Hrabia Monte Christo/Część VIII/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VIII
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
ANDRZEJ CAVALCANTI.

Po rozmowie tej, hrabia Monte Christo poszedł do salonu, który Baptysta miał zwyczaj nazywać błękitnym, a do którego przed jakąś pół godziną został wprowadzony młodzieniec o postaci zręcznej, ubrany elegancko.
Gdy hrabia wszedł do salonu, młodzieniec spoczywał na sofie, niedbale rozciągnięty i zabawiał się uderzaniem trzciną ze złotą gałką, po obuwiu.
Spostrzegłszy hrabiego podniósł się żywo.
— Czy pan jesteś hrabią de Monte Christo? — zapytał.
— Tak jest, panie. A ja czy mam zaszczyt powitać w domu mym pana vicehrabiego Andrzeja Cavalcanti?
— Jestem właśnie Andrzejem hrabią Cavalcantim, do usług — odpowiedział wytworny młodzieniec, składając wyszukany ukłon.
— Musisz pan mieć zapewne jakiś list polecający?
— Nic o nim nie mówiłem, z racji podpisu, który wydaje mi się dosyć oryginalny.
— Czy nie Sindbad marynarz?... O, jest to pseudonim pewnego anglika, wielkiego oryginała, którego prawdziwe nazwisko jest mi znane doskonale. Jest to lord Wilmor.
— Teraz rozumiem już wszystko — odpowiedział Andrzej — już się wszystko wyjaśniło. Właśnie tego anglika znałem bardzo dobrze... Tak... bardzo dobrze!
— W takim ranie — powiedział hrabia z uśmiechem dużego zadowolenia — może zechcesz mi opowiedzieć cośkolwiek o sobie i o swojej rodzinie?
— Najchętniej, panie hrabio. Jestem, jak to już panu powiedziałem, hrabią Andrzejem Cavalcantim, synem majora, margrabiego Bartłomieja Cavalcanti; przodkowie moi od wieków są do złotej księgi Florencji zapisani...
Rodzina nasza, aczkolwiek dosyć dotychczas bogata, przeszła przez wiele nieszczęść w ostatnich czasach. Ja sam, w piątym, czy szóstym roku życia porwany zostałem przez nikczemnego guwernera, tak iż od lat piętnastu nie widziałem ojca.
— W rzeczy samej, drogi panie, wszystko to, co mi pan opowiadasz, jest zgodne z tem, co mi ów Sindbad marynarz pisał już uprzednio — przemówił w odpowiedzi hrabia, wpatrując się z ponurem zadowoleniem w tę twarz swobodną, o pięknych rysach, a przypominającą twarz złego anioła — i dobrześ pan uczynił, iż zastosowałeś się we wszystkiem do wskazówek owego Sindbada, ojciec pański bowiem jest tu rzeczywiście właśnie, w poszukiwaniu swego straconego syna.
Hrabia od wejścia do salonu nie spuszczał oczu z młodzieńca, podziwiając pewność jego głosu i wzroku. Na te kilka tak naturalnych wyrazów: „ojciec pański jest tu rzeczywiście“, Andrzej jednak podskoczył i krzyknął przerażony:
— Ojciec mój jest tutaj?!
— Ależ tak!... pan major Bartłomiej Cavalcanti.
Wyraz przestrachu znikł z twarzy Andrzeja momentalnie.
— Ach, tak, prawda, major Cavalcanti — przemówił spokojnym już prawie głosem — więc mówisz, hrabio, że ten drogi ojciec się tutaj znajduje?
— Tak, panie. Winienem ponadto dodać, że tylko co się z nim rozstałem, a historja, jaką mi o swym zaginionym synu opowiadał, wzruszyła mnie do łez. Nie wiesz może jeszcze tego, iż pewnego razu otrzymał on wiadomość, iż ci, którzy jego syna porwali, są gotowi powrócić mu go, za okupem jednak bardzo znacznym. Nie zraziło to zacnego ojca, sumę żądaną przesłał natychmiast na granicę Piemontu, wraz z paszportem, do Włoch zaawizowanym. Wszak pan byłeś w południowej Francji ostatnio, o ile mi wiadomo?.
— Tak jest, panie — odpowiedział Andrzej z dość niepewną miną — w południowej Francji bawiłem właśnie.
— Powóz oczekiwać miał w Nicei?
— Informacje twoje są doskonałe, panie hrabio. Otóż z Nicei udałem się do Genui, z Genui do Turynu, z Turynu do Chambery, a stamtąd do Paryża.
— Ojciec pański spodziewał się spotkać pana w drodze, bo właśnie tym samym traktem i on również jechał.
— Wątpię tylko, czy mój drogi ojciec potrafił mnie poznać. Od czasu bowiem, gdy mnie ostatni raz widział, zmienić się musiałem trochę!
— To jest rzecz bez znaczenia! Czyż sam głos krwi nie byłby wystarczająco silnym wskaźnikiem?
— Zapewne... Nie pomyślałem o tem.
— Jedna tylko rzecz niepokoi teraz margrabiego Cavalcanti — ciągnął dalej Monte Christo — co pan przez cały ten czas rozłąki porabiałeś? Przyjaciel mój, lord Wilmor, wspominał mi, że zastał cię w bardzo przykrem położeniu. Pod jakim względem? — nie zapytywałem, bo nie jestem ciekawy. Mówił mi, iż chce przywrócić panu stanowisko, jakie utraciłeś w świecie, że poszukuje pańskiego ojca i że go znajdzie; szukał go i odnalazł, jak się okazuje. Wczoraj nakoniec zawiadomił mnie o pańskiem przybyciu i udzielił mi nieco wiadomości, dotyczących pańskiego majątku. A teraz... tylko niech to pana nie obraża, że pozwalam sobie zapytać go o to, czy nieszczęścia, których zaznałeś, nie narażą pana na drażliwe stanowisko względem świata?
— Panie hrabio — odpowiedział młodzieniec, który w miarę przemówienia hrabiego coraz większej nabierał pewności siebie — prześladowcy moi, którzy mnie porwali, w tym celu niewątpliwie, ażeby potem dobrze mnie odprzedać, rozumieli dobrze, że dla wykorzystania swych czynów, należy się starać o mą osobistą wartość; w tej myśli otrzymałem dość staranne wychowanie. Łotry traktowali mnie jak w Azji traktują niewolników, których ich panowie kształcą na muzyków, tancerzy, doktorów, filozofów... aby następnie tem drożej ich sprzedać na rzymskiem targowisku.
Monte Christo uśmiechnął się z zadowoleniem. Nie spodziewał się aż tyle po panu Andrzeju Cavalcantim.
— Gdyby zresztą — dodał młodzieniec — w wychowaniu mem uderzały pewne braki, sądzę, że przez wzgląd na nieszczęście, które stało się udziałem mojem, powinienbym znaleźć pewne pobłażanie...
— Czyń pan tedy, mój hrabio, jak uważasz — odrzekł niedbale Monte Christo — jesteś panem siebie i swej woli, od ciebie więc zależy decyzja w tym względzie. Ja tylko upewnić cię mogę, że nikomu nie wspomnę o tych wypadkach. Historja twego życia to czysty romans, świat jednak, który uwielbia romanse, o ile są one w kolorowe okładki przybrane, rzecz dziwna! — nie wierzy tym wszystkim, w których żywa krew płynie.
Andrzej stracił nad sobą wszelką moc i przytomność. Był rozbity.
— Ja jednak — ciągnął dalej Monte Christo — jestem gotów służyć panu we wszystkiem.
— Przez wzgląd jednak na lorda Wilmora, który mnie polecił panu hrabiemu tak gorąco, — zaryzykował Andrzej odważnie — racz mnie pan wspierać.
— Zapewne — odpowiedział Monte Christo — tylko że lord Wilmor nie poinformował mnie najzupełniej, że młodość twoja, drogi panie Andrzeju, do tego stopnia była burzliwa. Nie żądam jednak od pana spowiedzi. Zresztą, jest tutaj ojciec pański, który przybył aż z Lukki, ażeby cię zobaczyć i w świat cię wprowadzić. Ujrzysz go pan za chwilę, może jest on cokolwiek szorstki i zaniedbany, jest to jednak rzecz bez znaczenia, zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę, iż człowiek ten przez lat dwadzieścia przebywał w austrjackiem wojsku. No, od austrjaków, jako od niemców, trudno przecież wymagać grzeczności! Zresztą, jak na ojca, jest on dość znośny. W dodatku wielki majątek przysłania dobrze jego pewne braki.
— Czy mój ojciec jest istotnie tak bardzo bogaty?
— Miljoner!... ma pięćkroć sto tysięcy lirów rocznego dochodu. Panu wyznaczył pensję sześćdziesiąt tysięcy lirów rocznie, dopóki będziesz przebywał w Paryżu.
— Ależ ja w takim razie nigdy z Paryża nie wyjadę!
— Kto wie?.. drogi panie. Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi!
Andrzej westchnął.
— Jeżeli jednak przez cały czas mego pobytu nie zdarzy się żaden wypadek, to ja mogę być pewny swej pensji?
— Najzupełniej.
— Od mego ojca? — zapytał Andrzej z niepokojem.
— Tak jest, jednak sumę tę zabezpiecza lord Wilmor, który, na prośbę ojca pańskiego, otworzył ci kredyt pięciu tysięcy franków miesięcznie, u pana Danglarsa, bankiera bardzo poważnego.
— Czy ojciec mój długo ma zamiar bawić w Paryżu? — zapytał Andrzej z tym samym, widocznym niepokojem.
— Parę dni zaledwie. Obowiązki służby nie pozwalają mu na dłuższy tutaj pobyt.
— Zacny, poczciwy ojciec — zawołał Andrzej, uradowany najwidoczniej tem, iż ojciec tak prędko wyjeżdża.
— Czy jesteś pan gotów powitać tego swego zacnego ojca? — zapytał nie bez ironji w głosie Monte Christo.
— Pragnąłbym jak najprędzej go zobaczyć.
— A więc zechciej przejść do tego tam salonu, a zastaniesz w nim oczekującego na cię ojca.
Andrzej złożył wtedy hrabiemu ukłon pełen wytworności i udał się we wskazanym kierunku.
Hrabia odprowadził go wzrokiem aż do drzwi, a gdy te się zamknęły, dotknął ukrytej za obrazem sprężyny; ukazał się wtedy mały otwór w ścianie, przez który można było widzieć i słyszeć wszystko, co się działo w salonie.
Andrzej, po zamknięciu drzwi, postąpił parę kroków w stronę siedzącego nad butelką majora, który w tej samej chwili zerwał się z siedzenia.
— Ojcze mój drogi! zawołał Andrzej tak, by go hrabia usłyszeć mógł przez drzwi — nakoniec cię widzę!
— Jak się masz, synu? — poważnie odpowiedział luceńczyk.
— Po tylu latach rozłączenia! — wołał Andrzej, wciąż spoglądając na drzwi — cóż to za szczęście, że się znów widzimy! Czyż się nie uściskamy?
I rzucili się sobie w ramiona, według metody aktorów teatru francuskiego, to znaczy kładąc głowy na ramionach.
— Tak, jesteśmy znów razem — przemówił po uściskach pierwszy major — spodziewam się, mój synu, że odtąd uważać będziesz Francję, za drugą swą ojczyznę!
— Nie mógłbym bez rozpaczy opuścić Paryża.
— Ja znów nie mógłbym żyć gdzieindziej, jak we Włoszech. To też tam coprędzej powracam.
— Jednak, kochany ojcze, oddasz mi papiery, bez których byłby niemożliwy mój pobyt w Paryżu.
— Ależ naturalnie. Właśnie po to przybyłem do Paryża. Masz je, bierz.
Andrzej skwapliwie porwał akt ślubny ojca, następnie metrykę swego chrztu. Z ciekawością przebiegł wprawnem okiem po obydwóch dokumentach.
Wyraz radości błysnął mu na czole, potem spojrzał na majora i z uśmiechem urodzonego kryminalisty odezwał się do niego w najczystszym djalekcie toskańskim:
— Cóż to? Czy we Włoszech niema już galer?...
Major cofnął się.
— A to co za pytanie?
— No, bo podobne akty tak bezkarnie fabrykują. Za połowę podobnej roboty, mój stary, posłanoby cię, we Francji, na lat pięć na świeże powieterko do Tulonu.
— Co to wszystko ma znaczyć? — obruszył się luceńczyk.
— Kochany panie Cavalcanti, ile ci też ofiarowano za to, abyś został moim ojcem?
Major, przybierając minę pełną godności, nie dał żadnej odpowiedzi.
— Czekaj — rzekł Andrzej, głos zniżając — ja pierwszy dam ci dowód zaufania. Mnie ofiarowano sześćdziesiąt tysięcy lirów rocznie, abym został twoim synem.
Major z wyrazem niepokoju rozejrzał się dookoła.
— Bądź pan spokojny, jesteśmy sami. Mówimy zresztą narzeczem, którego tutaj nikt napewno nie rozumie.
— Mnie, — rzekł z westchnieniem luceńczyk — dadzą pięćdziesiąt tysięcy zaledwie i to jednorazowo!
— Panie Cavalcanti — zagadnął Andrzej — czyś pan wierzył kiedykolwiek w opowieści arabskie?
— Dotychczas nie, ale teraz kto wie... czy nie zacznę w nie wierzyć. Mam dane po temu!
I major wyjął z kieszeni garść złota.
— Więc pan sądzisz, że można wierzyć tym wszystkim obietnicom? — zapytał Andrzej.
— Zdaje mi się, że tak. Trzeba tylko, byśmy dobrze swe role odgrywali, ja — ojca, zaś ty — syna.
— I któż u djabła chcieć może tego wszystkiego? Jaki może mieć w tem interes? Odebrałeś zapewne pewien list. Od kogo on był, wiedzieć bym pragnął?
— Od księdza Bussoni, którego co najdziwniejsze, nigdy w życiu nie widziałem i nigdy nic o nim nie słyszałem.
— Cóż ten list zawierał?
— Masz go, możesz przeczytać.
Andrzej zaczął czytać. „Jesteś ubogi. Smutna oczekuje cię starość. Dam ci sposobność zdobycia nieco grosza. Jedź natychmiast do Paryża, a gdy tam już będziesz, udaj się do hrabiego Monte Christo, zamieszkałego na polach Elizejskich i zażądaj od niego zwrotu syna, którego miałeś z margrabianką Corsinari, a którego ci porwano w piątym roku życia. Syn ten ma na imię Andrzej. Abyś nie miał wątpliwości co do dobrych chęci niżej podpisanego, załączam: a) przekaz na 2,400 lirów toskańskich, na dom pana Gorri we Florencji, b) list polecający dla hrabiego Monte Christo, który wręczy ci w mojem imieniu 48,000 lirów.
Bądź u hrabiego dnia 26 maja, o godzinie siódmej wieczorem. Ksiądz Bussoni“.
— Otóż to właśnie — zawołał Andrzej — list podobny i ja otrzymałem, tylko, że mój był podpisany przez lorda Wilmora, używającego pseudonimu Sindbada marynarza.
— Którego pan nie znasz prawdopodobnie tak samo, jak ja księdza Bussoni?
— Widziałem go raz jeden. Oto jego list:
I Andrzej podał luceńczykowi list tej treści:
„Jesteś ubogi. Przyszłość twa zdaje się być beznadziejna. Jeżeli chcesz mieć imię, być wolnym i bogatym, — siadaj do powozu, który czekać na ciebie będzie na drodze pomiędzy Nizzą, a Villefranche i jedź przez Turyn, Chambery i Pont de Beauvoisin do Paryża; tam zamelduj się hrabiemu Monte Christo, w domu Nr. 30, przy Polach Elizejskich, dnia 26 maja, o godzinie 7-ej wieczorem i zapytaj się go o swego ojca. Jesteś synem Bartłomieja, margrabiego Cavalcanti i margrabianki Olivji Corsinari, jak o tem będziesz miał możność przekonania się z papierów, które ci doręczy margrabia, twój ojciec. Żyć będziesz w świecie paryskim, mając zapewniony dochód 60.000 liwrów rocznie. Na koszta podróży załączam przekaz na 5,000 liwrów, na dom bankowy Ferrea w Nizzy, prócz tego przesyłam list polecający do hrabiego Monte Christo. Sindbad marynarz“.
— Wszystko to jest bardzo piękne — powiedział luceńczyk, po przeczytaniu listu — jednej rzeczy pojąć nie mogę! Kto tutaj jest oszukiwany?
— W każdym razie żaden z nas — cynicznie wyjaśnił kwestję Andrzej — lecz w takim razie musimy razem i zgodnie odgrywać nasze role.
— Doskonale! Przekonasz się, że godnym jestem wspólnikiem twoim! A więc:
— Drogi ojczeć Jakżeż ja za tobą tęskniłem!
— Synu! Chodź jeszcze raz w moje objęcia!
W tej chwili do salonu wszedł hrabia i zastał ich w uścisku.
— Cóż, panie margrabio? — zagadnął na ten widok Monte Christo — zdaje się, iż syn przypadł ci do serca?
— O, panie hrabio! Omdlewam ze szczęścia.
— Nie dowierzam wprost myśli, że odnalazłem nakoniec mego drogiego ojca.
— Szczęśliwy ojcze!... — Szczęśliwy synu!... zawołał hrabia.
— Jedna tylko rzecz mnie zasmuca, — rzekł luceńczyk — ta mianowicie, że tak prędko będę musiał opuścić Paryż!
— Ach, drogi panie Cavalcanti! — odpowiedział Monte Christo — zanim odjedziesz, pozwolisz, bym ci przedstawił paru moich przyjaciół?
— Jestem na rozkazy pana hrabiego.
— Ale jeszcze inną mam do ciebie sprawę. Syn twój zwierzył mi się, że jego kasa w nienajlepszym jest stanie.
— A cóż ja na to mu poradzę?
— Powinieneś dać mu, jak możesz najwięcej.
— Ja?...
— Tak, Pan!... powiedział Monte Christo, stając pomiędzy luceńczykiem, a Andrzejem.
— Weź to, — rzekł następnie do Andrzeja, podając temu ostatniemu całą pakę biletów bankowych — oto jest odpowiedź twego ojca, na twoją prośbę o pieniądze.
— Czy to na rachunek mych dochodów? — zapytał skrupulatny Andrzej.
— Nie. Na koszta instalacji jedynie.
— O najdroższy ojcze!
— Bądź że pan cicho! — stłumił wybuch nie w porę Monte Christo — widzisz przecie, że ojciec twój nie życzy sobie, byś mu składał podziękowania.
— Pojmuję jego delikatność i umiem ją ocenić — rzekł Andrzej, chowając asygnaty do pugilaresu.
— No, a teraz — powiedział Monte Christo, zmieniając ton nieco — możecie już odejść.
— Kiedy będzie mi dana sposobność ujrzenia znów pana hrabiego? — układnie zapytał Andrzej.
— W sobotę. Tak, w sobotę proszę obydwóch panów do siebie. Będę miał w dniu tym, w pałacu, przy ulicy Fontaine Nr. 28, w Auteuil, parę osób na obiedzie, pomiędzy innymi — i pańskiego bankiera, barona Danglarsa.
— Jak mam się ubrać? — zapytał pokornie luceńczyk.
— Strój galowy: mundur, pantalony białe, krótkie, wszystkie ordery i krzyże na piersi.
— A ja? — zapytał z kolei Andrzej.
— Ubiór jak najskromniejszy. Spodnie czarne, lakierowane pantofle, kamizelka biała, frak czarny, lub też ciemno granatowy. Chustka na szyi śnieżno biała, z długimi końcami. Im mniej pan okażesz pretensji w ubiorze, tem korzystniejsze sprawisz wrażenie. Jeżeli będzisz kupował konie, poradź się jakiego anglika, jeżeli faeton, zasięgnij rady mego Baptysty.
— O której godzinie mamy się stawić?
— O wpół do siódmej.
— Dobrze, będziemy służyli — odrzekł luceńczyk, sięgając ręką po kapelusz.
Obaj panowie Cavalcanti pożegnali hrabiego i wyszli.
Hrabia zbliżył się do okna i widział, jak szli przez ulicę, prowadząc się pod rękę.
— O!... nędznicy! Jaka szkoda, że istotnie nie jest to ojciec z synem...
A po krótkiej chwili ponurego zamyślenia powiedział sam do siebie.
— Pójdę do Morrelów. W ożywczym zdroju ich pogodnego życia obmyć się z tej ohydy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.