Przejdź do zawartości

Harde dusze/Akt I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Sarnecki
Eliza Orzeszkowa
Tytuł Harde dusze
Podtytuł Sztuka w pięciu aktach
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Narodowa F. K. Pobudkiewicza
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT PIERWSZY.

Duży podwórzec folwarczny w Laskowie. W głębi, na tle drzew owocowych sadu, dworek szlachecki z gankiem, do którego wiodą schodki kamienne. Z prawej mała oficyna z kuchnią, ledwie z boku widzialna. Z lewej strony (zagłębiona w kulisy) duża szopa otwarta, na słupach. W niej wozy, brony, grabie i inne narzędzia gospodarcze. Obok szopy stajenka i obora. Między budynkami wszędzie płoty z chrustu. Z prawej strony wgłębi furtka do sadu. Bliżej widzów po lewej leżą duże kloce drzew ściętych, pnie, oraz nieco ociosanych bali i belek. W środku podwórza, ku prawej stronie, studnia z szerokiem drewnianem ocembrowaniem i kołem do ciągnienia wiadra na łańcuchach. Pod studnią kilka kamieni. Na prawo (zagłębiona w kulisy) stodoła z małym piętrowym spichlerzem i maneżem do młócarni konnej. Od stodoły ku pierwszemu planowi ciągnie się płot z żerdzi i chrustu, w pośród którego duże, stare wrota z daszkiem obecnie na rozcież rozwarte.
Parobcy i dziewki folwarczne kręcą się w ciągu pierwszej sceny, to w jedną, to w drugą stronę. Reżyseria powinna wytworzyć, przez cały niemal akt (prócz ostatniej), ruch i ożywienie na drugich i trzecich planach. Florian Kulesza i Jerzy Chutko siedzą przy sobie na jednej kłodzie. Przy Jerzym leży, oparta o pieniek, strzelba myśliwska.



SCENA PIERWSZA.
FLORYAN KULESZA, JERZY CHUTKO.
Kulesza (śmiejąc się). Więc nam panie Jerzy wymawiasz wikt, mieszkanie i opierunek... i wynieść się pragniesz z Laskowa na leśniczówkę?
Jerzy. Za trzy tygodni; bo za dwa chata w leśniczówce będzie gotowa; za sześć — daj Boże doczekać — mój ślub z Salusią. A przecież muszę przybrać i przystroić gniazdeczko na przyjęcie takiego ślicznego ptaszka!
Kulesza. Ha! słyszałem, słyszałem... Ponoć istotnie bardzo ładna.
Jerzy. Cudna!... Figurkę ma piękną i twarz do róży podobną, ale ze wszystkiego najosobliwsze oczy, głębokie, gorejące, skier pelne. Jak żyję nie widziałem takich u innej.
Kulesza. No! bo i nie długo żyjesz mój chłopcze! Młokos jeszcze z waszeci, co się zowie młokos, kochany panie Jerzy.
Jerzy. Przed panem, co mi tyle życzliwości okazujesz, to się zwierzam, jak przed ojcem rodzonym, choć z obcymi umiem trzymać usta zamknięte, niby na kłódkę.
Kulesza. Ja ci też wdzięczen jestem za zaufanie, bo cię cenię i szanuję. No, gadaj-że już o niej, widzę bowiem, że milczenie piecze cię i pali.
Jerzy. Czasem zdaje mi się, że w jej oczach wypisano: „Twoją będę, albo umrę!“ Z poza gorącego lubienia wygląda z nich śmierć!
Kulesza (śmiejąc się). Fe! bój się Boga! A to ja na twojem miejscu bałbym się takich oczu!
Jerzy. Aż mi wstyd o tem mówić, ale kiedy się już rozgadałem... (mówi przyciszonym głosem) zdaje mi się, że ona mnie na śmierć lubi. (Opuszcza w rozmarzeniu głowę na piersi).
Kulesza. I gdzieżeś to taką czarodziejkę sobie upatrzył?
Jerzy. W mieście... wówczas, gdy z łaski moich rodziców szkoły kończyłem.
Kulesza. Ależ kiedy pono nie mieszczka, tylko szlachcianka.
Jerzy (z dumą). Tak, wylegitymowana! Posłuchaj pan. Kiedyś, w wąskiej uliczce, nieopodal rynku, zapaliło się jedno domostwo, potem drugie... i trzecie. Ratowała straż pożarna ochotnicza, ratowali starsi ludzie i studenci. Kto mógł i miał Boga w sercu ratował. No! i ja z innymi. Właśnie z pod dachu w płomieniach, z izdebki na facyatce, w której mieszkała biedna wyrobnica, wynosiłem w jednem ręku skrzynkę z jej całem bogactwem, a w drugiem skrzeczącego bachora, tulącego się do mojej piersi, i tak obciążony schodziłem po uginającej się podemną drabinie — gdy spojrzę... aż tu w dole, w ulicy, stoi dziewczę, istne malowanie, z oczyma błyszczącemi i ramionami wyciągniętemi w górę, jakby chciała mnie śpieszyć na ratunek!... Wtedy nie wiedziałem jeszcze ani kto jest, ani jak się nazywa, a już uczułem nagle, że ona dla mnie nie taka, jak wszystkie, i ja dla niej inny, niż wszyscy ludzie na świecie.
Kulesza. Jakto?
Jerzy (spuszcza głowę na piersi). A no, śmiej się pan ze mnie, bo wiem, że śmiać się można i wypada... ale zdawało mi się, patrząc w jej oczy płomienne, że mnie polubiła odrazu.
Kulesza. Ja się śmiać lubię, ale z takich rzeczy niekoniecznie śmiać się należy. (po chwili). Czy poznaliście się tego samego dnia?
Jerzy (rozmarzony). Nie... ale to jej wpatrzenie się we mnie, tak mi zajęło myśli i serce... i tak ujęło okropnie... że starałem się ją poznać. I poznałem! Mieszkała u siostry swojej, Anny Końcowej, młodej kobiety, żony bogatego rymarza, właściciela kamienicy w rynku. Zaledwiem zaczął u nich bywać, miłość na dobre rozgorzała w mojej piersi, bo Saluś była nietylko piękna, ale szczera, wesoła, serdeczna i przedewszystkiem śmiała. A ja za śmiałością u kobiet przepadam!... Kiedy dzieci Końcowej zachorowały, to ona sama po nocy i do apteki i do doktora latała, o żadnym strachu nie myśląc. A jak pielęgnowała ten drobiazg, ile nocy przy nim nie spała!
Kulesza. A pan skąd wiesz o tem?
Jerzy. Bo najczęściej doglądaliśmy razem...
Kulesza. Tędy droga!
Jerzy. Od zmęczenia i ona zachorowała trochę. Miała trzy dni gorączkę. Wtedy Anulka...
Kulesza. Mówiłeś, że się zowie Salusia?
Jerzy. Ona tak, ale siostra jej, Końcowa, ma na imię Anna. Więc też za jej pomocą i sprawą zaręczyliśmy się... a ja po zrękowinach dałem wnet za wygranę marzeniom o sławie i dalszej nauce, co mnie miała doprowadzić do znaczenia.
Kulesza. Szkoda! bo z ambicyą, jaka ci piersi rozsadza, byłbyś doszedł wysoko.
Jerzy. Udałem się do rodziców, prostych chłopów, bezrolnych, bezdomnych, ale — wierzaj mi pan — bardzo poczciwych ludzi.
Kulesza. Wiem, wiem...
Jerzy. Pradziad mój i dziad byli leśnikami u księcia; ojciec od lat trzydziestu służy także za leśnika w Wasilkowicach, o kilkanaście mil od zamku odległych. Z pensyi, co brał, i z ordynaryi, dużą część chleba od ust sobie odbierając, trzymał naprzód do mnie nauczyciela, potem do szkół, do miasta wysłał, ostatni grosz mi oddawał. Skądże tu było uzbierać na kupienie choćby paru zagonów ziemi i wystawienie własnej chaty. To też dotąd biedny, ale u jaśnie oświeconego dziedzica ma wielkie uważanie.
Kulesza. Wiem, wiem...
Jerzy. Uczyłem się dobrze, chociaż późno naukę rozpocząłem. Kończyłem ósmą klasę, a moi rówieśnicy byli już na drugim lub trzecim kursie na uniwersytecie...
Kulesza. I żałujesz teraz, żeś ich nie doganiał?...
Jerzy. Nie. Miłość z głowy ambicyę wybiła.
Kulesza. Czy w istocie?
Jerzy (z pewnem wahaniem). Tak mi się przynajmniej zdaje.
Kulesza. No! (po chwili). Więc mówiłeś, że wybrałeś się do ojca?
Jerzy. Tak. Skoro przyjechałem, powiadam do rodzica, obejmując starego za kolana: Już mam dosyć nauki“... Potem mówię tak a tak o Salusi, że w niej moje całe szczęście... niby jako teraz panu. „Ratuj — rzekłem — ojcze serdeczny, wyrób posadę w dobrach książęcych“. Stary kocha mnie bardzo. Nawet kiedy byłem dzieckiem, nigdy mnie nie bił, nigdy nie skrzywdził... Powlókł się więc do zamku i bawił tam ze dwa tygodni. Gdy wrócił, uśmiechnął się do jedynaka i w głowę mnie pocałował, szepcząc: „No, synku! cierpliwie i pokornie czekać musiałem dni kilka na pańskie przyjęcie i pańską łaskę, bo gości było huk, aż z Wilna i Warszawy, ale się doczekałem“.
Kulesza. Więc to na prośbę ojca książe cię zamianował?
Jerzy. A jużci. Nazajutrz z głównego zarządu dóbr przyszło na piśmie rozporządzenie, abym natychmiast jechał do Laskowa dla objęcia posady nadleśnego, wakującej po Jurczyńskim, który — jak panu wiadomo — zestarzał się, do służby był niezdatnym i poszedł na chleb łaskawy.
Kulesza. No, i przyjechałeś — a ponieważ stary dworek nadleśnego spalił się, więc czekasz na wybudowanie nowego...
Jerzy. Kiedym odjeżdżał i żegnał się z rodzicami, ojciec nad moją pochyloną głową kreślił i kreślił w powietrzu krzyżyki. Chyba ich było tam z tysiąc! Matka całowała synka i w twarz i w czoło i w szyję, a ja rwałem się do drzwi, jakby mnie magnes ku nim ciągnął. Ale już kiedy stanąłem na progu, taki serdeczny żal mi serce ścisnął i wdzięczność w niem bijąca, tak mnie tu w gardle zadławiła, że wróciłem ze łzami w oczach, padłem na kolana i długim pocałunkiem przylgnąłem do bosej stopy rodzica. Matka jak nie ryknie płaczem... (Ociera oczy).
Kulesza. No, no... uspokój się!... Dobry z pana człowiek. Takich cenię, szanuję i lubię... No, idź, idź już. Widzę, żeś wzruszony, a wzruszenie najlepiej przechodzić; oczy zalane łzami wiatrem osuszyć. Zajrzyj do nowego domku, do twego przyszłego gniazdeczka...
Jerzy (mocno wzruszony). Dziękuję panu, że mogłem wygadać się przed nim. (Wstaje i ściska dłoń Kuleszy). To tak czasem potrzeba. Inaczej zadławiłoby człowieka.
(Bierze strzelbę, zarzuca na ramię i odchodzi przez wrota. W chwili, kiedy powstał, Teofila ukazała się na ganku. Powoli zbliża się, staje obok męża i patrzy za odchodzącym).
SCENA DRUGA.
TEOFILA, KULESZA.
Kulesza (wskazując głową odchodzącego Jerzego). Szkoda!
Teofila (trzesąc głową, głosem jękliwym). Szkoda! (chwila milczenia). Aurelka zmizerniała.
Kulesza. Ot! zaraz już i zmizerniała! Babski zwyczaj z muchy wołu robić! Od czego tam mizernieć!? Nie będzie ten, będzie drugi. Po targach obwozić jej nie myślę, bo i z domu wezmą. Suchot u nas w rodzinie nie było, dzięki Bogu, ani umierania z miłości. Babskie bzdurstwa!
Teofila (żałośnie, rozkładając ręce). Szkoda jednak, szkoda że zaręczony.
Kulesza. Nowinę Teofila powiedziała! Już to, jak Teofila co powie, to jest czego słuchać. Zdaje się, że zaraz po przyjechaniu powiedział, że zaręczony, i Aurelka jest głupia, kiedy pomimo tej wiadomości głowę sobie nim nabijała.
Teofila (żywo). Aurelka jest młoda, a Floryan stary, więc powinien był mieć rozum i nie zapraszać go na stołowanie się u nas. Byłby sobie mieszkał w oficynie i tyle, żeby go się z daleka zobaczyło!
Kulesza. Ot, wiedziała, co powiedziała! Czy to ja zwierz, abym takiemu porządnemu człowiekowi pozwalał marnować się na licho wie jakiem jedzeniu! I przewidzieć nie mogłem, że dziewczęta muszą kochać się w każdym, kto tylko stołuje się w domu. Może to taki u dziewcząt zwyczaj. Czy ja wiem! Teofila jest baba, więc zna babskie zwyczaje i powinna była ostrzedz, że jak tylko dziewczyna zobaczy mężczyznę jedzenie do gęby niosącego, zaraz i zakocha się. (Wybucha śmiechem). Jeżeli tak, to we mnie, jak Boga kocham, wszystkie dziewczęta, jakie tylko są na świecie, kochać się powinny, bo co, jak co, ale jeść, to już nikt lepiej odemnie nie zdoła!
Teofila (uśmiechając się). Oj! Floryan, Floryan!... Floryana zawsze trzymają się facecye!... Floryan i na moim pogrzebie jeszczeby różne głupstwa wymyślał!
Kulesza. A cóż? Teofila lubi jęczyć, niechże ja sobie pośmieję się czasem... Dość jednego jęczenia w domu. Córki po mnie poszły i nie jęczą, ale śmiać się lubią... Oho!
Teofila (zawsze smutnie). Aurelka już teraz nie tak...
(W tej chwili z dworka wypada Aurelia boso, w czerwonym kaftanie, w krótkiej spódniczce, z blond kosami rozpuszczonemi i fruwającemi w powietrzu. Za nią tuż Karolka, za nią dziewczyna wiejska, za niemi dwóch małych chłopców, Antek i Pietrek, w koszulach przepasanych krajka, boso. Wszyscy aż się zanoszą od śmiechu, oblatują podwórze do koła, przeskakują przez klody. Aurelia staje na studni i z pełnego wiadra, stojącego na cembrzynie, pryska wodą na całą bandę. Na krzyk dzieci wychodzi kucharka z oficyny, obiera nożem kartofel, patrzy się z zadowoleniem na figle panienki i aż się pokłada ze śmiechu. Ze stodoły i z szopy wychodzi paru parobków z cepami, piłkami, siekierami i śmieją się także głośno. Z budy, za dworkiem, odzywa się szczekanie psa. Wszystko to tworzy wrzawę trwającą kilka sekund).
SCENA TRZECIA.
CIŻ SAMI, AURELIA, KAROLKA, PIETREK, ANTEK, KUCHARKA, PAROBCY..
Teofila (krzyczy i niecierpliwie tupie nogami). Aurelka! Aurelka! Karolka!... A i wy: Antek! Pietrek!
Kulesza. Co znowu?
Teofila (j. w.). Karolka! Aurelka!... Antek! Pietrek! a zasię... Aurelka!
Kulesza. Czego Teofila wrzeszczy? czego Teofila dziwaczy?
Kulesza. A gdzież rosa?!... a choćby i była, no, to i co?
Teofila (j. w.). Przeziębią się! zachorują!... Jezus, Marya!... latają z tymi chamskimi pędrakami, jak te parobkowskie dzieci, jak te żebraki z pod kościoła, jak te sieroty odzieży niemające!
Kulesza (zanosząc się od śmiechu). Niech Teofila na to plunie! Teofili każda przyczyna dobra, byle jęczyć!... Czy one księżniczki, albo co, żeby im bose nogi zaszkodzić mogły. Może Teofila projektowała księżniczki na świat wydać, czy ja wiem!
Teofila. Et, Boże! tylko żarty Floryanowi w głowie!...
Kulesza (ciągnie dalej). Ale projekt nie udał się, bo one szlachciankami zagrodowemi tylko są, choć ojciec po dzierżawach chodzi.
Teofila. Ależ bo...
Kulesza. Po ojcu poszły, po babkach i prababkach też, które zawsze boso latały. Ot, niech Teofila przestanie jęczyć, a idzie jeść mi dać, bo głodny jestem, gorzej od tego kundla, co się tam drze jak najęty!
Teofila. Floryana zawsze facecye się trzymają, a dzieci pochorują się... zwłaszcza Aurelka.
Kulesza. Czemuż to: zwłaszcza Aurelka? Delikatna taka, czy faworytka mamina?... a!... co?...
Teofila. Et!... Czy tu ci przynieść, czy tu mam dać drugie śniadanie?
Kulesza. A juści... drugie. Można i trzecie, jeśli łaska. Ot! na tym pieńku misę postawisz... A niech się Teofila śpieszy, bo zjem dzieci, takim głodny!
Teofila. Et! już i słuchać nawet nie miło. (Odchodzi przez ganek).
Aurelia (siedząc na studni, ponad całą gromadką, która u jej stóp rozłożyła się na ziemi, a ona drażni dzieci gałęzią. — Śpiewa).

Żeby was tu było, jak na drzewie liści,
Nie było, nie będzie, jak mój Jaś najmilszy!
Żeby was tu było, jak na morzu piany,
Nie było, nie będzie, jak mój Jaś kochany!

Kulesza (na str.). Oj! kiedy nie Jaś, ale Juraś... i to zaręczony! (głośno). Aurelka! pójdź sam tu dziewczę! (Aurelia przybiega).
Aurelia. A czego tatko chce, co rozkaże?
Kulesza (całuje ją w czoło). Idź-no, idź do domu. Wdziej trzewiki, ogarnij się, bo matkę tem martwisz, że tak latasz, jak dziewka z czworaka.
Aurelia. Dobrze tatku!
Kulesza. A Karolkę i bachory z sobą zabierz!
Aurelia. Dobrze tatku! (Chwyta gałąź, leżącą pod studnią).
Kulesza. I przyjdź potem tutaj, niby jaka księżniczka, to Teofilę ucieszysz!
Aurelia. Dobrze tatku!
Teofila (ukazuje się na ganku, niosąc salaterkę z bigosem, łyżkę, a pod pachą bochenek chleba i nóż weń wbity).
Aurelka! zaraz mi do domu!... Ubrać się!
Aurelia. A już, już... idę mamuńciu.
(Szykuje Karolkę, dziewczyny i chłopaków, i popędzając gromadkę gałęzią z wszystkimi razem wybiega. Przez pewien czas słychać jeszcze ich śmiech).
Teofila (przez ten czas ustawiła misę na pieńku i patrzy jak mąż zajada). Cóż?... smaczny?
Kulesza (z pełną gębą). Król jedzie, a królowa pogania! (Je dalej).
Teofila (kraje małe kromeczki chleba, podaje mężowi i mruczy). Et! zaręczyny — pajęczyny! Może Pan Bóg da, że z tych jeszcze nic nie będzie!
Kulesza. Teofila taka nabożna, a obok tego bliźniemu źle życzy. (Zajada).
Teofila (siada na klocu). Bo, słyszę, jej familia tego małżeństwa wcale nie pragnie.
Kulesza (z pełnemi ustami). Czemuż to?
Teofila. Temu, że on chłop.
Kulesza (kładzie łyżkę, patrzy na nią i mówi prawie z gniewem). Teofila głupstwa gada!
Teofila. Floryan mówi, że ja głupstwa gadam, a sam nie bardzo mądry, bo przecież powinien wiedzieć, że co szlachcianka, to szlachcianka, a co chłop, to chłop!
Kulesza (jedząc mruczy). Babskie bzdurstwa!
Teofila. Bynajmniej, nie babskie, bo to właśnie mężczyzna, brat jej, osobliwie temu małżeństwu na przeszkodzie stoi! Bardzo słyszę ambitny i nie chce żeby jego siostra pomiędzy chłopami poniewierała się. I szwagrów on ma... i innych krewnych, którzy także nie chcą... Ot! co!
Kulesza. Osły! bałwany! barany!
Teofila. Floryan mówi: osły, bałwany, barany — a ja mówię, iż tak już widać Pan Bóg ustanowił, że co szlachcianka, to szlachcianka, a co chłop, to chłop!
Kulesza (ze złością). Teofila jest gęś! (Nagle spogląda na obrażoną, uśmiecha się i gładzi ją ręką po twarzy). Przepraszam. (po chwili). A jakżeby to było z Aurelką? — a! Czemuż to Teofila tylko co mówiła: szkoda! — a! — a! Czemuż to życzyła, aby te zaręczyny były pajęczyny? — a!
Teofila (chwilę milczy, potem macha ręką i mówi). Ot! Floryan nie wiedzieć co wygaduje! Aurelka jest mojem dzieckiem i ja o szczęście jej dbam więcej, niż o wszystko, co może być na świecie. Niechby sobie był pan, czy cygan, czy chłop, czy szlachcic, byle jej dobrze z nim było.
Kulesza (wybucha śmiechem). Wie Teofila co?... Teofila jest dobra kobieta, ale kobieta, a u baby rozum to jak dwa psy ze związanemi ogonami. Jeden w jedną stronę rwie się, drugi w drugą i obydwa na miejscu stoją.
SCENA CZWARTA.
CIŻ SAMI i AURELIA.
Aurelia (staje w ganku). Mamo! niech-no mama tu przyjdzie. Jest ktoś z interesem do mamy.
Teofila. Idę, już idę! (do męża, wskazując na misę). Można zabrać?
Kulesza. Przecie Teofila widzi, że zmiotłem wszystko.
Teofila. Daj Boże Floryanowi na zdrowie.
Kulesza. Dziękuję. Bigos był wyśmienity. Już to mnie Teofila dobrze żywi; nie ma co mówić: dobrze żywi! To też dlatego i facecye mnie się trzymają, bo „człowiek niegłodny do żartu sposobny“.
Teofila. Et! takich żartów to i słuchać nieraz niemiło! (Spostrzega Aurelię, która przebrana w sukienkę zbliżyła się do rodziców). A ty tu poco?
Aurelia. Przyszłam tatce ręce ucałować.
Teofila. No. (Spogląda na nią z miłością). Przebrałaś się — to i dobrze. A czemuż chusteczki nie zawiążesz na głowę? Trochę chłodno, rosa...
Kulesza. O! dla Boga, Teofilo, cóż znowu dziś z tą rosą i to w południe! Czy się przyśniła, czy co?... A choćby i była; czy Teofila kiedy chorowała od rosy? — a! — co?!
Aurelia. Mamo! tam na mamę kucharka czeka. Chce mąki na kluseczki.
Teofila. Już idę, idę!... Et! skaranie boskie i tyle! (Wzdychając odchodzi).
Kulesza (bierze Aurelię za obie ręce i przypatruje jej się z miłością). Panna się wysztafirowała! Ho! ho! nie żarty! Dla kogóż to?
Aurelia. Dla tatki.
Kulesza. Bodaj tak prawda była! (Całuje ją w czoło, przyciska do piersi i mówi po cichu do siebie). Poczciwe dziecko, warte dobrego losu! Ot! (głośno). Ale, ale... nie ma czasu na karesy, muszę iść do obory. (Raz jeszcze całuje córkę w głowę i odchodzi).
SCENA PIĄTA.
AURELIA naprzód sama, potem nadchodzi KAROLKA, później POSŁANIEC.
Aurelia (siada na kłodzie, czas jakiś myśli, potem śpiewa).
Żeby was tu było, jak na drzewie liści,
Nie było, nie będzie, jak mój Jaś najmilszy!
Żeby was tu było, jak na morzu piany,
Nie było, nie będzie, jak mój Jaś kochany!
(Po chwili mówi). Jak mi smutno, jak ciężko na sercu!...
Dziś po śniadaniu, nawet mnie w rękę nie pocałował... Ha! cóż głupiam i koniec!... Na co o nim myślę... (Nucąc naprzód smutnie, potem coraz weselej). Kiedy on zaręczony, zaręczony, zaręczony...
Karolka (skrada się po cichu, zbliża się do Aurelii na palcach, z tyłu, i rękami oczy jej zasłania). A kuku!... a kto to?
Aurelia (usuwa ręce Karolki, potem obraca się, bierze ją wpół i przyciąga do siebie).. Chodź! Chodź! kukułeczko... nie sztuka cię poznać.
Karolka. Ale od razu nie poznałaś... Powiedz, nie poznałaś?
Aurelia. Jeszcze by też!... A jakie to zgrzane, jakie gorące... Gdzieżeś to latała?
Karolka (śmieje się).. Schowałam się do sadu przed Antkiem i Pietrkiem. Zaszyłam się w najgęstsze krzaki malin i agrestu... Ot! patrz, pokłółam sobie ręce... A oni mnie zwietrzyli i jak psy na czterech łapach podłażą, podłażą, podłażą... Ja widzę, że mnie złapią, chlust przez płot na drogę...
Aurelia. Od strony rzeki?
Karolka. A tak!
Aurelia. Ach! ty niegodziwa, nieposłuszna! Tyle razy mówiłam, a tatko i mama ostrzegali, żebyś tamtędy nie latała. Tam droga wąska, prawie ścieżka... i spadzistość wielka i glina prądem podmulona, byle noga się usunęła, można wpaść do wody... w sam wir, w okropną głębię...
Karolka (śmieje się). Kto ma wisieć, nie utonie. Ledwie wyskoczyłam, patrzę, a tu idzie jakiś człowiek z torbą, na kiju opierający się. Przystanął i pyta mnie: czy to tu dworek pana posesora z Laskowa? — Ja mu odrzekła: a tu. — A którędy się wchodzi? — Ja mówię: prosto nosa.
Aurelia. Niegrzeczna! Fe... brzydka dziewczyna!
Karolka. Ale się wnet poprawiłam i powiadam: w około, pod płotem, aż do wrót, a przez wrota w dziedziniec.
Aurelia. No tak, to po ludzku.
Karolka. A on pyta: A pan nadleśny Chutko jest?
Aurelia (żywo). Cóż ty na to?
Karolka. Może jest, a może go nie ma.
Aurelia. Oj! ty szkaradna! (Zamierza się, jakby ją chciała uderzyć, ale znać, że to robi żartem).
Karolka. Ale się poprawiłam i gadam: tu mieszka, w oficynie, i u taty i u mamy stołuje się, ale poszedł do lasu. A on: to na niego zaczekam. A ja: siadajcie sobie przy drodze i czekajcie.
Aurelia. Widzisz smarkata, jakaś to ty złośliwa! Wartoby cię ukarać. (Gest j. w.).
Karolka (śmieje się). Ale znów się poprawiłam i powiadam: idźcie za mną, ja wam drogę wskażę. I poleciałam naprzód, a on wlecze się powoli, powolutku... ledwie girami powłóczy. Czuć od niego gorzałkę, aż strach!... A! nareszcie włazi we wrota! (Zrywa się i leci do bramy). Chodźcie! prędzej chodźcie człowieku. Pana Jerzego Chutka nie ma, jeszcze z lasu nie wrócił, ale jest pani Chutkowa. (Wskazuje na Aurelię).
Aurelia. Ach! ty nieznośna dziewczyno! Doprawdy gniewam się na ciebie! (Podbiega do Karolki, grożąc jej. Ta zanosząc się od śmiechu, ucieka do dworku. Aurelia zwraca się do posłańca). A co to?
Posłaniec. Z listem do pana nadleśnego.
Aurelia. A skąd? od kogo?
Posłaniec. Z miasta, od panienki, co mieszka u Końcowej, żony pana Końca, rymarza, właściciela piętrowej kamienicy w rynku, naprzeciw domu Szlomy Faternachta... o!... co to ma szynk i kram z przeróżnymi towarami...
Aurelia. A gdzież list?
Posłaniec (wydobywa duży list z torby). Tu oto.
Aurelia. Dajcie...
Posłaniec. A panienka, czy też pani, co za jedna?
Aurelia. Jestem córką tutejszego posesora. Nie bójcie się, list doręczę panu Chutkowi, wy zaś pójdźcie do kuchni... O! tędy, koło płota... Tam sobie wypoczniecie i zjecie, co Bóg dał.
Posłaniec (oddając list). Niech będzie i tak. Tylko panienka niech nie zabaczy pisma oddać i prosić, żeby odpis był duchem, bo ja rychło wracać muszę... Którędy? którędy to do onej kuchni?
Aurelia. O! za stodołą... w oficynie... drzwi na prawo, wysoki próg kamienny... (Widząc, że posłaniec kręci się i trafić nie może). Karolka! Karolka! (Karolka ukazuje się na ganku).
Karolka. Czego chcesz?
Aurelia. Zaprowadź posłańca do kuchni.
Karolka. Dobrze. (Przybiega). To wy do kuchni trafić nie umiecie?
Posłaniec. Przecieżem nie tutejszy.
Karolka. I nie tutejszemu trafić nie wielka sztuka! Powąchać na prawo, powąchać na lewo, a potem za mną wprost do kuchni. (Biegnie śmiejąc się, za nią podąża posłaniec).
Posłaniec. Tać i racya! (Wychodzą).
SCENA SZÓSTA.
AURELIA sama, potem JERZY.
Aurelia. Ten list taki duży... Brzydko, niewprawnem piórem adresowany. O! ja ładniej piszę. (Czyta). Do Wielmożnego Pana Jerzego Chutko, nadleśnego. U Wielmożnego Pana Kuleszy. W Laskowie. Do rąk własnych“. (Mówi). To od niej... od narzeczonej. (Wzdycha). Mój Boże! (Ociera łzę, kręcącą się w oczach). Jaka ona szczęśliwa! (Spostrzega Jerzego we wrotach). Otóż i on powraca. (Jerzy nie spostrzegł jej i zdąża ku oficynie). Panie Jerzy! panie Jerzy! proszę tu, proszę.... Mam coś ważnego do powiedzenia. (Jerzy zbliża się).
Jerzy. Panna Aurelia bez chusteczki na głowie, a tu słoneczko przygrzewa...
Aurelia. O, słoneczko to bynajmniej! ja do słońca przyzwyczajona... ale człowiek z miasteczka przyszedł i list do pana Jerzego przyniósł.
Jerzy (z radością, wyciągając ręce). List!
Aurelia. Odebrałam od posłańca... bo chciałam go sama panu oddać. Pewnie bardzo miły... ale zaraz nie oddam. Niech pan Jerzy poczeka trochę... Na miłe rzeczy i czekać dobrze!
Jerzy. Jak panią bardzo poproszę, to pani odda...
Aurelia. To niech pan prosi. (Wznosi list do góry i obraca nim w powietrzu).
Jerzy (wznosi oczy za listem, potem chwyta jej drugą rękę i okrywa pocałunkami). Proszę, proszę, moja miła, moja dobra, moja śliczna panno Aurelio, bardzo proszę! (Ona po tych pocałunkach miesza się, jakby rozkosznie omdlona. Nagle list opuszcza na ziemię, oczy przeciera i jakby oprzytomniona biegnie na ganek. Jerzy list podnosi).
Aurelia (wołając). Karolka! do obiadu nakrywaj!... Ja do kuchni lecę. Tatko z obory zaraz nadejdzie... a i pan Jerzy z lasu powrócił. (Zbiega po schodach z ganku i, patrząc na Jerzego, leci pod ścianą dworku za węgieł, do kuchni).
SCENA SIÓDMA.
JERZY sam.
Jak mi serce bije! (Rozrywa kopertę, niesie naprzód list do ust, następnie czyta głosem przyciszonym, ze wzruszeniem). Ach najdroższy Jerzy! Zmartwiona jestem bardzo i smucę się okropnie, bo brat mój Konstanty, słyszę, coraz gorzej na ciebie wygaduje i odgraża się, że ani grosza posagu nie da. Ja nie wiem, jak ja wyjdę za mąż bez posagu i bez wyprawy. Wielki to będzie wstyd dla mnie. I ty swojej ziemi nie masz, a jak, broń Boże, miejsce stracisz, to co my wtedy zrobim? Ja zdrowa jestem, tylko bardzo zmartwiona i bardzo mnie za tobą tęskno, bo ja bez ciebie, to jużbym żyć nie mogła. Tak podobno pobuntował siostry i szwagrów, że odgrażają się wielką nieprzyjemność twoim rodzicom zrobić, jeśli ty mnie nie wyrzeczesz się...“ (Mówi). Moim rodzicom! a nie doczekanie ich! Wprzódy ja im łby potrzaskam! (Po chwili czyta dalej). „Anulka mnie namawia, żebym sama do nich pojechała i powiedziała im, że mnie od ciebie nic nie odwróci. Ona tobie bardzo sprzyja i ze mną pojedzie. Dziś już biegałam po mieście fornalkę najmować, ale chcieli bardzo drogo. Za parę dni jednak pojadę, bo choć oni krzyczą, że ty chamskiego urodzenia i ziemi swojej nie masz, ja wolę z tobą nędzę, niż z drugim bogactwo!“ (Mówi). Dla czego mi moje pochodzenie i biednych moich rodziców wymawia! (Zastanawia się). Nigdy o tem dotąd nie mówiła i nie myślała!
Karolka (na ganku). Panie Jerzy, proszę na obiad.(Wychodzi).
Jerzy. Idę... w tej chwili. (Czyta). „Żegnam ciebie, mój Jerzy, i twojego listu czekam. Nie zapomnij o mnie, tak jak ja o tobie nie zapomnę, żeby tam nie wiem co. Twoja do grobu, Salusia“. (Mówi). Moja!... moja najdroższa! (List całuje). A! tu, pod tą różą, jest z boku dopisek. (Czyta). „Konstanty jest złośnik i ambitny, gotów jeszcze doprawdy tobie albo twoim rodzicom jaką nieprzyjemność zrobić“. (Mnie list w ręku z gniewem i mówi). Łby potrzaskam! jak Boga kocham, pojadę i łby potrzaskam!
Karolka (na ganku). Panie Jerzy! panie Jerzy! Aurelka na obiad prosi... Już i tatko przyszedł. (Wychodzi).
Jerzy. Idę zaraz! (Po chwili). Nastraszoną jest, oddaloną odemnie, więc różne myśli do głowy jej przychodzą. (Po namyśle). Ot! mam się czego irytować! Gdy wezmę dziewczynę, skończy się wszystko i kpów
tych znać nawet nie chcę. Jeszcze kiedyś oni pokłonią się nisko przedemną.
Aurelia (na ganku). Objad stygnie, panie Jerzy. Prosimy! (Wychodzi).
Jerzy. Już idę... (Idzie powoli). A jeśli... no! to łby potrzaskam. (Wchodzi na ganek).
(Zasłona spada)
.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Zygmunt Sarnecki, Eliza Orzeszkowa.