Przejdź do zawartości

Han z Islandyi/Tom III/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Han z Islandyi
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Han d’Islande
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Sto sztandarów unosiło się po nad głowami walczących, zewsząd płynęły krwi potoki, a śmierć zdawała się być znośniejszą od ucieczki. Każdy z bardów saksońskich noc tę straszliwą nazwałby uroczystością mieczy; zgiełk bitwy, jakby wrzask orłów, rzucających się na swoje ofiary, milej głaskałby jego ucho, aniżeli ochoczy śpiew weselnej uczty.
Walter Scott „Ywanhoe“.

Nie będziemy opisywali straszliwego popłochu, jaki opanował szeregi powstańców, kiedy znajdując się w fatalnym wąwozie, ujrzeli nagle wszystkie wzgórza, wszystkie pieczary obsadzone przez niespodziewanego wroga. Trudno było odgadnąć, czy przeciągły krzyk, z tysiąca powstały głosów, co rozległ się w szeregach tak niespodziewanie napadniętych, był krzykiem rozpaczy, przestrachu, czy też wściekłości... Piekielny ogień, który na nich sypały odsłonięte plutony armii królewskiej, wzrastał coraz bardziej. Zanim z ich strony padł choć jeden wystrzał, oprócz nieszczęśliwego strzału Kennybola, już widzieli wkoło siebie tylko gęstą chmurę dymu, przez którą na ślepo dolatywały pociski śmierci. Każdy z nich, jakby osamotniony, poznawał tylko siebie, a w oddaleniu rozróżniał zaledwie muszkieterów, dragonów i ułanów, którzy chwilowo zjawiali się na skałach i na ścieżce w gęstwinie, jakby szatani wśród swych płomieni.
Bandy powstańców, wyciągnięte na długość może mili na drodze wązkiej i krętej, stykającej się z jednej strony z potokiem, a drugiej ze ścianami skał, co im się skupić nie pozwalało, podobne były do węża, którego przecinają uderzając po grzbiecie, skoro tylko rozwinął swoje pierścienie, a którego rozcięte i żywe części, tarzając się długo w swej posoce, starają się jeszcze połączyć.
Kiedy pierwsze minęło przerażenie, rozpacz porwała wszystkich tych ludzi z natury dzikich i nieustraszonych. Rozwścieczony tem, że go mordują bez litości, cały tłum rokoszan wydał okrzyk jakby z jednych piersi, okrzyk, który przez chwilę zagłuszył zwycięskie wrzaski nieprzyjaciela. A kiedy żołnierze ujrzeli tych ludzi bez dowódców, w nieładzie, prawie bez broni, wdrapujących się pod straszliwym ogniem na strome skały, czepiających się rękoma i zębami krzaków, rosnących nad przepaścią, wstrząsających młotami i żelaznemi widły — wtedy żołnierze ci, tak dobrze uzbrojeni, skupieni w szeregach, na bezpiecznych stanowiskach, choć jeszcze nie stracili ani jednego ze swoich, nie mogli się oprzeć mimowolnej obawie.
Wielu z tych napół dzikich ludzi zdołało po gromadach trupów, albo po ramionach swoich towarzyszów, czepiających się skał i tworzących jakby żywe drabiny, dojść aż do wierzchołków, na których stali oblegający, ale zaledwie zawołali: — Wolność! — zaledwie podnieśli swoje topory albo kręte maczugi, zaledwie pokazali im swe twarze, czarne i wykrzywione wściekłością, już, zepchnięci, staczali się do przepaści, pociągając za sobą towarzyszów, których w swoim upadku napotykali zawieszonych u krzaka, albo trzymających się występów skały.
Nieszczęśliwi nie mogli bronić się ani uciekać; wszystkie wyjścia z wąwozu były zamknięte; wszelkie dostępne miejsca na zboczach skał zajmowali żołnierze. Znaczna część pokonanych umierała na ważkiej drodze, skruszywszy wpierw o łomy granitu swoje obosieczne noże albo kordelasy; niektórzy znów, założywszy ręce, z okiem w ziemię utkwionem, siadali na kamieniach u skraju drogi i tam, milczący, nieruchomi, oczekiwali na kulę, któraby ich zrzuciła do potoku. Ci, których Hacket w swej przezorności uzbroił w nędzne muszkiety, strzelali na traf ku wzgórzom i otworom jaskiń, skąd nieustannie padał na nich istny grad kul. Ze straszliwą wrzawą, wśród której można było rozróżnić wściekłe krzyki przywódców rokoszan i spokojne rozkazy oficerów, łączyła się owa piekielna kanonada. Po nad miejscem, gdzie się ta rzeź okropna odbywała, unosił się jakby krwawy tuman, odbijając na górach fantastyczne zarysy. Spieniony potok rozdzielał nieprzyjacielskie oddziały, unosząc na swych falach liczne ofiary.
W pierwszych zaraz chwilach walki najwięcej ucierpieli górale, dowodzeni przez dzielnego ale nieroztropnego Kennybola. Tworzyli oni, jak wiemy, przednią straż powstańców i byli już w sosnowym lesie, który się zaczynał przy końcu wąwozu. Zaledwie nieszczęsny Kennybol wystrzelił z muszkietu, kiedy las zaroił się niespodzianie, jakby na skinienie laski magicznej, mnóstwem tyralierów nieprzyjacielskich, którzy otoczyli jego oddział ognistem kołem; a jednocześnie z wysokiej płaszczyzny, po nad którą wznosiły się pochylone skały, batalion munckholmskiego pułku, w trójkąt sformowany, dziesiątkował go bezustannie swemi strzałami. W tej okropnej chwili, Kennybol, straciwszy głowę, spoglądał na tajemniczego olbrzyma, spodziewając się ocalenia tylko od nadludzkiej mocy mniemanego Hana z Islandyi. Ale oczekiwany szatan nie rozwijał olbrzymich skrzydeł i nie unosił się po nad walczącymi, ziejąc ogniem i piorunami na muszkieterów-; nie wyrastał w jednej chwili aż do chmur, na oblegających nie przewracał całej góry, ani też jednem uderzeniem nogi nie otwierał przepaści pod batalionem, stojącym w zasadzce.
Groźny Han z Islandyi, po pierwszych strzałach, razem z nim się cofnął, przybiegł do niego zmieszany żądając karabina, ponieważ, jak mówił, i to głosem zwyczajnym, jego topór w podobnej chwili był mu równie nieużytecznym, jak wrzeciono starej baby.
Kennybol, zdziwiony ale wierzący jeszcze, swój własny muszkiet oddał olbrzymowi z takim strachem, że zapomniał prawie o kulach, które jak grad padały koło niego. Ciągle oczekując czegoś nadzwyczajnego, spodziewał się, że jego broń stanie się w rękach Hana wielką, jak armata, albo też zamieni się w skrzydlatego smoka, który będzie zionął ogień ślepiami, paszczą i nozdrzami. Nic podobnego wszakże się nie stało. Kiedy zaś ujrzał, że szatan nabija broń zupełnie zwyczajnie, to jest prochem i ołowiem, że również zwyczajnie, jak wszyscy śmiertelnicy, strzela, zadziwienie Kennybola przeszło wszelkie granice. Patrzał przez chwilę, na olbrzyma w ponurem osłupieniu, a przekonawszy się nareszcie, że nie doczeka się cudu, zaczął myśleć o wydobyciu siebie i swych towarzyszów z nieszczęśliwego, położenia, w którem się znajdowali, jakimbądź ludzkim sposobem.
Stary Guidon Stayper padł u jego nóg okryty ranami; górale strwożeni, daremnie usiłujący uciekać, otoczeni ze wszystkich stron, cisnęli się jeden do drugiego, nie myśląc nawet o obronie i rozpaczliwe wydając okrzyki... Kennybol zrozumiał, że tłum stłoczony narażony był na pewną zgubę, gdyż każdy strzał nieprzyjaciela musiał znaleźć ofiarę. Rozkazał więc nieszczęśliwym rozbiedz się, rzucić w las, do którego dotykała droga, w tem miejscu szersza niż w wąwozie Czarnego Słupa, a ukrywszy się w krzakach, odpowiadać o ile można na coraz bardziej morderczą kanonadę tyralierów i batalionu. Górale, w znacznej części dobrze uzbrojeni, ponieważ wszyscy byli myśliwymi, wykonali rozkaz swego dowódcy z uległością, której zapewnie nie okazaliby w chwili mniej krytycznej; wobec bowiem niebezpieczeństwa, ludzie wogóle tracą głowę i chętnie słuchają tego, kto podejmuje się mieć za nich zimną krew i przytomność umysłu.
Rozsądny ten środek nie mógł jednak dać im zwycięztwa a nawet ocalenia. Więcej już było górali niezdatnych do walki niż stojących na nogach; pomimo przykładu i zachęty ze strony ich dowódcy i olbrzyma, wielu z nich, opierając się na bezużytecznych muszkietach, albo padając obok rannych, stanowczo chciało ponieść śmierć, zrezygnowawszy z obrony. Dziwnem się wyda zapewne, że ludzie ci, przyzwyczajeni narażać się codziennie na śmierć w pościgach po lodowych cyplach za zwierzyną, mogli odrazu stracić odwagę; da się to jednak łatwo wytłumaczyć. U ludzi bowiem prostych odwaga bywa względną niejako: śmieją się wobec kartaczy, a drżą w ciemności; bez najmniejszej obawy potykają się z dzikiem zwierzem, jednym skokiem przesadzają przepaści, a uciekają przed strzałami armatniemi. Zdarza się często, że odwaga jest tylko przyzwyczajeniem, a obojętność na śmierć tego lub owego rodzaju nie dowodzi jeszcze, że się jej nie lękamy.
Kennybol, otoczony stosami umierających towarzyszów, sam już zaczął tracić głowę, chociaż otrzymał lekką tylko ranę w ramię. Obejrzawszy się spostrzegł, że olbrzym, mniemany szatan, wciąż strzela z jego muszkietu najzwyczajniej w święcie, nie uciekając się do sposobów nadnaturalnych. Nagle zauważył w stojącym na wzgórzu batalionie dziwne zamieszanie, którego z pewnością nie mógł wywołać słaby ogień, przez górali utrzymywany. Do jego uszu doszły krzyki rozpaczy, jęki umierających i trwożne nawoływania. Wydawał go oddział zwycięzców. Po chwili strzały ustały, a gdy dym się rozszedł, ujrzał wyraźnie, że olbrzymie złomy granitu spadały na muszkieterów munkholmskich z wierzchołka skały, która się wznosiła nad płaszczyzną przez nich zajętą. Łomy owe spadały jeden za drugim z błyskawięzną szybkością; słychać było, jak się wzajem rozbijały i toczyły na żołnierzy, a ci, opuszczając szeregi, zbiegali z góry w nieładzie i rozpraszali się na wszystkie strony.
Zdumiony niespodzianą pomocą, Kennybol odwrócił głowę: olbrzym był przy nim. Zastanowiło go to. Sądził bowiem, że to Han z Islandyi pokazał nareszcie, co może. Spojrzał na wierzchołek góry, skąd spadały straszliwe bryły, ale i tam nic nie zobaczył. Nie mógł przypuszczać, że część powstańców dostała się na to stanowisko; zresztą nie widać tam było ani błyszczącej broni, ani też słychać okrzyków zwycięztwa.
Tymczasem ogień żołnierzy zupełnie ustał: szczątki batalionu ukryły się w gęstwie leśnej i tam się zapewne formowały. Strzały tyralierów również ucichły. Kennybol nieomieszkał wyzyskać pomyślnej chwili. Wskazując towarzyszom stosy trupów żołnierzy, leżące na płaszczyźnie między łomami granitu, które od czasu do czasu spadały jeszcze, wzbudził w nich odwagę. Jakoż górale, z okrzykami radości, sformowawszy się w kolumnę, acz niepokojeni jeszcze przez tyralierów, rozrzuconych po krzakach, postanowili wydobyć się przebojem z fatalnego wąwozu.
Oddział ich miał już wyruszyć, powtarzając z otuchą hasło: — Wolność! Wolność! Precz z opieką królewską! — już nawet Kennybol dał znak na swoim rogu, kiedy nagle zabrzmiały trąbki i bębny, dając sygnały do ataku, a po chwili reszta batalionu z płaszczyzny, wzmocniona przez oddział świeżych żołnierzy, ukazała się o strzał karabinowy na zakręcie drogi, najeżona niejako pikami i bagnetami, w ścieśnionych szeregach, których ilości oko nie mogło objąć. Zbliżywszy się do oddziału Kennybola, batalion zatrzymał się, a dowodzący nim postąpił ku góralom z białą chorągiewką w ręku, w towarzystwie trębacza.
Nagłe zjawienie się wojska nie zmieszało Kennybola. W położeniach krytycznych są chwile, kiedy trwoga już się nie zjawia. Na pierwsze odgłosy trąbki i bębna, stary lis z Kole zatrzymał swoich towarzyszów. Gdy batalion rozwijał się. powoli, Kennybol kazał swoim nabić karabiny i ustawił ich dwójkami, aby w ten sposób najmniej byli wystawieni na strzały nieprzyjaciela. Sam stanął na czele obok olbrzyma, z którym w czasie walki już się nieco oswoił zauważywszy, że jego oczy nie błyszczały jak rozpalone węgle w kuźni i że ręce jego nie posiadały, jak opowiadano, szponów krogulczych, lecz były zaopatrzone w najzwyczajniejsze paznogcie.
Kiedy ujrzał dowódcę muszkieterów, zbliżającego się jak gdyby z zamiarem złożenia broni i widząc, że strzały tyralierów zupełnie ustały, chociaż zwoływanie się ich słychać było ze wszystkich stron, co świadczyło o ich obecności w lesie, wstrzymał na chwilę przygotowania do obrony.
Tymczasem oficer z białą chorągwią doszedł do środka przestrzeni, rozdzielającej obie kolumny, tam zatrzymał się, a towarzyszący mu trębacz trzykrotnie zatrąbił. Następnie oficer zawołał silnym głosem:
— W imieniu króla! Łaski królewskiej dostąpią ci wszyscy buntownicy, którzy złożą broń i wydadzą swoich dowódców.
Zaledwie parlamentarz wymówił te słowa, kiedy z sąsiedniej gęstwiny wybiegł strzał. Oficer zachwiał się i upadł wołając:
— Zdrada!
Nikt nie wiedział, z czyjej ręki padł ten cios śmiertelny.
— Zdrada! — powtórzył batalion muszkieterów z wściekłością i straszliwa salwa z karabinów zdziesiątkowała górali.
— Zdrada! — zawołali z kolei górale, również rozwścieczeni widokiem padających obok nich braci i również rozpoczęli ogień morderczy.
— Naprzód wiara! Śmierć buntownikom! — komenderowali oficerowie muszkieterów.
— Śmierć! śmierć! — powtarzali górale.
Obie strony rzuciły się na siebie zajadle i spotkały się przy trupie nieszczęśliwego oficera.
Szeregi zmieszały się. Dowódcy powstańców, oficerowie królewscy, żołnierze, górale uderzali na siebie bezładnie, chwytali się, obejmowali, szarpali, jak dwa stada zgłodniałych tygrysów. Długie piki, bagnety, halabardy były już bezużyteczne: szable tylko i topory błyszczały nad głowami, a wielu potykających się nie mogło użyć innej broni prócz sztyletu albo zębów.
Równa wściekłość, jednakie oburzenie, ożywiały górali i muszkieterów; ten sam okrzyk: — Zdrada! zemsta! — na wszystkich był ustach. Zamieszanie doszło do tego natężenia, kiedy okrucieństwo wstępuje we wszystkie serca, kiedy przekłada się nad swoje życie śmierć nieprzyjaciela, kiedy się z obojętnością depce po stosach ranionych i zabitych, z pomiędzy których konający budzi się jeszcze, aby uchwycić zębami tego, który go nogami tratuje.
W owej chwili jakiś mały człowiek, którego wielu z walczących, patrząc przez dym i wyziewy z krwi, wzięło z początku za dzikie zwierzę, gdyż był w skóry kudłate zwierząt odziany, rzucił się w sam środek rzezi z przerażającym śmiechem i jakby radosnym rykiem. Nikt nie wiedział skąd się zjawił, ani też po której walczył stronie, bowiem kamienna jego siekiera nie robiła wyboru w ofiarach, rozbijając z jednaką zapamiętałością czaszkę powstańca, jak i żołnierza. Chętniej jednak zdawał się mordować muszkieterów munckholmskich. Wszystko przed nim ustępowało; przesuwał się przez tłum walczących, jak duch, a jego skrwawiona siekiera bezustanku zakreślała koło, rozrzucając na wszystkie strony kawały ciała, złamane członki, zgruchotane kości. Krzyczał on: — Zemsta! — jak i inni, i wymawiał dziwaczne słowa, pośród których imię Gilla często się powtarzało.
Jeden z górali, na którym się zatrzymało jego zabójcze spojrzenie, rzucił się do nóg olbrzyma, w którym Kennybol niedawno jeszcze pokładał taką nadzieję i zawołał:
— Hanie z Islandyi, ratuj mnie!
— Han z Islandyi! — powtórzył mały człowiek i poskoczył ku olbrzymowi.
— Czy to ty jesteś Hanem z Islandyi? — zapytał.
Olbrzym za całą odpowiedź podniósł do góry swą siekierę żelazną. Mały człowiek cofnął się, a ostrze siekiery, spadając, zagłębiło się w czaszce nieszczęśliwego, który błagał olbrzyma o ratunek.
Nieznajomy zaczął się śmiać.
— Ho! ho! na Ingolpha! sądziłem, że Han z Islandyi jest zręczniejszy.
— W ten sposób — rzekł olbrzym — Han z Islandyi ratuje tych, którzy go o to błagają.
— Masz słuszność!
Dwaj straszni przeciwnicy natarli na siebie. Siekiera żelazna i topór kamienny spotkały się, a uderzyły o siebie tak silnie, że oba ostrza w tysiące iskrzących rozpadły się części.
Szybszy niż myśl, mały człowiek chwycił za drewnianą maczugę, leżącą na ziemi i unikając olbrzyma, który się nachylił, aby go chwycić w swoje ramiona, zadał oburęcznie maczugą szalony cios w czoło swego kolosalnego przeciwnika.
Olbrzym wydał stłumiony okrzyk i upadł. Wtedy mały człowiek kopnął go z tryumfem nogą.
— Za ciężkie dla siebie nosiłeś imię — rzekł.
I potrząsając zwycięsko maczugą, pobiegł innych dla siebie szukać ofiar.
Olbrzym nie był zabity. Gwałtowność ciosu odurzyła go tylko. Po chwili otworzył oczy i poruszył się. Wtedy właśnie jeden z muszkieterów spostrzegł go i rzucił się nań wołając:
— Han z Islandyi ujęty, zwycięztwm!
— Han z Islandyi ujęty! — powtórzyło tysiące głosów z tryumfem lub rozpaczą.
Mały człowiek w tym czasie zniknął.
Górale przekonali się, że muszą uledz przeważającej sile, z muszkieterami bowiem złączyli się tyralierzy z lasu, oraz oddziały ułanów i dragonów, pieszo przybywające z głębi wąwozu. Poddanie się głównych wodzów powstańczych położyło koniec rzezi. Dzielny Kennybol, raniony na początku walki, był również w niewoli. Ujęcie Hana z Islandyi do reszty pozbawiło odwagi powstańców. Złożyli więc broń.
Kiedy pierwszy brzask dzienny oświecił szczyty pokrytych lodem gór, których niższą połowę spowijały jeszcze ciemności, w wąwozie Czarnego Słupa głucha panowała cisza, przerywana niekiedy słabemi jękami umierających. Czarne stada kruków zlatywały się na pobojowisko ze wszystkich stron, a pasterze, przechodzący o świcie po ścieżce wśród skał, wracali przerażeni do swoich chat, utrzymując, że w wąwozie Czarnego Słupa widzieli straszliwe zwierzę o ludzkiej twarzy, które siedząc wśród stosu trupów, piło ludzką krew.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.