Hrabia Monte Christo/Część VI/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VI
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
ZAPRZĘG SIWOJABŁKOWITY.

Danglars, prowadząc hrabiego, przeszedł długi szereg salonów, urządzonych wprawdzie bardzo bogato, lecz bez najmniejszego smaku, aż do niewielkiego rozmiarami ośmiokątnego saloniku pani domu, wybitego różowym atłasem; antyczne mebelki i rozwieszone na ścianach pastele pasterskie Buchera sprawiały jak najlepsze wrażenie; był to jedyny w całym pałacu salon, urządzony gustownie i ze smakiem. Znać było, że to nie pan domu go przyozdabiał. I istotnie urządziła go sobie pani domu sama, stosując się zresztą do rad pana Debraya.
Pani Danglars, mimo 35 roku życia, była skończoną pięknością jeszcze, pełna powabów i kobiecego szyku.
Jeszcze przed przybyciem hrabiego, Lucjan opowiedział swej przyjaciółce sporo szczegółów, dotyczących osoby tego cudzoziemca.
Czytelnicy pamiętają zapewne, jakie niezwykłe wrażenie, w czasie śniadania u Morcefa, sprawił hrabia Monte Christo na współbiesiadnikach, to też ciekawość baronowej była wielce podrażniona.
Gdy baron wraz z gościem ukazali się na progu salonu różowego, młoda gospodyni uprzejmym uśmiechem przyjęła męża, co nader rzadko spotykało zacnego bankiera, a gdy ten przedstawił jej hrabiego Monte Christo, powitała tego ostatniego ceremonjalnym ukłonem.
— Pani baronowo — rzekł Danglars, po pierwszych ukłonach — pozwól się powiadomić, iż pana hrabiego de Monte Christo korespondenci moi z Rzymu polecają mi jak najusilniej. Myślę przy tem, iż wszystkie nasze najpiękniejsze kobiety szaleć będą za nim niezadługo. Przybywa bowiem do Paryża z zamiarem zabawienia całego roku i wydania przez ten czas sześciu miljonów.
Aczkolwiek prezentacja w tej formie uczyniona była bardzo ciężka i nietaktowna, pani Danglarsowa przyjęła hrabiego nader uprzejmie, rzucając na niego płomienne spojrzenia.
— Kiedyż, hrabio, przybyłeś do naszego Paryża? — zapytała.
— Wczoraj, pani.
— I jak zazwyczaj, jak chce legenda, dookoła pańskiej postaci się tworząca, przybyłeś z końca świata?
— Ależ bynajmniej pani baronowo! Z Kadyksu tylko.
— Przybyłeś pan do Paryża w najgorszym czasie. Paryż w lecie jest nieznośny: nie mamy ani balów, ani towarzystw, ani żadnych uroczystości. Opera włoska wyjechała do Londynu, francuska rozpierzchła się na wszystkie strony... Co do teatru, to pan wiesz chyba, że jest on dziś żaden. Została nam na pociechę jedynie przejażdżki na pole Marsowe i do Sotorego. A pan co zamierza porabiać w Paryżu?
— Ja, pani, robić będę wszystko, co robią paryżanie.
W tej chwili do salonu weszła zaufana pokojówka i szepnęła swej pani do ucha parę słów, po usłyszeniu których pani Danglars zbladła.
— Czyż to możliwe? — zapytała zdumiona.
— Może pani baronowa sama się przekonać o tem — odpowiedziała powiernica.
Wtedy baronowa zwróciła się do męża.
— Czy to prawda, mój panie? — zapytała.
— Co takiego? — zapytał z kolei.
— Zaufana moja powiedziała mi właśnie, że w chwili, gdy stangret miał zakładać me konie do powozu, nie znalazł ich w stajni. Zapytuję więc, co to ma znaczyć?
— Zechciej mnie pani wysłuchać... rozpoczął Danglars.
— O, wysłucham bardzo chętnie, jestem bowiem bardzo ciekawa, co zechcesz mi powiedzieć. Ale naprzód rzecz całą opowiem tym panom!
— Panowie — rzekła do gości się zwracając — pan baron Danglars ma w swej stajni dziesięć koni; jedna para należała jednak do mnie. Były to konie prześliczne, najpiękniejsze w Paryżu. Znasz je przecież, panie Debray, siwojabłkowite. Otóż dziś mój zaprzęg pożyczyłam pani de Villefort, gdy jednak konie te zakładać miano do powozu, nie znaleziono ich w stajni! Jest rzeczą niewątpliwą, iż pan baron Danglars, a mój szanowny małżonek, dla zarobku paru tysięcy franków, sprzedał je komuś! Cóż to za nikczemna rasa ci spekulanci!
— Pani — odpowiedział Danglars — konie te były nazbyt gorące, czterolatki, obawiałem się zawsze, by nie stały się przyczyną jakiegoś wypadku...
— Co pan tam opowiadasz! — rzekła szorstko baronowa — mamy przecież najlepszego w Paryżu stangreta! Szczęście, żeś go wraz z końmi nie sprzedał.
— Droga przyjaciółko! Postaram się o konie niemniej piękne, piękniejsze nawet, lecz łagodniejsze.
Baronowa, w odpowiedzi, wzruszyła tylko ramionami z najwyższą pogardą.
Danglars udał, iż nie dostrzegł tego gestu i zwracając się do Monte Christo rzekł:
— Doprawdy, wielka szkoda, panie hrabio, że dopiero dziś miałem szczęście cię poznać, Wszak ty, hrabio, urządzasz dopiero swój dom, prawda?
— Tak jest — odpowiedział hrabia.
— Byłbym konie te więc tobie sprzedał, bo piękne były istotnie. A sprzedałem je za pół darmo prawie. Dla pana, jako człowieka młodego, te pełnej krwi, gorące tylko nieco, racery byłyby w sam raz.
— Dziękuję panu — odpowiedział hrabia — właśnie dziś rano kupiłem parę wcale niezłą i bardzo tanio. Może zechcesz, panie Debray, rzucić na nie okiem, bo wiem, iż jesteś znawcą.
Gdy Debray wraz z hrabią podeszli do okna, Danglars przystąpił do żony.
— Moja droga, wyobraź sobie — szepnął — że dziś właśnie przyszedł ktoś do mnie i zaofiarował mi za konie twe sumę niesłychaną. Szaleniec chyba jakiś. Zapłacił za nie 32,000 franków, to znaczy, że zarobiłem na czysto 16,000 franków. Nie gniewaj się, dostaniesz z sumy tej cztery tysiące, zaś dwa dam Eugenji.
Pani Danglars spojrzała na męża wzrokiem, pełnym nienawiści i pogardy.
— Co to jest! — zawołał nagle u okna Debray — niema najmniejszej wątpliwości! Przeciż to pani, pani baronowo, konie stoją w zaprzęgu tu obecnego hrabiego Monte Christo!
— Co?... moje cuda siwojabłkowite! — zakrzyknęła pani Danglars podbiegając do okna.
— Ależ tak! To one! te same...
Danglars osłupiał.
— Czyż podobna? — zawołał Monte Christo.
Baronowa rzuciła parę słów do ucha Debrayowi, który po usłyszeniu ich podszedł natychmiast do hrabiego.
— Czy nie byłoby to zbyt wielką niedyskrecją — zapytał — gdyby tak pan zechciał mnie objaśnić, za jaką sumę nabył te konie?
— Na honor, panie, sam nie wiem dobrze. To mój intendent zrobił mi taką niespodziankę.
Debray zaniósł odpowiedź tę baronowej, która, usłyszawszy ją, zmarszczyła tylko brwi i pełnym złości wzrokiem rzuciła na męża.
Widząc, iż zanosi się na burzę małżeńską, Debray wyniósł się pospiesznie, zostawiając na łup gniewu barona, bo i Monte Christo poszedł w ślady Debraya.
— Dzięki Bogu — pomyślał Monte Christo odchodząc, — W dobry czas przybyłem do domu tego, mam bowiem jego spokój w swem ręku i mogę jednym uczynkiem pozyskać teraz i serce męża i serce żony. Prawdziwe to szczęście, zaprawdę! Szkoda tylko, że nie miałem sposobności poznania obiecującej panny Eugenji.
Tak rozmyślając, wsiadł do powozu i odjechał do domu.
W dwie godziny potem, pani Danglars odebrała jak najgrzeczniejszy list od hrabiego Monte Christo, w którym ten oświadczył jej, iż błaga, ażeby zechciała przyjąć z powrotem swe konie. Były one w tych samych szorach, które zrana widziała, z tą tylko różnicą, że w środek każdej rozety nad uchem, hrabia poumieszczać kazał po jednym djamencie.
List otrzymał również i Danglars, w którym hrabia prosił go, ażeby zechciał puścić w niepamięć drobny kaprys pani baronowej, a jednocześnie i jemu darować raczył wschodni obyczaj zwracania koni.
Wieczorem udał się Monte Christo wraz z Alim do Auteuil.
Nazajutrz, o godzinie trzeciej po południu, Ali na wezwanie dzwonka wszedł do gabinetu hrabiego.
— Słuchaj, Ali — rzekł Monte Christo — mówiłeś mi wielokrotnie o swej zręczności w rzucaniu lasso.
Ali stanął w pozie, jakby szykując się do rzutu.
— Mógłbyś zatem takiem lasso bawołu zatrzymać?
Ali skinieniem dał znak potwierdzenia.
— A lwa?
Ali powtórzył ten sam gest, naśladując ryk duszonego zwierza.
— Rozumiem — rzekł Monte Christo — polowałeś widać na lwy!
Czarny sługa dumnie skinął głową.
— A czy byłbyś zdolny powstrzymać bieg rozszalałych koni?
Ali tylko się uśmiechnął lekceważąco.
— A więc słuchaj — rzekł hrabia — niezadługo przed pałacem mym przejeżdżać będzie powóz, zaprzężony w parę koni śiwojabłkowitej maści, tych samych, któremi ja wczoraj jeździłem. Otóż parę koni tych zatrzymasz przed bramą mego pałacu, choćby cię to życie kosztować miało.
Ali skłonił się i wyszedł bez jednego słowa. Gdy zaś znalazł się przed domem, rzucił wzrokiem bacznie dookoła, następnie odwrócił się i gestem dał znak hrabiemu, iż teren zbadał dokładnie.
Nubijczyk zapalił fajkę i usiadł przed bramą.
Nagle dał się słyszeć turkot, z szybkością piorunu zbliżający się i na zakręcie drogi ukazał się powóz, z szaloną pędzący szybkością; unosiła go para siwojabłkowatych koni o oczach wysadzonych, z rozwianemi grzywami, rozszalałych!...
W powozie siedziała młoda kobieta, z dziecięciem lat sześciu, siedmiu conajwyżej, które przyciskała do piersi w trwodze niewymownej.
Lada kamyk, a powóz w każdej chwili mógł się roztrzaskać w kawałki.
W tej groźnej chwili jakaś czarna postać wybiegła na środek ulicy, jakby z wężem w ręku, wijącym się dookoła głowy. Nagle wąż ten się wypręża, przez chwilę unosi się w powietrzu, wreszcie owija nogi jednego z pędzących koni.
To Ali rzucił lasso.
Spętany rumak siłą bezwładu jakiś czas jeszcze posuwa się naprzód, lecz, szybko pada na dyszel, łamie go, wstrzymując tem pęd drugiego, ponoszącego dalej w szale konia, który zresztą i tak już dalej iść nie może, ponieważ Ali swą żelazną ręką pochwycił go za nozdrza, tak, że i ten drugi koń za chwilę leżał na ziemi w konwulsyjnych drgawkach.
Wszystko to nie trwało dłużej, jak czas, którego potrzeba, aby kula z broni ognistej wypuszczona — dosięgła celu.
W tejże samej chwili, z domu, przed którym zdarzył się wypadek, wybiegł jakiś mężczyzna, a za nim kilkunastu służących.
Mężczyzna porwał z powozu damę, która jedną ręką kurczowo trzymała się krawędzi powozu, zaś drugą tuliła do łona omdlałego syna.
Monte Christo oboje wniósł do salonu i złożył na kanapie.
— Nie lękaj się już pani niczego — rzekł — jesteś ocalona.
Dama w miejsce odpowiedzi, wskazała wzrokiem swe omdlałe dziecię.
— Pojmuję — powiedział hrabia wtedy — niech się pani nie obawia; dziecinie nic się nie stało, omdlało jedynie ze strachu.
— O, panie!... zawołała strwożona matka — być może chcesz mnie pan pocieszyć tylko? Jaki on blady! Synu mój! dziecko moje! Edwardzie, czy nie słyszysz mego głosu?... O, panie!... zechciej posłać po lekarza, cały oddam swój majątek temu, który ocali mego syna!
Monte Christo bez jednego słowa otworzył pudełeczko, dobył z niego kryształowy flakonik, bogato złotem zdobiony, otworzył go i wpuścił zeń jedną kroplę w usta dziecięcia. Chłopczyk, aczkolwiek blady, otworzył oczy natychmiast.
Radość matki nie miała granic.
— Gdzież jestem? — zawołała — i komu mam do zawdzięczenia życie mej dzieciny?
— Jesteś pani — odpowiedział Monte Christo — u człowieka, szczęśliwego niewymownie, że ci oszczędził smutku.
— O, przeklęta ciekawość! — szepnęła nieznajoma — cały Paryż mówił o tych wspaniałych rumakach, należących do pani Danglars, więc i ja, szalona, zapragnęłam lepiej zapoznać się z ich wartością.
— Jakto? — zawołał hrabia z doskonale udanem zdziwieniem — koni nie widziałem, gdyż po wypadku myślałem jedynie o ratowaniu pani... Więc to były konie pani baronowej Danglars?
— Tak, panie. Czy pan może znasz baronową?
— Miałem zaszczyt być jej przedstawionym. Tembardziej się teraz cieszę, iż to mój służący uchronił panią od katastrofy. Bo ja byłem pośrednim sprawcą wypadku. Wczoraj właśnie konie te kupiłem, że jednak pani baronowa bardzo ich żałowała, więc je odesłałem z powrotem, z prośbą, by zechciała konie te przyjąć ode mnie w darze.
— Ach! Więc pan jesteś w takim razie hrabią de Monte Christo, o którym Herminja tak wiele mi wczoraj mówiła?!
— Tak jest, pani.
— Ja zaś jestem Elvirą de Villefort.
Hrabia skłonił się z takim wyrazem twarzy, jakby po raz pierwszy w życiu usłyszał to nazwisko.
— Mąż mój będzie hrabiemu wdzięczny niewymownie. Gdyby nie pan, to postradalibyśmy życie. Ocaliłeś mu żonę i syna, gdyby nie twoja szlachetna pomoc, ja i moje drogie dziecię zginęlibyśmy niewątpliwie.
— Jeszcze w tej chwili ogarnia mnie drżenie na myśl, w jak bardzo wielkiem znajdowałaś się, pani, niebezpieczeństwie.
— Pozwolisz, panie hrabio, bym mogła odpowiednio wynagrodzić twego sługę.
— Pani — odpowiedział Monte Christo — proszę mi nie psuć mego Alego ani datkami, ani pochwałami nawet. Ali nie jest zresztą sługą, lecz moim niewolnikiem.
— Jednak narażał on swe życie?
— I ja również wyrwałem go z objęć nieuchronnej śmierci — odpowiedział hrabia — należy on teraz do mnie bezspornie.
Pani de Villefort zamilkła. Z podziwem spoglądała i badała wzrokiem tego człowieka, który na wszystkich tak silne robił wrażenie.
W czasie tej chwilowej przerwy w rozmowie, hrabia miał sposobność lepiej się przyjrzeć dziecku, które matka nieprzerwanie okrywała pocałunkami.
Chłopczyk był nikły, blady i anemiczny. Oczy miał niebieskie, zaś włosy czarne, opadające lokami na wypukłe czoło i na ramiona. Był ładny, oczy jego wszelako rzucały spojrzenia złe i pełne przebiegłości. Odpychające wrażenie sprawiały również jego usta wąskie i zaciśnięte. Budowa jego wskazywać się zdawała, że ma lat siedem conajwyżej.
Zniecierpliwiony pieszczotami matki, wyrwał się z jej objęć i podbiegł do stolika, na którym hrabia postawił flakonik z eliksirem i, nie pytając nikogo o pozwolenie, jak dziecko, któremu zawsze pozwalają na wszystko — otwierać zaczął flaszeczkę.
— Ostrożnie, moje dziecię, niektóre z lekarstw, znajdujących się w tem pudełeczku, są niebezpieczne dla wąchających nawet.
Pani de Villefort pobladła i poskoczyła, ażeby odebrać dziecku groźne przedmioty. Rzuciła jednak przytem długie i ciekawe spojrzenie na pudełeczko.
Hrabia to spojrzenie pochwycił.
W tej samej chwili do salonu wszedł Ali.
Pani de Villefort ujrzawszy sługę, przyciągnęła do siebie syna i rzekła:
— Czy widzisz Edwardku tego sługę? Naraził on życie swoje, by tylko powstrzymać konie, które powóz nasz unosiły i omal go nie roztrzaskały o kamienie przydrożne. Podziękuj mu.
Dziecię wydęło z pogardą usteczka i z odrazą odwróciło głowę.
— Murzyn... i brzydki — odpowiedziało.
Hrabia uśmiechnął się z takim wyrazem, jakby był szczęśliwy z tej odpowiedzi dziecka.
— Posłuchaj — powiedział potem po arabsku do Aliego — ta dama prosiła swego syna, ażeby ten podziękował ci za uratowanie życia, dziecko to zaś odpowiedziało, że jesteś czarny i brzydki.
Ali spojrzał na chłopczyka bystro, z marmurową jednak twarzą. Z drżenia muskułów hrabia wywnioskował jedynie, że to boleśnie dotknęło araba.
— To jest pański paryski apartament? — zapytała pani Villefort, powstając, jakby z zamiarem odejścia.
— Nie, pani — odpowiedział hrabia — jest to jedynie moje mieszkanie letnie. Mieszkam faktycznie w pałacu, znajdującym się przy polach Elizejskich Nr. 30, widzę jednak, iż pragniesz się oddalić. Uprzedzając życzenie to, przywołałem właśnie przed chwilą Alego, aby twój powóz był gotowy do drogi. I nie obawiaj się pani, że temi samemi odjedziesz końmi.
— Panie! — zawołała pani de Villefort — ja temi samemi końmi jechać nigdy się nie odważę. Pójdę raczej pieszo!
— Upewniam panią, iż będą one teraz łagodne.
Ali w rzeczy samej, po wyjściu hrabiego, poszedł natychmiast do rumaków, które były sprawcami wypadku. Z trudnością przychodziły do siebie. Ali zaczął je nacierać gąbka nasyconą aromatycznym octem, następnie tym samym octem natarł im nozdrza, co sprawiło ten skutek, że zaczęły parskać i przytomniej spoglądać. Wreszcie wytarł je do sucha.
Następnie kazał zaprząc je do powozu, siadł na kozioł, ujął wodze i parokrotnie objechał dookoła klomb przed pałacem, co było przyjęte oklaskami tłumu, który się zebrał na wieść o wypadku.
Pełnej krwi czterolatki szły teraz jak baranki, najzupełniej spokojnie i posłusznie.
Pani de Villefort, widząc taką zmianę, bez wahania wsiadła do powozu i wkrótce stanęła przed swym pałacem, na przedmieściu Saint Honore.
Gdy się znalazła w swym buduarze, po krótkim odpoczynku napisała następujący list do swej przyjaciółki, baronowej Danglars:

„Kochana Herminjo! Przed chwilą, cudem tylko uratowana zostałam wraz z mym synem! I to przez tego samego hrabiego Monte Christo, o którym tak wiele mówiliśmy wczoraj wieczorem.
Nie spodziewałam się, bym go miała tak prędko zobaczyć!
Wczoraj z takim zapałem o nim mówiłaś, że ledwo mogłam stłumić w sobie śmiech, teraz widzę jednak, że ten twój entuzjazm był niczem, w porównaniu z wrażeniem, jakie człowiek ten wywiera na tych, którzy mieli sposobność zobaczenia go.
Konie Twoje poniosły i powóz byłby został potrzaskany w drobne kawałki, gdy wtem, jakiś arab, czy negr, czy nubijczyk, jednem słowem czarne jakieś stworzenie, w służbie hrabiego się znajdujące, na jego rozkaz, o ile mi się zdaje, zatrzymuje rozszalałe konie, sam się na śmierć narażając.
W tym samym momencie sam hrabia wybiega ze swego domu, porywa mnie wraz z Edwardkiem na ręce i unosi w głąb swego pałacu, a następnie jakimś cudownym eliksirem przywraca synowi memu przytomność, a może życie nawet.
Po wypadku tym konie twe są znacznie osłabione i robią wrażenie, jakby były zawstydzone tem, iż jeden człowiek zdołał je poskromić...
Hrabia jednak polecił mi zakomunikować Ci, że racery twe po dwudniowym odpoczynku wrócą do dawniejszego swego kwitnącego stanu, nie będą tylko już nigdy tak straszne, jak to dzisiaj miało miejsce.
Bywaj zdrowa! Nie dziękuję Ci wcale za mój spacer dzisiejszy, gdy jednak pomyślę, że dzięki szaleństwu koni Twych miałam możność poznania hrabiego Monte Christo, wprost zbrodnią mi się zdaje nie być Ci za to wdzięczną bez granic. Cudzoziemiec ten, przy swoich nieprzebranych miljonach, zdaje się być jeszcze jakąś żywą zagadką, jakąś tajemnicą, którą zbadać pragnęłabym bardzo.
Edwardek mój w czasie całego wypadku zachowywał się jak bohater. Zemdlał wprawdzie, nie wydał jednak jednego choćby okrzyku, jednej łzy nie uronił. Powiesz zapewne, że miłość macierzyńska mnie zaślepia! Być może!
Nasza droga Walentyna przesyła jak najbardziej uprzejme ukłony Twej Eugenji. Co do mnie, to Cię ściskam z całego serca.

Elvira de Villefort.


P.S. Postaraj się, proszę Cię bardzo, byś mi ułatwiła bliższe poznanie tego olśniewającego, a mrocznego jednocześnie, hrabiego Monte Christo. —— Muszę zapoznać się z nim lepiej. Poproszę zresztą męża, aby pojechał do niego z podziękowaniem za uratowanie mego życia“.

Tak się skończyło pierwsze spotkanie pani de Villefort z hrabią de Monte Christo.
Wieczorem tego samego dnia wypadek powyżej opisany był już na ustach całego Paryża.
Albert opowiadał go swej matce, Debray — w salonach ministerstwa!... Nawet Beauchamp rozpisał się w swym dzienniku o całem zdarzeniu, w którem przedstawił egzotycznego miljonera, jako zbawcę dam z arystokracji.
Bardzo wiele osób, korzystając z okazji, posłało listy kondolencyjne pani de Villefort, by mieć następnie sposobność złożenia jej wizyty i usłyszenia czegoś nowego o elektryzującym Paryż nieznajomym.
Pan de Villefort, zgodnie z zapowiedzią Elviry, ubrał się w czarny tużurek, włożył białe rękawiczki, dał rozkaz, ażeby służba włożyła na siebie galową liberję, wreszcie wsiadł do karety i pojechał na pola Elizejskie, do pałacu hrabiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.