Fragment z dziejów jasnowłoséj główki/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Fragment z dziejów jasnowłoséj główki |
Pochodzenie | „Tygodnik Powszechny“ 1878, nr 10-11 |
Redaktor | Kaźmierz Julian Jasiński |
Wydawca | Kaźmierz Julian Jasiński |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Władysława Dębskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Raz, kiedy ze stromego i spadzistego brzegu spławnéj rzeki spuszczano belki na wodę, obecny przy tém kupiec Pinkus Drapman, powiedział do swojego pisarza i przyjaciela:
— Kikste, Lajbełe, wie die Sosne macht a szajne plusk....
Musiał więc to być jakiś „plusk“ istotnie ładny, kiedy nawet wyłącznie geszeftami tylko zajęty obywatel Drapman, zwrócił na niego uwagę.
Wyobraźcie sobie, że stoicie nad brzegiem rzeki, na tak zwanéj bindudze, to jest na miejscu, dokąd zwożą drzewo towarowe i zkąd spuszczają je na wodę i zbijają w tratwy.
Oryle, flisy i inni marynarze krajowego gatunku, przy pomocy ludzi „lądowych“, z krzykiem i hałasem podważają drągami potężną sosnę, toczą ją daléj i daléj, do samego brzegu, aż nareszcie stara mieszkanka lasu pada z łoskotem na wodę, wyrzucając z niéj w górę słup kryształowy, złożony z miliona kropelek drobnych jak łzy i czystych, także jak łzy.....
Słońce dobrze już ku zachodowi nachylone, rzuca na tę kaskadę kryształów, snop purpurowych promieni i wówczas staje się prześliczne zjawisko.
W każdéj kropli pokazuje się tęcza.
Miliony kropel, miliony tęcz! a te wszystkie miniaturowe tęcze, łączą się w jedną całość i przez chwilę, zaledwie kilka sekund trwającą — nad gładką powierzchnią rzeki rysuje się świetny łuk, niby brama trymfalna zbudowana z wody, słońca i barw...
Widowisko bezpłatne i wspaniałe.
Oryle, flisy i chłopi co sosnę na wodę spuszczali, stoją w milczeniu i szeroko otwierają usta, „pisarz“ gładzi brodę i patrzy, a nawet sam Pinkus Drapman wypuszcza z ust porcelankę gdańską, nie chcąc dymem knastru zasłaniać tego, tak pięknego widoku...
Coś podobnego widziałem także kiedy podczas cichego, letniego wieczora, panna Zofia usiadła w ogrodzie pod cieniem rozłożystego kasztanu i sądząc, że jéj nikt nie widzi, opuściła ręce bezwładnie, główkę ku niebu zwróciła i pozwoliła myślom płynąć swobodnie.....
Wówczas w szafirowych jéj oczach błysnęła łza, a w łzie téj było jakieś światło wewnętrzne, może pochodzące z duszy czystéj i jasnéj jak słońce.
I przypomniało mi się zjawisko tęczy nadwodnéj.
Widać uczucie czy wrażenie jakieś spadło ciężarem na pierś dziewiczą, bo pierś ta falować zaczęła i drżeć.
Kaskada łez czystych cisnęła się do oczu, a w tych łzach dusza rozłamała się na barwy, niby światło w pryzmacie i błysnęła tęczą, w któréj zamiast barw była miłość, tęsknota, żal, smutek, pragnienie, walka wewnętrzna i Bóg wié co jeszcze...
Był to prześliczny widok, lecz trwał bardzo niedługo — jak w ogóle wszystko co jest prześliczne w tém życiu...
Panna Zofia wstała, otarła łezkę i szybkim krokiem poszła ku domowi, a ja, jak obywatel Pinkus, włożyłem do ust fajkę napowrót i dumając nad znikomościami rzeczy ziemskich, zadawałem sobie pytanie: czego ta dziewczyna płacze?
Przedewszystkiem jest młodą i piękną — a oprócz tego jest bogatą, bo cały Klonów, duży, obszerny i czysty majątek, należy do jéj rodziców, którym niebo odmówiło liczniejszéj konsolacyi.
Rodzice kochają swoją jedynaczkę, dogadzają jéj wszelkim zachceniom i ubóstwiają niemal to piękne dziecię, które tém ich martwi najbardziéj, że nie żąda ani szybki z okna, ani kafla z pieca, ani gwiazdki z nieba...
Zadawalnia się lada sukienką, zabaw nie lubi i po całych dniach albo przesiaduje w swoim pokoiku, albo gra, albo téż chodzi po ogrodzie...
— Co mi to za córka! — mówi ojciec jéj, pan Wojciech, do żony, — pytam się jéj: — może ci czego potrzeba Zosieczko? — powiada: — nie, ojcze...
— Może ty się nudzisz tu na wsi? — nie ojcze...
— Może wydać jaki balik? — nie ojcze — a cóż u diabła „nie ojcze“ i „nie ojcze!“ jakbym to ja już był taki biedny, że mię nie stać na zrobienie przyjemności jedynemu i ukochanemu dziecku! A ona całuje mnie w rękę i powiada — mnie u was tak dobrze mój ojczulku!
— A no to siedźże sobie, kiedy ci dobrze, mówię wpół ze złością, wpół z uśmiechem, siedź dopóki za mąż nie pójdziesz, a ona mi znowuż na to: — „nie ojcze.“
Trzasnąłem drzwiami i poszedłem w pole, bo cóż robić z taką dziewczyną upartą.
Tak się żalił pan Wojciech przed żoną z początku co dzień, późniéj co tydzień, aż nareszcie przyzwyczajono się do myśli, że Zosi jest dobrze i pozostawiono jéj zupełną swobodę.
Korzystała dziewczyna z téj swobody; czytała dużo, pisywała jakieś listy, a Jasiek co zwykle „po pocztę“ do miasteczka jeździł, przywoził ztamtąd różne książki, dzienniki i listy, nad czytaniem których schodził nieraz dzień cały dziewczęciu.
W klonowskim dworze było smutno i cicho.
Zosia bladła i mizerniała, a gdy czasem matka przyszła do niéj i całując jéj główkę złotą pytała:
— Co tobie dolega, dziewczyno?
Zosia całowała jéj ręce, mówiąc:
— Bądźcie spokojni, moi drodzy, jam zdrowa.
— Ale ty masz jakiś smutek.. czy żal...
— Do kogóżby? mateczko.
— Czy ja wiem, do kogo? myślę, zgaduję, po nocach nie sypiam, a odgadnąć nie mogę... nieraz przychodzi mi na myśl, czyś ty czasem nie pokochała kogo? i dla czegoż sekret przed nami? czy kto twoją wolę krępuje... przyznaj się Zosieczku, ty kochasz.
— O tak... ja bardzo kocham, matusiu.
— Kogoż to, mój aniołku?
— Kogo? kogo? czy wy nie rozumiecie tego, że można kochać co, nie tylko kogo? Czy wy nie pojmujecie miłości bez mężczyzny? uczucia dla idei?
— Dziecko moje, ty masz gorączkę...
— Ja mam istotnie gorączkę, która mnie pali w piersiach! ja mam pragnienia i cele wyższe nad waszych mężów, gospodarstwa, kury i indyki! — ja pomiędzy wami jestem jedna i samotna, mnie tu nikt nie rozumié, nie pojmuje... jam sama, sama na świecie... z ideą, którą ukochałam nad życie...
I z temi słowy wyszła do swego pokoju i wybuchnęła głośnym, długo hamowanym płaczem...
Ból długo w piersi tłumiony wybucha zwykle jak wulkan i rozlewa się potokiem łez i jęków...
Téj nocy w dworze klonowskim nikt nie spał.
Ojciec wstał nazajutrz bardzo rano w najgorszym humorze.
Zosia z oczami czerwonemi od łez, ze wschodem słońca wyszła do ogrodu, a poczciwa matka tak była przejęta myślą o możliwości zakochania się w idei, że wyszedłszy na folwark spytała ekonoma:
— A dawnoście wypędzili idee na pastwisko?
— To niby względem jakiegoś, na ten przykład bydła, jaśnie pani się pyta?
— Przecież wyraźnie pytałam o krowy.
— A — względem krowów niby, to jeszcze proszę jaśnie pani, słońce z za stodoły nie wyjrzało, jakem Maćkowi nawymyślał, że późno bydło wypędza...
Był czas, w którym zdawało się, że wszystko do normalnego stanu powraca.
W Klonowie przed gankiem widywano często amerykankę, lub téż dzielnego kasztana pod siodłem, który bił w ziemię przednią nogą, gryzł i pienił posrebrzany mundsztuk, a od czasu do czasu zarżał, aż się echo po całym folwarku rozległo...
W domu państwa Wojciechów zaczął bywać młody człowiek z sąsiedztwa.
Przystojny, może nawet piękny prawdziwie męzką urodą, podobał się mieszkańcom Klonowa, a podobał się tak dalece, że nieraz pan Wojciech mówił do żony:
— Wiesz co jejmość, to idealny mąż dla naszéj Zosi... ten ją uleczy ze smutku...
Istotnie Leon godzinami całemi wpatrywał się w jéj oczy szafirowe, rozmawiał z nią wiele, a pod wpływem téj rozmowy rumieńce niby dwie różyczki polne, zakwitały na twarzy dziewczyny.
Były chwile, że czasem silna dłoń tuliła w swym uścisku małą rączkę, że czarne oczy z szafirowemi krzyżowały wejrzenia, niby dwie szpady z błyskawic ukute, a w téj szermierce oczy czarne ciężką odnosiły ranę, co aż do saméj głębi serca sięgała.
Zdawało się także, iż i zwycięzkie szafiry nie wychodziły bez szwanku, dostawały im się także cięcia, bo nieraz błysnęło w nich coś nakształt łzy przelotnéj, która jednak prędko kryła się w głąb piersi dziewiczéj, tam spłonęła w ogniu uczucia, a zmieniona w westchnienie, jak biały gołąb pofrunęła ku niebu.
Nieraz, gdy nad ciemnemi wąsami ocienionych wargach drżał stanowczy wyraz, który tylko, tylko miał być wymówionym, wtedy na różowych usteczkach błądził uśmiech jakiś pół złośliwy, pół trwożny, a w oczach malowała się walka...
O człowiecze, który znasz się na téj rzeczy co się duszą zowie, wiesz zapewne, że gdy się dwudziesta wiosna komu uśmiecha, wtedy się w téj duszy poczynają burze gwałtowne, których nic nie wstrzyma, nic nie uspokoi, chyba tylko piorun, co z jednych oczu w drugie wpadnie i tamte wzajemnie zapali.
A żem wam o tych piorunach wspomniał, więc może sądzicie, że zaprowadzę was na jakąś łączkę kwiecistą, na któréj pod cieniem lipy lub klonu, ujrzycie dwie postacie ludzkie gruchające do siebie niby turkawek para, lub goniące za sobą po kwiatach jak dwie sarenki młodziuchne.
I może wam się zdaje, że doleci waszych uszu głos dzwonów z wiejskiego kościołka, co niedaleko na górze się wznosi, że drzwi téj drewnianéj świątyni otworzą się na oścież, że ukaże się dwóch ojców w przedpotopowych frakach i białych chustkach na szyi, dwie mamy w sukniach jedwabnych koloru niedojrzałéj pomarańczy...
Że drużki w białych powiewnych sukienkach ujmą dorodnego młodzieńca i poprowadzą go do stóp ołtarza, że rozpromienioną szczęściem pannę młodą, drużbowie obok niego postawią...
Że nareszcie organista wiejski, głosem coby umarłych z grobu poruszył, zaśpiewa Veni Creator i że na tém będzie koniec losów Edwarda i Kunegundy?..
Często tak bywa, ale czasem zdarza się też inaczéj.