pewien jestem, że były, bo je jak najstaranniej przeliczyłem. Niezawodnie syn starej Szymonowej pochwycił je, a i dziś rano go spostrzegłem, jak się w pobliżu ogródka kręcił. O, nic dobrego!
— Istotnie — przerwał starowinie Monte Christo — występek tego chłopca jest bardzo wielki, powinieneś mu jednak pan wybaczyć to, ze względu na jego młody wiek.
— Tak, zapewne... Jednakże jest to dla mnie ogromna przykrość... Lecz dość już o tem. Pan jesteś moim zwierzchnikiem zapewne?
— Uspokój się, mój przyjacielu — odpowiedział hrabia z dobrotliwym uśmiechem — nie jestem bynajmniej zwierzchnikiem twoim, ani tembardziej kontrolerem, któryby miał polecone przeprowadzić u ciebie rewizję. Jestem zwykłym przechodniem, którego ciekawość tutaj przywiodła i który już zaczyna sobie wyrzucać, że odwiedzinami swemi naraził cię na taką stratę czasu.
— Mój czas nie jest znów tak bardzo drogi — odrzekł hodowca poziomek z dobrotliwym uśmiechem — czas mój wprawdzie jest własnością rządu, ale przed półgodziną zaledwie otrzymałem od mego najbliższego korespondenta znak, że za godzinę jakąś dopiero potrzebować mnie on będzie.
— Mówiąc to, rzucił okiem na kompas (w ogródku wieży Monthlery było wszystko, nawet kompas), a następnie dodał: widzisz pan, mam oto jeszcze dziesięć minut wolnego, czasu, conajmniej. Zaś zejść z góry musiałem, bo poziomki akurat dziś dojrzały i trzeba było koniecznie je zerwać, gdyż jutro, kto wie? — czy nie byłoby już zapóźno! Pan słowom mym zdajesz się nie dawać wiary? A jednak tak jest. Do jutra poziomki myszy by zjadły!
— Na honor — rzekł poważnie Monte Christo — nigdy bym w to nie wierzył. Jak widzę, to myszy nie są z sąsiadów najmilszymi... Dla nas zwłaszcza, którzy nie jadamy stworzeń tych w miodzie obsmażanych, jak Rzymianie.
— Jakto, Rzymianie myszy jedli?
— Wyczytałem to w Petronie — odpowiedział.
— Doprawdy... nie mogło być to jednak nazbyt smaczne, myszy bowiem są zbyt tłuste, w czem niema nic dziwnego, gdyż po całych dniach się wysypiają i budzą się dopiero w nocy. Niegodziwe stworzenia! W roku zeszłym miałem cztery morele, to mi jednę porwały. Miałem nawet owoc bardzo rzadki i wykwintny, brzoskwinię, to połowę jej mi pożarły. A była przewyborna, nigdy w życiu lepszej nie jadłem.
— Jakto! — zjadłeś pan?
— Ależ tak. Czyż miała się zmarnować pozostała reszta i tylko dlatego, że owoc myszy napoczęły? Byłoby to zbyt wielkiem marnotrawstwem! Ale w roku przyszłym niech się pan nie obawia! już mi nikt nic nie ukradnie. Gdy jaki owoc będzie dojrzewać, będę po nocach czuwał.
Monte Christo dobrze odgadł od pierwszego rzutu oka. Każdy człowiek ma w głębi duszy jakąś namiętność, która go pożera. Namiętnością strażnika telegrafu był ogródek.
Milczał jednak, rozmowę więc znów zagaił starzec.
— Pan dobrodziej, jak widzę, przybył tutaj z zamiarem obejrzenia telegrafu?
— Tak jest i byłbym panu bardzo wdzięczny za pokazanie mi go, jeżeli tylko nie jest to wzbronione przepisami?
— Boże zachowaj!... u nas wszystko wolno. Cóż bo jest w tem do ukrywania zresztą, gdy nikt z nas nie rozumie znaków, które przesyłamy?
— Ale proszę darować — mówił dalej ogrodnik, po rzuceniu na kompas spojrzenia — muszę jednak już wracać na me stanowisko. Może więc zechce pan udać się wraz ze mną?
— Doskonale.
I Monte Christo udał się krętemi schodami na sam szczyt wieży.
— Dużo trzeba stracić czasu, by się nauczyć sztuki przesyłania znaków? — zapytał Monte Christo.
— Nauka nie jest zbyt długa; za to trzeba czekać czasami bardzo długo na posadę.
— I jakąż za pracę tę pensję płacą?
— Tysiąc franków rocznie.
— Nie jest to zbyt wiele.
— Tak, ale mam przytem jeszcze i mieszkanie.
Monte Christo rozejrzał się po pokoju.
— Byleby tylko zbytnio przy mieszkaniu tem nie obstawał... i przy ogródku — rzekł do siebie w myśli Monte Christo.
— Od jak dawna pan tu pracujesz?
— Od lat piętnastu.
— A ile lat pan sobie liczysz?
— Pięćdziesiąt i pięć.
— Jak długo pracować trzeba, by się dosłużyć pensji emerytalnej?
— Całych dwadzieścia pięć lat.
— Więc po wysłużeniu dwudziestu pięciu lat, t. j. gdy mieć będziesz lat sześćdziesiąt pięć, ile byś pan otrzymywał?
— Trzysta franków rocznie.
— O biedna ludzkości! — rzekł zcicha Monte Christo.
— Z tych wszystkich znaków — zmienił temat rozmowy Monte Christo — jakie przesyłasz, nie rozumiesz nic?
— Nic zgoła. Za wyjątkiem kilku umówionych znaków porozumiewawczych, które wyrażają: jesteś wolny... uważaj... śpij spokojnie... i t. p.
— Ale uważaj no pan — przerwał starowinie Monte Christo — zdaje mi się, że twój korespondent cię wzywa. Co znaczy ten jego znak, który powtórzył on już dwukrotnie?
— Zawiadamia mnie nim, bym był gotowy.
— I cóż pan odpowiesz?
— Powtórzę jedynie jego znak, co dla mego korespondenta ze strony lewej znaczyć będzie: „jestem gotowy“, zaś z prawej: „czuwaj“.
— Dowcipnie pomyślane — zrobił uwagę Monte Christo.
— Zobaczysz pan — dodał z dumą poczciwina — że za pięć minut już zacznie gadać.
— Mam tedy pięć minut czasu — pomyślał Monte Christo — więcej mi nie potrzeba.
— Mój drogi panie — powiedział głośno następnie — czy pozwolisz, że cię o jednę rzecz zapytam?
— Poszę bardzo.
— Lubisz pan swój ogród, owoce i kwiaty?
— Namiętnie.
— I byłbyś, myślę, bardzo szczęśliwy, gdyby ci tak dano zamiast pięciu metrów kwadratowych dwie morgi czarnoziemu naprzykład?
— Ach, panie!... jabym z dwóch morgów zrobił prawdziwy raj ziemski.
— A z tysiąca franków rocznej pensji czy możesz pan wyżyć bez biedy?
— Ciężko panie, ale się jakoś żyje.
— Żyjesz... Ale jak bardzo nędzny jest ten twój ogródek!
— Tak, ogródek mój nie jest napewno za wielki, a najgorsze, że tak bardzo dużo jest w nim myszy, które wszystko zjadają.
— Powiedz mi jeszcze, coby się stało, gdybyś tak nie dostrzegł ruchów przesyłanych ci ze strony lewej i nie przesłał ich temsamem dalej?
— Byłbym skazany na zapłacenie kary, w sumie stu franków.
— Aż tyle! Ależ byłaby to dziesiąta część twego rocznego dochodu!
— Cóż robić, panie!
— I zapłaciłeś już karę taką?
— Raz jeden w życiu. Oczyszczałem wtedy moje drzewka.
— A gdybyś pan tak w miejsce znaków otrzymanych przesłał naprzykład inne. Jakażby cię za to spotkała kara?
— Zostałbym wydalony i straciłbym prawa do emerytury.
— Trzystu franków rocznie?...
— Tak jest, panie. To też nie zrobiłbym tego nigdy.
— Nawet za piętnastoletnią zgóry i natychmiast wypłaconą pensję, t. j. za 15,000 franków?
— Ależ panie! Pan zdajesz się mnie kusić!
— Istotnie. Daję piętnaście tysięcy franków za to.
— Daj mi pan spokój, bo uważać muszę na mego korespondenta, który się odezwie lada chwila.
— Lepiej spójrz pan na to, co pokazuję. Oto w tej paczce jest piętnaście tysięcy franków. Będą one pana własnością, o ile...
— Ach, panie, zechciej mi nie przeszkadzać, bo mój korespondent już powtórne daje znaki.
— Niech sobie idzie do djabła!
— Trzeci znak! Stało się, będę zmuszony teraz zapłacić karę.
— Sto franków? Głupstwo. Masz oto tutaj piętnaście tysięcy!
I przy słowach tych hrabia włożył zwój banknotów w dłoń zdumionego urzędnika.
— Ale to nie wszystko, mój panie!... z tych piętnastu tysięcy pan nie wyżyjesz.
— Przecież ja miejsca nie straciłem.
— Ale je pan stracisz. Bo w miejsce tego oto znaku, który ci twój korespondent przesyła, wyślesz inny.
— Ach, panie! Jakich to okropnych domagasz się pan ode mnie rzeczy.
Drobnostka.
— Jednak mnie pan do niej nie zmusisz.
— Owszem, zmuszę.
I Monte Christo wydobył z kieszeni nową paczkę biletów bankowych.
— Masz pan tutaj oto dziesięć tysięcy franków; razem z tamtymi, które już schowałeś do kieszeni, wyniesie to dwadzieścia pięć tysięcy franków. Za pięć tysięcy kupisz pan sobie wcale ładny domek, wraz z dwoma morgami ziemi, zaś za pozostałe dwadzieścia tysięcy nabędziesz rentę państwową, co ci dawać będzie tysiąc franków rocznie.
— Domek... dwie morgi ogrodu...
— I tysiąc franków rocznie...
— Boże mój!... Boże!!...
— Mieć będziesz to wszystko, tylko bierz!
I Monte Christo już wprost siłą wcisnął do kieszeni urzędnika asygnaty.
— I cóż ja mam teraz za to wszystko robić?
— O, nic trudnego.
— Chciałbym wiedzieć jednak?
— Powtórz pan te oto znaki.
I Monte Christo wydobył z kieszeni papier, na którym nakreślone były trzy znaki i porządek w jakim miały być dane.
Z drżeniem i z zimnym potem, który oblał mu czoło, starowina wykonał polecenie, bez względu na znaki przeczenia, które mu przesyłał korespondent z lewej strony; musiał on zapewne przypuszczać, że hodowca brzoskwiń oszalał chyba!
Tymczasem jednak korespondent odbiorczy powtórzył jak najdokładniej znaki Monte Christa i te, bez żadnej już zmiany, doszły do ministerstwa spraw wewnętrznych.
— I oto jesteś pan bogaty — rzekł Monte Christo.
— Tak, ale za jaką cenę!
— Posłuchaj mnie, przyjacielu — rzekł wtedy hrabia — nie chciałbym, byś miał teraz wyrzuty sumienia, wierz mi tedy, a przysięgam ci na zbawienie mej duszy, że mówię prawdę, że czynem swym nikomu dobremu nie wyrządziłeś krzywdy, a tylko pomogłeś do spełnienia zamiarów boskich.
Biedny starzec to się oglądał dookoła, to znów chwytał się za kieszeń, jakby chcąc stwierdzić, że pieniądze otrzymane istotnie się tam znajdują, to bladł, to się znów czerwienił, wreszcie wpadł, zataczając się, do swego pokoju, ażeby napić się wody, lecz padł na progu omdlały.
Wtedy Monte Christo zostawił jeszcze dziesięć tysięcy franków na stole i wyszedł cicho z izdebki.
W pięć minut po dojściu tej telegraficznej wiadomości do ministerstwa, Debray kazał założyć konie i pojechał do Danglarsów.
— Wszak mąż pani ma rentę hiszpańską — zapytał baronowej nie witając jej nawet.
— Tak jest, i to za sześć miljonów.
— Niechże ją sprzeda natychmiast i to za każdą zaofiarowaną mu cenę.
— A to dlaczego?
— Ponieważ Don Carlos uciekł z Bourges i jest już w Hiszpanji.
Baronowa nie pozwoliła sobie raz drugi tego powtarzać, lecz pobiegła co żywo do męża, który z kolei polecił bez zwłoki swemu ajentowi giełdowemu sprzedawać za każdą cenę pożyczkę hiszpańską.
Skoro tylko spostrzegli inni, że Danglars sprzedaje hiszpańskie papiery, czynić zaczęli to samo i kurs ich obniżył się momentalnie.
Danglars stracił stosunkowo najmniej, pięć tysięcy franków na obligu, wszystkiego.
W tym samym dniu wieczorowy Monitor ogłosił wiadomość, iż Don Carlos uciekł z Bourges i kroczył na ziemię hiszpańską w Katalonji. A następnie, w dziale nieurzędowym, iż Barcelona już podobno powstała i ogłosiła się za prezydentem.
Paryż przez cały wieczór mówił jedynie o tym wypadku, o przenikliwości Danglarsa i o jego tak szczęśliwej sprzedaży bezwartościowych już dziś prawie papierów hiszpańskich.
Nazajutrz ranny Monitor dał jednak sprostowanie:
„Wiadomość o ucieczce Don Carlosa i powstaniu Barcelony okazała się najzupełniej bezzasadna, Don Carlos bowiem ani na jeden moment Bourges nie opuścił.
Przyczyną fałszywej wieści była mgła, w czasie której znaki telegraficzne błędnie zostały przesłane“.
Obligi hiszpańskie momentalnie, rzecz prosta, skoczyły wtedy w górę, a nawet przekroczyły o wiele kurs dawniejszy.
I w rezultacie Danglars, wliczając i to, coby mógł zyskać na zwyżce kursu, stracił na swej operacji około miljona franków.
— No, wiesz, to wcale nieźle — rzekł Monte Christo do Morrela, który właśnie przyniósł mu wiadomość o stracie Danglarsa — za trzydzieści pięć tysięcy franków zaledwie, a więc za sumę o wiele mniejszą od straty Danglarsa, odkryłem rzecz wcale doniosłego znaczenia.
Odkryłem mianowicie, w jaki sposób uchronić można ogrodnika, by mu myszy brzoskwiń nie zjadały!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.