Heidi/Rozdział szesnasty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Johanna Spyri
Tytuł Heidi
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1934
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ SZESNASTY.



GOŚĆ NA HALI.

Nastał świt, purpurowy blask zalał niebo, a wiatr poranny szumiał w jodłach, chybotając ich potężnemi konarami. Zbudzona znanym szumem otwarła Heidi oczy. Szum ten poruszał ją zawsze do głębi i pociągał ku jodłom, przeto skoczyła z posłania, przyodziała się spiesznie, lecz starannie, wiedząc, że trzeba zawsze wyglądać czysto i porządnie, potem zaś zbiegła po szczeblach drabiny.
Dziadka nie było już w izbie. Wyszła tedy przed dom i zastała go, jak zawsze, opartego o ścianę. Rozglądał się wokoło, chcąc wiedzieć, czy dzień będzie pogodny.
Różowe obłoczki płynęły wysoko, niebo błękitniało coraz to bardziej, a słońce, wychylone właśnie ponad wysokie zręby skał szerzyło czerwoną i złotą poświatę po łąkach, górach i pastwiskach.
— O jakże to piękne, jak piękne! — wykrzyknęła, podskakując. — Dzieńdobry, dziadku!
— Wstałaś już! — powiedział, witając ją na dzieńdobry.
Heidi pobiegła pod jodły, których grube gałęzie poruszał wiatr z szelestem, i zaczęła tańczyć wkoło drzew, rozradowana tym odgłosem, za każdem silniejszem uderzeniem wiatru podskakując coraz to wyżej jeszcze.
Dziadek wydoił tymczasem Białuszkę i Buraskę, potem umył je i wyczesał przed puszczeniem na pastwisko, wkońcu zaś wyprowadził ze stajni. Na widok swych przyjaciółek przybiegła Heidi, objęła zwierzęta za szyję, pozdrawiając je, a kozy jęły beczeć wesoło i ocierały głowy o ramiona dziewczynki, wyrażając jej w ten sposób przywiązanie swoje. Omal jej nie rozgniotły, naciskając tak głowami ze stron obu. Ale Heidi nie bała się. Gdy natarczywa Buraska za mocno ją uderzała czołem, wówczas mówiła:
— Burasko! Bodziesz całkiem jak wielki Trykacz!
Na te głowa odsuwała się Buraska i przybierała postawę pełną godności, a Białuszka także podnosiła głowę, chcąc ją jeszcze trochę przewyższyć w dostojeństwie.
— Któż nam zarzuci, że bodziemy tak, jak ten nieznośny Trykacz! — zdawały się mówić obie.
Nagle doleciało gwizdanie Pietrka, który nadbiegł wkrótce, otoczony swym stadem, na czele jego podskakiwała rącza Ziębulka. Heidi wpadła w środek stada, potrącana z wszystkich stron przez kozy; odsuwała je łagodnie od siebie, gdyż chciała się dostać do lękliwej Śnieżki, którą odtrącały zawsze starsze i mocniejsze kozy, gdy chciała powitać swą przyjaciółkę.
Pietrek wydał straszliwy gwizd, którym chciał przestraszyć kozy i zawrócić je w stronę pastwiska, a przytem zrobić sobie miejsce, bo miał coś powiedzieć Heidi. Na ten odgłos kozy rozskoczyły się tak, że mógł stanąć przed nią.
— Mogłabyś dziś pójść chyba ze mną? — rzekł z pewnym wyrzutem.
— Nie, nie mogę, Pietrku. Oczekuję gości z Frankfurtu, którzy mogą przybyć lada chwila i muszę zostać w domu! — odparła stanowczo.
— Ciągle mi to powtarzasz! — mruknął.
— Tak będzie, aż do ich przybycia! — oświadczyła. — Czyżby mnie mieli nie zastać, Pietrku?
— Mogą sobie przecież poczekać u dziadka! — rzekł ponuro.
W tej chwili zabrzmiał z chaty donośny głos:
— Czemuż to wojsko nie rusza? Czy brak wodza, czy żołnierzy?
Pietrek obrócił się natychmiast, świsnął w powietrzu batem, a kozy, znając dobrze hasło, pobiegły pędem pod górę.
Od czasu powrotu przychodziło Heidi do głowy to i owo, o czem przed tem nigdy nie myślała. Każdego ranka porządkowała starannie i gładziła swe posłanie, potem ustawiała w porządku stołki w izbie i chowała do szafy różne rzeczy leżące, lub wiszące. Nakoniec uzbrojona szczotką i ścierką szorowała stół tak długo, aż był na nowo czysty i biały. Radowało to wielce dziadka. Wchodząc, rozglądał się wokoło, uśmiechał i powtarzał raz po raz:
— Teraz jest u nas zawsze, jak w niedzielę. Heidi nie daremnie była na obczyźnie.
I dzisiaj także wzięła się do porządkowania, po odejściu Pietrka i śniadaniu, spożytem z dziadkiem. Nie szła jej jednak jakoś robota. Przepiękna pogoda kusiła do wyjścia, a wpadające oknem wesołe promienie słońca zdawały się wołać:
— Chodźże, Heidi, chodź na świat!
Wybiegła i stanęła w zachwycie, patrząc na blask słoneczny, zalewający chatę, góry i całą dolinę. Przysiadła mimowoli chwilę na zboczu, rozglądając się. Zaraz jednak przyszło jej na myśl, że na środku izby stoi trójnóg, a stół nie oczyszczony jeszcze po śniadaniu. Zawróciła wtedy żwawo. Niedługo jednak wiatr szarpnął znowu gałęźmi drzew, a Heidi wybiegła i zaczęła tańczyć dokoła rozhybotanych jodeł. Dziadek wszedł za szopę i spełniał tam różne, codzienne czynności. Co chwila jednak wyzierał i patrzył z uśmiechem na wesołe pląsy wnuczki. Właśnie zawrócił, gdy go doleciało jej wołanie:
— Dziadku! Chodźże tu! Prędko!
Pospieszył zaraz, przerażony potrosze, co się z nią dzieje, i zobaczył, że Heidi zbiega po zboczu. Dziewczynka wykrzykiwała w głos:
— Idą, idą! Na przedzie pan doktór!
Biegła na spotkanie przyjaciela. Gdy doń dopadła, podał jej rękę, ona zaś uścisnęła ją serdecznie i zawołała z radością:
— Dzieńdobry, panie doktorze! Dziękuję bardzo, dziękuję stokrotnie!
— Witam, cię Heidi! — powiedział uprzejmie i dodał, uśmiechając się: — Za cóż to mi dziękujesz, dziecko?
— Za to, żem mogła wrócić do dziadka! — oświadczyła Heidi.
Rozpromieniła się jak słońce twarz doktora. Nie oczekiwał takiego powitania na hali. Głęboko zamyślony szedł pod górę, nie widząc niemal jak pięknie jest wokoło. Przypuszczał, że Heidi zaledwo go sobie przypomni, gdyż go widziała przelotnie jeno, przyjmie jak człowieka przynoszącego rozczarowanie i że się zasmuci wieścią o nieobecności przyjaciół. Miast tego jednak miał przed sobą rozbłysłą radością dziewczynkę, która mu ściskała dłoń w gorącej podzięce, jak najlepszemu przyjacielowi.
Ujął ją czule, po ojcowsku i rzekł:
— Chodźże, Heidi, zaprowadź mnie do dziadka i pokaż mieszkanie.
Ale Heidi nie ruszała się z miejsca, spoglądając ze zdziwieniem ku dolinie.
— A gdzież Klara i babunia? — spytała po chwili.
— Powiem ci coś niezbyt wesołego, co i mnie samemu sprawia przykrość! — oświadczył doktór. — Przybywam sam jeno. Klara jest dotąd niezdrowa i przybyć nie mogła, a babunia została także w domu. Zato z wiosną, gdy się ociepli i nastaną dni dłuższe, przyjadą obie z całą pewnością.
Heidi stała zmieszana bardzo, nie mogąc pojąć, że nie stanie się to, co już miała jako rzeczywistość przed oczyma. Niespodzianka ta zaskoczyła ją. Milczeli oboje, a wiatr tylko szumiał w konarach drzew. Nagle przypomniała sobie Heidi, z jakiego powodu wybiegła i że przed nią stoi doktór. Spojrzała nań i dostrzegła wielki smutek w rysach jego twarzy. Tak nie patrzył na nią w Frankfurcie. Zabolało ją serce, znieść nie mogła, by ktoś był smutny, a cóż dopiero zacny, kochany doktór. Pewnie się tak bardzo martwi, że Klara i babunia przyjechać nie mogły. Postanowiła znaleźć pociechę i odkryła ją niezwłocznie.
— O, — zawołała — wiosna nastanie rychło, a wówczas przyjadą! U nas nie trzeba czekać długo na przyjście wiosny. Zostaną zato dłużej, z czego pewnie będzie zadowolona Klara. A teraz chodźmy do dziadka.
Ujęła dłoń przyjaciela i poszła z nim w stronę chaty. Tak jej zależało na tem, by go pocieszyć, że zapewniła ponownie, iż wiosna nastanie na hali bardzo niedługo, a dni ciepłe słoneczne zjawią się całkiem niespodzianie. Tak się sama przejęła tem pocieszaniem, iż krzyknęła zdala dziadkowi, wesoło niemal:
— Jeszcze nie przyjechali, ale będą tu niedługo!
Dziadek znał doktora z opowiadań wnuczki, podał mu tedy rękę serdecznie i powitał, poczem obaj siedli na ławce, a doktór skinął na Heidi, by przy nim zajęła miejsce. Doktór opowiedział, że pan Sesemann go zachęcił do podróży i rzeczywiście czuje się silnym i zdrowym, jak dawno już nie pamięta. Potem szepnął Heidi, że niebawem znajdzie się na górze coś, co z nim przyjechało z Frankfurtu, a sprawi jej to większą uciechę, niż stary doktór. Niezmiernie ją to zaciekawiło. Dziadek jął namawiać doktora, by spędził na hali resztę jesieni, a przynajmniej by przychodził tu każdego pogodnego dnia. Nie mógł go, oczywiście, zaprosić do siebie, z braku pomieszczenia, radził atoli, by nie wracał do Ragaz, ale wynajął pokoik w osiedlu, gdzie jest prosta, ale schludna gospoda. W ten sposób będzie mógł codziennie przychodzić, a on sam pokaże mu różne, ciekawe punkty okolicy, głęboko w górach, skąd się ścielą przepiękne widoki. Doktór przystał z ochotą i postanowiono plan ten wykonać niezwłocznie.
Tymczasem słońce wskazało południe. Wiatr przycichł już oddawna i jodły umilkły. Powietrze było, jak na tę wysokość, ciepłe jeszcze, miłe i rzeźwiło powiewem siedzących na oblanej słońcem ławce.
Halny Dziadek wstał i wszedł do chaty, wrócił jednak zaraz, niosąc stół, który postawił przed ławkę.
— Heidi, — powiedział — przynieś wszystko, czego potrzeba do obiadu. Pan doktór przebaczy i raczy przyjąć to co mamy, — dodał — kuchnia nasza jest bardzo skromna, zato jadalnia piękna, nieprawdaż?
— Prześliczna! — odparł doktór, patrząc w ozłoconą słońcem dolinę. — Przyjmuję zaproszenie. Tutaj wszystko smakować musi.
Heidi poskoczyła do chaty, jak łasiczka, i poznosiła wszystko co było w szafie. Radowało ją niezmiernie, że może ugościć doktora. Dziadek przyrządził tymczasem jedzenie i przyniósł buchający parą dzban mleka, oraz złotej barwy, pieczony ser. Potem nakrajał cieniutkich płatków różowego, suszonego w czystem powietrzu górskiem, mięsa, a doktorowi smakował ten obiad jak żaden jeszcze może w ciągu całego roku.
— Tak, tak! — rzekł wreszcie. — Klara musi tu przyjechać. Nabierze sił, a jeśli przez czas pewien będzie tyle jadła co ja dzisiaj, stanie się tłusta i mocna, jak nigdy w życiu.
W tej chwili zobaczyli człowieka, dźwigającego z trudem wielki tobół. Dotarłszy do chaty, położył ciężar na ziemi i przez chwilę wciągał w pierś rzeźwe powietrze halne.
— Oto jest ta rzecz, która ze mną przyjechała z Frankfurtu! — powiedział doktór, podprowadził Heidi do pakunku, rozwiązał sznur, a gdy opadła powłoka zewnętrzna, dodał — teraz sama szukaj skarbów swoich.
Uczyniła to ochotnie, a gdy już wszystko porozkładała wokoło, stanęła nad prezentami bez słowa, nie wierząc oczom własnym. Doktór odkrył wieko pudełka i rzekł znacząco:
— To będzie zajadała babka z kawą!
Heidi krzyknęła radośnie:
— Ach! Jakże jej będą smakowały te strucelki!
Potem zaczęła tańczyć wokoło pudełka. Chciała zaraz wszystko spakować i nieść babce. Ale dziadek oświadczył, że wieczorem odprowadzi pana doktora i zabierze, co trzeba. Heidi znalazła woreczek z tytoniem i wręczyła go dziadkowi. Rad był bardzo, nałożył zaraz fajkę i siedząc na ławce, puszczali obaj z doktorem wielkie kłęby dymu, a Heidi skakała od jednego skarbu do drugiego. Nagle przystąpiła do ławki, stanęła przed gościem i rzekła stanowczo, korzystając z przerwy w rozmowie:
— Wcale się tem więcej nie ucieszyłam niż starym doktorem!
Obaj mężczyźni roześmiali się, a doktór zapewnił, że tego nie oczekiwał zgoła.
Gdy słońce zaczęło zachodzić, wstał gość, by wracać do osiedla i nająć pokój. Dziadek wziął pod pachę chustkę, pudełko i kiełbasę, a doktór podał rękę Heidi i poszli razem aż do chaty Pietrka, gdzie dziewczynka miała zaczekać na powrót dziadka, który chciał doprowadzić doktora na miejsce pobytu. Gdy się z nią żegnał, spytała:
— Czy pan doktór pójdzie jutro rano z kozami na pastwisko?
To była w jej oczach rzecz najpiękniejsza.
— Zgoda, Heidi! — odparł wesoło. — Pójdziemy oboje.
Mężczyźni odeszli, a Heidi weszła do chaty, wlokąc z wysiłkiem wielkie pudło. Potem wróciła po kiełbasę i jeszcze raz po chustkę. Poznosiwszy rzeczy, które dziadek zostawił u progu, zbliżyła się do babki, by mogła dotknąć kiełbasy i pieczywa, a chustkę położyła jej na kolanach.
— Przysłała to z Frankfurtu Klara i babunia! — oświadczyła zdziwionej Brygidzie, która skamieniała wprost, patrząc na przedmioty, ciągnione i rozkładane z wysiłkiem przez dziewczynkę.
— Nieprawdaż babko, — spytała — że najwięcej cieszą cię te strucelki? Spróbujże, są mięciutkie!
— Cieszę się bardzo, droga moja! — zapewniła babka. — Cóż to za dobrzy ludzie! — potem pogładziła chustkę i rzekła: — Ta chustka, to skarb nieoceniony na ostrą zimę. Boże wielki! Nie myślałam nigdy, że dożyję czegoś takiego.
Zadziwiło to wielce Heidi, że babka cieszy się więcej szarą chustką, niż doskonałemi strucelkami. Brygida stała przy stole, patrząc ze czcią na kiełbasę, tak ogromną, jakiej nie widziała jeszcze w życiu. Czyż podobna, by była jej własnością, by mogła ją nawet krajać i jeść? Potrząsnęła nieufnie głową i rzekła:
— Trzeba zapytać wpierw Halnego Dziadka, co się ma z tem zrobić?
— To trzeba zjeść i basta! — oświadczyła pewnym tonem Heidi.
W tej chwili wpadł Pietrek, wołając:
— Halny Dziadek idzie za mną! Kazał, by Heidi...
Więcej powiedzieć nie zdołał, spojrzawszy na bajeczną kiełbasę, której widok odebrał mu mowę. Ale Heidi domyśliła się reszty i podała prędko rękę babce. Halny Dziadek zachodził teraz często do staruszki, która cieszyła się, usłyszawszy kroki jego, gdyż zawsze dla niej znajdował słowo pociechy i otuchy. Dziś jednak było już późno, dziewczynka wstawała równo ze świtem, a sen dla niej, jak mawiał, był koniecznym, przeto, rzucił tylko od progu: dobranoc, wziął Heidi za rękę i ruszyli przy blasku migocących gwiazd do cichej chaty swojej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Johanna Spyri.