Przejdź do zawartości

Historja bułeczki

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Historja bułeczki
Podtytuł Powiastka
Pochodzenie Skarbnica Milusińskich Nr 54
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1933
Druk Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SKARBNICA MILUSIŃSKICH
pod redakcją S. NYRTYCA.



E. KOROTYŃSKA
HISTORJA BUŁECZKI
POWIASTKA
z ilustraciami





WYDAWNICTWO KSIĘGARNI POPULARNEJ
w WARSZAWIE.
Printed in Poland.
Druk. Sikora, Warszawa





— Ach! mamusiu, jakże to miło być piekarzem, zajadać gorące jeszcze bułeczki, zwłaszcza maślane, a te rodzynki, migdały, które używają do ciast i ciastek, jakżeż dobre i jak taki piekarz może całemi garściami zajadać... — mówił Maniuś do matki.
— Nie tak to lekka robota piekarza i nie tak to wolno rodzynki zajadać, jak myślisz, — odpowiedziała matka — a zresztą czyż dla dorosłego człowieka takie przysmaki, jak te o których mówisz, są szczęściem?... Piekarz, o ile pracuje w swojej piekarni, nie będzie trwonił ani garści mąki, ani drożdży ani też zajadał rodzynki, jeśliby był ich amatorem, bo wszystko to kosztuje, a jeśli pracę ma nie w swojej piekarni, nie ma prawa zajadać rodzynki, które są obecnie bardzo drogie i dane czeladnikowi nie do jedzenia, lecz do przyprawy delikatniejszego ciasta.

— A jakie te bułeczki drogie! — dodał Maniuś — takie maleństwa, co one tam kosztują, a taka cena! Ja, gdybym był piekarzem, sprzedawałbym najwyżej po dwa grosze... Wielka rzecz upiec...
— Ach! synku, co też ty mówisz? — odparła matka — nie masz pojęcia, ile to trudu kosztuje taka bułeczka, zanim stanie się tem, czem jest teraz i co w tej chwili zajadasz... ile potu i pracy, ile ludzkich wysiłków...
— Opowiedz mi, mamusiu, o wszystkiem, ja tak lubię słuchać, gdy mówisz, tak pięknie opowiadasz, droga mamusiu...
— Usiądź więc, synku, tu przy mnie, lub na tym stołeczku, a powiem ci tak powstaje ta maleńka chrupiąca bułeczka, którą ci daję do kawy.
— Mów, mów mamusiu! słucham.
I siedmioletni Maniuś przytulił jasną głowę do kolan mamusi i zasłuchiwał się w jej opowiadanie.
— Czy wiesz synku z czego się robi mąka?
— Z ziarn zboża, mateczko..
— Dobrze synku. Opowiem ci więc skąd te ziarneczka i jak wyrastają.
Otóż, dziecko drogie, dawnemi czasy ludzie nie znali zboża, chleba, mąki, żywili się owocami, jagodami, leśnemi orzechami, które wyrastały bez niczyjej opieki. Prócz tego zabijali zwierzynę i ptactwo i piekli na ogniskach, lub nawet jedli surowe mięso, zbite mocno kamieniem.
Zczasem poodkrywali pokarmy roślinne, zaczęli jadać ziemniaki, dziko pnące się po górach Ameryki, poczem sprowadzane do Europy.
Podróżnicy odkryli kukurydzę i proso, w ciepłych rosnące krajach, poczem inni, odkrywając nowe lądy i wyspy, nie raz zaniesieni burzą, wyszukując pożywienia, natrafiali na trawy, dające kłosy, w których mieściły się słodkie jadalne ziarna.
Ziarna te gotowali po wyłuskaniu i smakowały im, jak nasza obecna kasza. Wynalazkiem tym dzielili się ze swym krajem, przywożąc do niego worki wyhodowanego już przez siebie ziarna. W ten sposób zaprowadzono u nas hodowlę żyta, pszenicy, owsa, jęczmienia, które po zmieleniu dają nam mąkę lub kaszę.
Ale widzisz, synku, ziarno takie potrzebuje dobrej pulchnej ziemi, żeby żyło i rosło i w kłos bogaty zmienić się mogło.
Ludzie więc muszą ziemię, na której siać ziarno postanowili, uprawić i z chwastów i kamieni oczyścić... Orzą więc ziemię pługiem...
— Widziałem! widziałem mamusiu, jak Szczepan, kiedy byliśmy na wsi u wujka, orał ziemię pługiem, a dwie śliczne gniadosze ciągnęły pług, wyrzucając kamienie i szarpiąc chwasty.
I szły wtedy za pługiem kawki i wrony i wyjadały robaki, które pług z głębi ziemi wyrzucał..
— To było jesienią, prawda Mamusiu?
— Tak, jesienią, było wtedy chłodno, a czasem nawet i mroźno...
Otóż, po zoraniu gruntu, na którym miano zasiać zboże, ziemia stała się pulchna i do siewu już zdatna.
Rolnik wziął na siebie fartuch, wsypał ziaren i obsiewał grunt.

Pięknie było wtedy i jasno, chociaż działo się tedy jesienią, we wrześniu, bo siewca wybiera zwykle dzień pogodny, wierząc, że wtedy tylko plon się uda.
Wyszły po pewnym czasie zdziebła, ożyło ziarno w ziemi, puściło kiełki, była już tak zwana ozimina.
Padł śnieg, przykrył trawki, jak płaszczem, ogrzał je...
— Jakto, mamusiu? — zawołał zdumiony Maniuś — śnieg nie zmroził, lecz ogrzał?
— A tak, synku, jeśliby nie pokrywa śnieżna, zmarzłyby trawki zboża, śnieg, jak kołderką okrywa roślinki, które na wiosnę już zielone wychodzą z pod śniegu.
— A co potem było, co potem?
— Potem, gdy zrobiło się ciepło, minęła wiosna i zboże zaczęło wzrastać, to pomimo iż pług wyrwał wiele chwastów, wiatr zaniósł mnóstwo ziarna szkodliwego kąkolu, chabrów, dzikiej wyczki i innych zagłuszających zboże roślinek i wtedy to gospodyni lub najemnice oczyszczały pole z tych chwastów, dopomagały użytecznym zbożom do lepszego wzrostu i lepszego żywienia się sokami ziemi, które wysysają kąkole i chabry, a na niektórych gruntach bardzo szkodliwe perze.
Nastał lipiec. Gorąco było i parno. Kłosy pochylały się pod ciężarem ziaren, złociły się w słońcu i jakby prosiły, aby je ścięto.
I gdyby je zostawiono na żar słoneczny za długo, gdyby nie zżęto we właściwym czasie, wysypałyby się na grunt i pusty kłos zdałby się tylko na słomę.
Zebrali się więc żniwiarze i żniwiarki i żąć poczęli.
Ciężka to praca! Pot spływał strugami, gorąco prażyło plecy i głowę, zasychało w gardle od znoju.
Ale nikt z pracujących nie myślał o wypoczynku. Dopiero w południe, gdy przyniesiono im pożywienie zasiedli do jedzenia skromnego obiadu i pot otarli z czoła. Zalśniły po obiedzie kosy i sierpy i pracowały do zachodu słońca. Potem z pieśnią wesołą powracali robotnicy znużeni do domu.
Porobiono snopy, wyschły na słońcu, poczem zawieziono do stodoły.
W stodole zaczęło się młócenie. Młócili mężczyźni, pracowały i kobiety ochoczo, aby prędzej mieć ziarno gotowe do młyna.
Ciężka to praca i w ramionach boli wieczorem po takiem machaniu cepem, ale wszystko to się znosi dla chleba.
Zresztą w obecnych czasach maszyny zastępują cepy, a żniwiarki żną zboże, nie każdy jednak gospodarz ma sposobność pożyczenia takich maszyn ze dworu i niekażdy może zdobyć się na kupienie takowych.
— A co potem, mamusiu?
— Potem, synku, zgarnięto ziarnka do worków i zawieziono do młyna.
Młynarz zważył ziarno, zapisał, ile korcy lub ćwierci i zabrał się do roboty.
Wsypał do przygotowanej na to skrzynki i puścił w ruch koła. Młyn jakby żył. Tryby i kółka miażdżyły ziarno, robiły z niego kaszę grubą, potem cieńszą, potem tak zwaną mannę, wreszcie po tej kaszce powstawała już mąka.

O ile zboże dane do mielenia było przedtem płukane i suszone, mąka była biała i delikatna, o ile nie myto jej przed zaniesieniem do młyna, była gorszego gatunku.
Stąd chleb ciemniejszy i biały.
Przyszli właściciele mąki po swoją własność, przyjechali wozem lub przyciągnęli ręczne wózki i zważywszy zawartość, zapłacili młynarzowi za pracę i zadowoleni odjechali do domu.
Ustawiono worki w spiżarni, postawiono je rzędem i cieszono się dobrym urodzajem, który dał dużo ziarna i mąki.
— A myszy, mamusiu, czy nie zagnieździły się w spiżarni, poczuwszy mąkę?
— A jakże! Cała mysia rodzina zaczęła sobie torować drogę do mąki poczuwszy jej zapach, ale wyginęły co do jednej... Biedaczki!
— Czy zastawiono na nich pułapki?
— O nie, synku, myszki są mądre i rzadko która pokwapi się nawet na mąkę, widząc ją poza kratką...
Kot Buruś wszystkie powyduszał.
— Biedne myszki! — westchnął litościwy Maniuś — a co dalej było, mamusiu?
— Przyjechał piekarz, zakupił dużo, dużo worków mąki i zawiózł je do swej piekarni.
Właśnie skończył się już zapas starej mąki i oczekiwano na świeży przywóz. Zaciągnięto parę worków do piekarni i rozpoczęła się robota.
Jeden z piekarczyków przesiał mąkę przez sito, żeby chleb i bułki były pulchne i białe.
Postawiono mąkę na ciepłym kominie, żeby jeszcze lepiej wyschła, poczem do rozrobionych drożdży wsypano jej pewną ilość, a gdy podrosło ciasto dosypano tyle mąki, ile było przeznaczone na chleb i raz jeszcze dano wyrosnąć.
Po wsypaniu soli, zbiciu mocno rękami i dolaniu wody, serwatki lub mleka; stosownie do gatunku pieczywa, zmieszono raz jeszcze i zaczęto wyrabiać chleb. Format był przeróżny.
Były tam bochenki okrągłe i podłużne! duże i małe, robiły to i kobiety i mężczyźni, aż wyszło przygotowane ciasto.
Raz jeszcze ciasto rosło w bochenkach, poczem wsunięto do pieca i upieczono. Taka sama czynność odbywała się z bułeczkami i rogalikami, z tą różnicą, że brano na nie pszenną mąkę i przygotowywano na mleku, nawet z odrobiną masła, jeśli robiono maślane bułeczki, tak bardzo przez ciebie lubiane. Widzisz synku, ile to mozołu i pracy wymaga upieczenie bułeczek i jak wielu ludzi przy tem zajętych.
— Dziękuję ci, mamusiu, za opowiedzenie historji powstania bułeczki i proszę, daj mi największą i najbardziej rumianą!
— Ach! ty łakomcze!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.