Gehenna/Tom I/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Gehenna‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Gehenna
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk L. Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.
Vogue la galère.

W Wilczarach zapanował „sądny dzień“ wedle określenia panny Eweliny. Pakowano się na wyjazd do Turzerogów
Kościesza wściekły był, głos jego rozbrzmiewał po całej leśniczówce budząc niepokój. Andzia zamknięta u siebie, płakała tak, że Lora i pani Smoczyńska nie mogły jej uspokoić. Minął dzień. Wieczorem Kościesza wezwał do siebie Adrjana Oksztę i zapowiedział mu, że ponieważ już wyzdrowiał, zatem może jechać sobie tam, dokąd niedojechał rozbitym kurjerem, gdyż i oni opuszczają już Wilczary. Student ukłonił mu się bardzo elegancko zapewniając go, że i dla niego Wilczary na dłuższy czas zamieszkania byłyby istotnie nudne, zatem opuści je bezzwłocznie, tembardziej, że ostatni dzień był stanowczo zbyt huczny, nawet, dla jego bujnej natury. Widząc zdziwione oczy Kościeszy rzekł wesoło:
— Tak, panie, to jest okolica katastrof kolejowych i domowych, te ostatnie zaś nie są nawet sporadyczne i zapewne staną się teraz epidemicznemi. Zauważyłem to, przeczuwam dalszy ciąg, zatem daję nura!
Znowu się ukłonił i z miną ironiczną szedł do drzwi.
— Nie podziękuje pan nawet za opiekę jaką dano tu panu?... — zasyczał głos Kościeszy.
Okszta zatrzymał się, chwilę pomyślał i twarz jego nabrała wyrazu bezczelnego.
— Owszem panie, postaram się by o mnie tu niezapomniano.
Wyszedł. Pan Teodor wzruszył potężnemi barami, myśląc:
— Zdecydowany warjat!
Podczas kolacji Hańdzia siedziała jak struta, tak samo pani Smoczyńska i panna Ewelina. Bronowski, który już także był na wylocie, przed odjazdem na wakacje i oczekiwał niecierpliwie przyjazdu Jasia Smoczyńskiego, by oddać mu ucznia, siedział jak mruk, wpatrzony w Lorę i zły; wiedział on o jej zadurzeniu się w Okszcie i bolał nad tem skrycie.
Żeby też zakochać się w takim ośle!... obłęd Tytanji! obłęd Tytanji, nic innego — powtarzał w myśli wielce strapiony.
Lora była również milcząca, ale podniecona i wesoła, wyzywająco patrzała na Kościeszę, czasem zamieniając z Oksztą ukośne, krótkie jak błysk spojrzenie. Okszta miał minę dowcipną. Bronowski obserwował ich uważnie.
— Panna Lora coś knuje, jakiś spisek.
Kościesza bystro popatrzał na Smoczyńską, potem na Oksztę i... zatrzymał wzrok na Andzi.
— Owszem spiskuję, ale co, tego nawet pan nie odgadnie — odrzekła Lora z wesołą swobodą.
— Detektywem nie jestem i względem pani nie potrafiłbym być. Po pani można się spodziewać wszelkich ekscentryczności, pani jest nieobliczalna w swych pomysłach.
Smoczyńska poczerwieniała.
— Ma pan zupełną słuszność, pozwalam spodziewać się po mnie... wszystkiego.
— Brawo! Brawo! — zawołał Okszta.
Kościesza powstał od stołu.
— Więc pan odjeżdża raniutko? — spytał Adrjana obcesowo.
— Tak panie, o piątej.
— Zatem, do widzenia!
— Moje uszanowanie!
Dotknęli zaledwo swych dłoni i rozeszli się. Kościesza wziął Andzię za rękę.
— Chodź dziecko, pragnę z tobą pomówić...
Chciała się oprzeć, lecz pociągnął ją prawie przemocą. Bezwolna i spłakana pozwoliła zaprowadzić się znowu do jego gabinetu. Tam posadził ją na otomanie, sam usiadł obok. Gładził jej włosy i łagodnie, z dobrym wyrazem w oczach patrzał na jej bladą twarz. Długi czas nic nie mówił, dopiero gdy podniosła na niego łzawe, smutne źrenice i pytające — odezwał się cicho, serdecznie.
— Biedactwo drogie, ty się męczysz, płaczesz, ty się nurzasz w smutku zamiast się śmiać i śpiewać, twoje oczy nie powinny znać łez. Hańdziu czy warto się tak zamartwiać?... I to wszystko z powodu Olelkowicza?...
— Nie... to z winy ojczyma... — szepnęła.
— Z mojej winy?... Więc myślisz, że ja chcę ciebie dziecino krzywdzić, że jestem twoim nieprzyjacielem?
— Nie wiem, ale skoro ojczym nie chce mego szczęścia, wzbrania mi go, zatem chce chyba mej krzywdy?
— Dlaczego Aneczko nazywasz mnie tak surowo „ojczym“, dawniej mówiłaś do mnie pieszczotliwiej.
— Teraz... nie mogę.
Kościesza urażony cofnął się w głąb otomany, po chwilowej ciszy zaczął mówić głosem nastrojonym poważnie.
— Nie rozumiesz mnie Andziu i źle, mylnie sądzisz, a jednak ja tylko pragnę twego dobra i właśnie twego szczęścia, nie inaczej. Najpierw ty nie kochasz Olelkowicza.
— Przeciwnie! kocham go bardzo całą duszą i sercem — wykrzyknęła.
— Łudzisz się, jestem pewny i powinnaś mi zaufać. Miłość prawdziwa nie rodzi się w sercu dziewiętnastoletniego dziecka, to złuda, mrzonka, która zniknie tak prędko jak przyszła, śladu po sobie nie zostawiając. Gdybym ci na ten szalony krok pozwolił, przeklinałabyś mnie z czasem, bo gdyby ten szał minął, gdybyś się ocknęła za późno, gdyby ci zaciężył związek z tym... młokosem, wówczas miałabyś zupełne prawo na mnie składać winę twego nieszczęścia. Jestem twym jedynym opiekunem i poza miłością ogromną jaką żywię dla ciebie, mam jeszcze moralny obowiązek czuwania nad tobą. Nie mogę traktować tego lekkomyślnie, wierzaj mi Aneczko. Twoja matka umierając w moje ręce złożyła opiekę nad tobą, i woli jej dopełnię święcie.
W miarę jak mówił twarz jego nabierała sztucznego wyrazu dobroci i jakby uduchowienia, głos stał się miękki, zupełnie zmieniony. Tarłówna słuchała jego słów z zabobonnem przerażeniem. Dopóki groził i przedstawiał się okrętnym dla jej zamiarów, mniej się go bała, lecz teraz ta jego twarz natchniona, niebywały ton mowy, a wreszcie imię matki, którą wywołał jakby na świadectwo swych czynów, wszystko to zgnębiło ją i zrodziło nagle przestrach przed przyszłością. Ale jednocześnie ozwał się w niej bunt, przedewszystkiem miłość do Andrzeja wpłynęła silną falą do jej serca i ożywiła na nowo. Teraz ona zaczęła mówić, wynurzając przed Kościeszą całą głębię swego uczucia, wyznała mu, że tylko przedtem nie umiała uczuć tych nazwać, nie rozumiała ich, ale że to nastąpiło w ów pamiętny wieczór zimowy, kiedy ojczym wyprawił Andrzeja niegościnnie na podróż nocną w zawieję i na bezdroża. Wtedy to pierwszy raz serce jej drgnęło objawieniem, odtąd już tęskniła za nim i o nim tylko marzyła. I Andrzej kocha ją od dawna, ale widząc niechęć ojczyma był w rozterce, lecz miłość zwycięży wszystko, miłość tak święta wygra zawsze, bo sam Bóg miłować się pozwolił. Zresztą czyż Andrzej na miłość nie zasługuje?... O!... ona jest pewna, że gdyby żyła matka, pokochała by go również i nie sprzeciwiłaby się jej małżeństwu z nim. Dlaczego ojczym tak go krzywdzi swą nienawiścią? Czyż można nienawidzieć kogoś bez powodu? Co on zawinił, co w nim jest złego, ależ chyba potwornego, skoro na związek z nim ojczym zapatruje się tak tragicznie? Wypędził go oto z domu jak zbrodniarza bez prawa powrotu. Za co? Dlaczego?... Wszak jest porządnym człowiekiem i kocha ją i chce ją uszczęśliwić. Więc za to? Ale to jest mylna droga, to go nie wyrwie z jej duszy i on nie przestanie kochać, przeciwnie, tembardziej będą do siebie dążyli, bo oboje pokochali się na śmierć i życie.
Tarłówna mówiła długo, z rosnącą mocą i wiarą, że broni świętej sprawy, która życiem jest dla niej.
Potoku słów Andzi Kościesza słuchał z zamkniętemi powiekami, co zwykł czynić gdy bał się zdradzić. Kipiał w nim gniew na pasierbicę i na Andrzeja. Czuł, że to nie jest przelotna miłostka dziewczęca, lecz miłość prawdziwa. W wyznaniach Andzi i w jej głosie nie było egzaltacji, ani taniego entuzjazmu, lecz była siła i wiara w niezłomne zwycięstwa własnych ideałów. W mózgu Kościeszy zapanował chaos myśli, pomysłów i sposobów nagłych jakby stłumić niebezpieczeństwo, wyrwać Andzię z pod uroku tamtego, zachować nadal, do nieskończoności pod swoim wpływem. Łatwo mu było zgnieść młodzieńcze zapały Jasia Smoczyńskiego, ale teraz to gra poważna; Olelkowicz to siła z którą trzeba się liczyć. I jakie stawiać zarzuty skoro ich niema? Młody, piękny, bardzo bogaty, partja jedna z pierwszych w tej prowincji, nazwisko stare, kniaziowskie, polor światowy, wykształcenie, zdobyte w zagranicznych szkołach, na studjach uniwersyteckich, jaknajlepsza opinja w okolicy... Wszystko plusy.
Jak wybrnąć z tej gmatwaniny rozpaczliwej, w której nawet nienawiść nie może odszukać winy ani powodu do potępienia? Olelkowicz nie ustąpi, nie da się usunąć biernie; walka być musi, on zażąda i ona zażąda wyjawienia powodu niechęci, odmówił mu już odpowiedzi na to pytanie, ale to za mało, oni pytanie to powtórzą, a co wówczas?... Rzucić na niego jakąś potwarz... obroni się łatwo i,... czy Andzia uwierzy?...
Tłok w mózgu pana Teodora stał się ciężkim i gniotącym. Zły demon jego szeptał mu coraz nowe i potworniejsze pomysły. Siedział tak z zamkniętymi oczyma, bezwiednie zmieniając wyraz twarzy i całej postaci. Był już jak posąg kamienny, chłodny i straszny. Rysy pozbyły się sztucznej maski łagodności, powróciły ostre linje niby zakute w twardość żelaza. Andzia umilkła, przez moment myślała, że on śpi, lecz wygląd jego uświadomił ją, że nie tylko nie przekonała go, ale on knuje na nich teraz nowy spisek i, że jej przemowa poszła na marne, jej wyznania żadnego tu nie odnalazły oddźwięku.
Powstała rozczarowana chcąc odejść.
Zbudził się jak ze snu.
— Odchodzisz?
— Tak, idę już. Widzę co raz jaśniej, że jestem tylko pasierbicą ojczyma, której los i szczęście nic nie obchodzi. Czemuż moja matka nie żyje, ona słuchała by inaczej mych pierwszych zwierzeń serdecznych.
— Przekonasz się z czasem, czem ja chcę być dla ciebie — rzekł głucho.
Zadrżała, przypomniały jej się nagle straszne słowa Lory, wypowiedziane rano, które ją ogłuszyły, jak młotem, lecz w które po namyśle nie uwierzyła, biorąc je za złośliwą potwarz rzuconą na jej ojczyma.
— Teraz jesteś tylko bezwzględnym opiekunem, gdy pozwolisz mi, ojczymie, być szczęśliwą z Andrzejem, będziesz mi drogim ojcem — rzekła z mocą, odrzucając precz, ze wstrętem myśl poprzednią.
— Drogim ojcem? — powtórzył Kościesza. W okrzyku tym było zdumienie i gniew i jakby złośliwe przedrzeźnianie się z nią.
Znowu ohydne wspomnienie słów Lory...
— Już teraz wątpię we wszystko — zawołała z nagłym okrzykiem trwogi i pędem wybiegła z gabinetu.
Łkanie wewnętrzne, bolesne łkanie rwało jej piersi, żal niewysłowiony rósł w niej i gorycz. Jeszcze nie wierzyła w słowa Lory, jeszcze niewinność jej duszy przeważała na tyle, że nawet cienia brudu nie mogła znieść. Posądzenie Lorki było dla niej potwornem i tchnęło zgrozą, szkaradą ścinającą jej krew z obrzydzenia. A jednak ostatnie słowa ojczyma, jego głos i twarz zastanowiły dziewczynę, więcej... — ukłóły ją niby zatrutem ostrzem. Zbudził się w niej lęk paniczny a jednocześnie wstręt do samej siebie nawet za myśli podobne. Grzech, grzech... mówiła w swem sumieniu, łaknąc oczyszczenia się z tych udręczeń palących ją żywym ogniem wstydu i niesłychanego niepokoju.
Lora Smoczyńska nie spała. Na widok towarzyszki, żal Andzi wybuchnął, podbiegła do Lorki i jak nieprzytomna zaczęła potrząsać jej ramionami.
— Czemu tyś mi to powiedziała? poco to zrobiłaś? Takie okrucieństwo! Ja się teraz męczę, ja się... brzydzę jego i... siebie. Ale to kłamstwo, prawda? powiedz, żeś to wymyśliła przez złość na niego, powiedz Lora. Słyszysz?
Tamta zrozumiała, energicznie uwięziła ręce Andzi w swoich i rzekła z zimną krwią.
— Nie mówmy o tym, zapomnij, boś ty istotnie za delikatna, zbyt przeczulona i powinnam była o tem pamiętać. Nie możesz znieść takiej brutalności, widzę to. Lecz zahartuj się Andziu, czeka cię jeszcze wiele... może gorszych rzeczy.
— Więc to oszczerstwo, coś mówiła rano, to nieprawda, tak?... Ach, Lorko, zdejmiesz mi ciężar z duszy, tylko zaprzecz!
— Nic nie mogę zaprzeczyć i nic już nie mówię. Zapomnij i uspokój się. Nie bądź beksą, bo to nic nie pomoże, mia cara, tak mnie nazywa mój Adrjan. I on się nad tobą lituje. Cóż Kościesza?...
Tarłówna opowiedziała jej rozmowę z ojczymem, ukrywając jednak własne spostrzeżenia. Lora dopowiedziała sobie resztę, sądząc z wyrazu twarzy Andzi i jej przesmutnych oczu.
Zaczyna spostrzegać — pomyślała, głośno zaś rzekła:
— Przedewszystkiem nie przejmuj się, nie desperuj. Ten stary tur przeliczył się wyzywając walkę z Andrzejem, to się musi skończyć pomyślnie dla was, gdy zaś zostaniesz żoną Andrzeja, nawet oficjalnie narzeczoną, będziesz kpiła z szympansa i z jego gróźb. Odbierzecie mu twoje majątki, o które mu tak chodzi i choć będzie mruczał, to go się już nikt nie ma po co obawiać. Andrzej cię uchroni.
Lora mówiła tak chcąc uspokoić kuzynkę, lecz bez najmniejszej wiary we własne słowa. Zmieniła też prędko temat. Przysunęła się do Tarłówny i całując ją rzekła przymilnie:
— Ty Andziu jesteś zawsze taka dobra, że tobie właśnie powinnabym wyznać wszystko, o co pytałaś mię rano, przed wejściem Kościeszy. Ale masz ty za wiele własnych kłopotów, własnych męczarni, aby cię mojemi sprawami absorbować... lecz Olelkowicz wybawi cię z niewoli. Opiekuj się stale... moją... matką, ona już stareńka i schorowana, biedne matczysko... ha! to już trudno!
W głosie jej drgnęło rozrzewnienie.
Andzia spojrzała na nią ze zdumieniem.
— O czem ty mówisz Lorko? i... i co się z tobą dzieje. Już to od rana zauważyłam, i Bronowski zauważył? Ty się kochasz w Adrjanie.
A Lora chwyciła Andzię w ramiona i tuląc się do niej z pasją mówiła:
— Nie kocham się, nie, ale szaleję... ja tylko tak potrafię i on również. Ty i Olelkowicz to co innego: my oboje miłość rozumiemy inaczej, praktyczniej. U nas jest szał i będzie dokąd nie zgaśnie, bo rozsadnikiem i źródłem miłości jest krew, ale nie serce, jak głoszą naiwni. U nas rozszalała się krew, kipi, wre, i to dopiero prawdziwa rozkosz.
— Lora co tobie? Co ty mówisz?... Co ten Okszta z ciebie zrobił?...
— Nauczył mnie szaleć.
Oderwała się nagle od Andzi, wyprężyła w tył całą figurę i zatknąwszy oczy rękoma, szeptała gorączkowo.
— Żebyś ty wiedziała jaka to rozkosz... jaka przeogromna, wściekła rozkosz! Ach Andziu ty... tego nawet nie przeczuwasz.
— Ale czego? Mów wyraźniej. Co jest taką rozkoszą?...
— Być we władaniu mężczyzny.
— Lora! — krzyknęła Tarłówna.
Tamta zaś nie zmieniając postawy szeptała dalej przez zaciśnięte wargi.
— Ja wiem, wiem, ty tego nawet nie rozumiesz więc i nie odczujesz, może z czasem, jak już będziesz Olelkowiczową i... to już co innego, usankcjonowane, tolerowane... ach! wyobrażam sobie takie święte stadło!... to już inny smak. Nie, za nic! Wolę szał, szał, aż do bezkresu.
Zerwała się z impetem, ujrzawszy bezgranicznie zdumione oczy Andzi, zaczęła się śmiać.
— Ach ty dzidzi niewinne! jeśli on cię nie zarazi wrzątkiem swej krwi, będzie z was mamałyga. Wierzę jednak, że ogień wykrzesze z ciebie iskry, które posiadasz i razem buchniecie wielkim płomieniem, różnym od naszego, ale silnym. Wtedy powiesz sobie: „Lorka prawdę mówiła“. A teraz idźmy spać, muszę się przecie wywczasować.
Na uporczywe nalegania Andzi panna Smoczyńska nie chciała już dawać żadnych wyjaśnień, odpowiadając krótko: „Dowiesz się potem“. Ucałowała towarzyszkę wyjątkowo czule na dobranoc, radząc jej jeszcze raz aby nie ufała w niczem ojczymowi, natomiast wierzyła w Andrzeja, bo on ją wyratuje. Gdy już obie dziewczyny leżały w łóżkach, Lora nagle parsknęła śmiechem.
— Z czego się tak śmiejesz Lorka? powiedz mi, moja złota?... pytała Andzia.
— Eh głupstwo, pomyślałam sobie tylko, co by to było, żebyś ty miała moją naturę, a Olelkowicz Okszty, dopiero by Kościesza skakał i brodę wyrywał. Aj, aj!...
Ale i tak nie wyobrażam sobie jego miny. Oto zrobi oczy! Ha, ha, ha!...
Andzia milczała. Urażona za tę niewytłumaczoną zagadkowość Lory przestała się odzywać. Zasypiając, zdawało jej się, że Lora westchnęła parę razy, to znowu usłyszała niby przez, sen jej słowa „biedne matczysko“, potem jakby zapalenie zapałki, wreszcie usnęła twardo.
W pewnej godzinie, nad ranem, przez sen miała wrażenie, że Lora już ubrana stoi nad nią i całuje ją w policzek, Andzia chciała się zerwać, lecz sen ją zmożył.
Obudziło ją słońce: jaskrawą kaskadą lunęły promienie przez szparę w firance prosto na łóżko dziewczyny. Zapiekło ją w zamknięte powieki, że zaczęły drgać, kurczyć się i wreszcie uniosły w górę obfite rzęsy. Andzia popatrzała groźnie łzawą źrenicą, mrugając od nadmiaru światła i zerwała się z pościeli. Wzrok jej spoczął na żółtej kopercie, leżącej na stoliku obok łóżka, papier jaki używa Lora i jej pismo, adresowane do Andzi. Tarłówna chwyciła kopertę, rozerwała ją szybko i z niepokojącym dreszczem czytała.
„Odpowiadałam ci Hańdziu na wszystkie twe pytania, że dowiesz się potem. — Otóż nadszedł czas. Sam fakt mej ucieczki powie ci dużo, reszty zaś słuchaj...
Okrzyk przerażenia wyrwał się z ust Tarłówny, gwałtownym rzutem zerwała się z pościeli i czytała dalej:
Zaszalałam się za Adrjanem i on za mną, żywiołowa siła wspólnych pragnień niosła nas ku sobie, ty niewiesz nawet jaka to potęga! Nie mogłam oprzeć się jej i nie chciałam. Ten prąd porwał mnie w życiu po raz pierwszy z taką ogromną mocą, że borykać się z nim było niepodobieństwem, byłoby zuchwalstwem. Adrjan mówił mi, że byłoby to nawet niedołęstwem. Nie nazwę tego „krzykiem życia“, gdyż to określenie stało się zbyt pospolitem w różnych romansach i dramatach; w naszym języku ten potężny, wspólny, wulkaniczny popęd nazywamy — koniecznością życia, jego treścią. I uległam, jak musi uledz każda roślina przyziemna i niebotyczna pod tchnieniem huraganu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wczorajszej nocy, byłam u Adrjana...
Widzę, jak list odrzucasz z wyrazem pogardy, brzydzisz się mnie Andziu... Potępiasz? A ja ci mówię, że to nie była zbrodnia, lecz rozkosz tak wszechmocna, że nawet ze zbrodni mogła brać początek. Świecił księżyc... cisza... tajemniczość nocy uroczej i nasze misterjum upoiste... pod bokiem tyrana. Ale.... ty tego nie odczujesz...
Taka noc w Wilczarach mogła się zdarzyć tylko jedna, każda następna, mogąca już być pod grozą stałaby się profanacją... tej jedynej, niezapomnianej...
Postanowiliśmy nadal pić rozkosz z hojnej czary naszej krwi, ogniem wrzącej, lecz nie w Wilczarach, nie pod okiem starego szympansa. Nam trzeba przestrzeni, słońca piękniejszego, morza, gór i świata. Stepy za ciasne dla nas, bory wasze nazbyt głuche, my chcemy życia w pełni blasku, ruchu, gorączki. Nie marzyć, lecz szaleć, nie tęsknić, jak ty Andziu, ale chciwie zaspakajać wszystkie pragnienia i gnać, gnać na przełaj do coraz wyższej, niepojętej rozkoszy, ku ostatecznemu zapomnieniu o małostkach życia. Jeśli mnie potępiasz, żałuję, ale... ciebie. Tyś oto stworzona do innych ról w życiu, do innych przeznaczeń, jeśli Andrzej ci je wskaże, będziesz bardzo szczęśliwa. Może jesteś Cererą, Afrodytą i Junoną w jednej osobie, ja wolę być Djaną i poszczuć mego Akteona, gdyby mi się sprzykrzył. Przyczepiam ponadto do swych pięt skrzydełka Hermesa i posoch swój wznoszę wysoko, a łuk Djany łowczyni zwracam przeciw opinji.
Vogue la galere!
Przeczytaj ten list tylko samej sobie i niech twa przeczysta dusza rozgrzeszy mnie, lub jeśli nie możesz, śpuść na mnie zasłonę niepamięci. Jak siostry, proszę, opiekuj się mamą i, wytłumacz jej moje szaleństwo jak chcesz. Pisać do niej nie mam sił, bo i cóż napiszę? „Uciekła z gachem“ tak jej powie Kościesza, wbije nóż w jej biedne, matczyne serce. Ty Andziu złagódź tę ranę i bądź dla niej córką. Bronowskiemu powiedz, że był wcale nie głupi mówiąc, iż jestem nieobliczalna. Tobie i Andrzejowi życzę prędkiego poskromienia Kościeszy, potem... zaś szału.

Lora
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tarłówna przeczytała jednym tchem. Nie oburzyła się, nie doznała uczucia pogardy, nie potępiała Lorki, tylko żal straszny, nowy, zupełnie obcy żal wpełznął do jej duszy.
— Jaka ona szczęśliwa!...
Wielkie łzy zawisły na czarnych rzęsach, drgnienia bolesne przemknęły po skroniach i twarzy i wyszeptała znowu:
— Że potrafiła się na to zdobyć...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.