Flirt z Melpomeną/Molier, Tartuffe (Świętoszek) II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Flirt z Melpomeną
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Teatr miejski im. Słowackiego: Tartuffe (Świętoszek) komedya w 5 aktach Moliera (przekład Boy’a).

Tartuffe był pierwszą sztuką, z której zdawałem sprawę kiedy wziąłem pióro recenzenta do ręki, i wówczas miałem sposobność wypowiedzieć co myślę o stałym zwyczaju zarzynania arcydzieł literatury przez usterki pamięciowe. Lekarstwo na to chroniczne niedomaganie naszego teatru streszcza się w dwóch punktach: zawczasu wybrać i obsadzić te dwie lub trzy sztuki wierszem które ma się zamiar grać w ciągu sezonu, tak, aby każdy z grających miał swoją rolę przez dostateczny czas w ręku, powtóre zaś wszczepić w cały personal przeświadczenie, iż niegodnem jest człowieka, będącego artystą z duszy, nietylko z imienia, dopuszczać się podobnego aktu barbarzyństwa na dziełach poezyi. Że większą odgrywa tu rolę kwestya artystycznego sumienia i dobrej woli niż istotnej niemożności, dowodzi fakt, iż często duże role opanowane są znakomicie, podczas gdy w innych, drobnych, zaledwie co drugi wiersz uchodzi cało. I co gorsze, niedbalstwo paru osób w zespole może zniweczyć najlepsze starania innych. Wstyd doprawdy, że, ile razy wchodzi na afisz wielkie nazwisko, tyle razy połowa recenzyi obracać się musi koło tego, kto umiał rolę a kto nie umiał! Czy pp. artyści nie czują, do jakiego stopnia obniżają tem poziom teatru i krytyki, i sprowadzają wszystko do rzędu jakiejś freblówki? A tam gdzie niema zapału artysty, czyż nie miałoby się prawa odwołać bodaj do sumienności rzemieślnika?
A szkoda, wielka szkoda; gdyby nie te rażące braki pamięciowe niektórych ról, nie pozwalające artystom rozwinąć ani polowy swoich środków, mógł sobotni Tartuffe wypaść bardzo ciekawie. Byłoby to niewątpliwie dowodem sprężystości dyrekcyi, iż, po dobrem wystawieniu Świętoszka w roku zeszłym, postradawszy wszystkich prawie przedstawicieli głównych, a nawet i drobniejszych ról, potrafiła wszelako odbudować tę sztukę.
Główna zasługa w dodatniej stronie bilansu przypada p. Nowakowskiemu. Nieoszacowany ten artysta jest, dosłownie, filarem naszego teatru; od największych dzieł poetyckiego repertuaru, aż do komedyi współczesnej lub nawet „charakterystycznych“ epizodów, każda postać dana przez p. Nowakowskiego nosi cechy talentu, pomysłowości i sumiennej płacy. Rola Tartuffa, ujęta bardzo zajmująco w każdym szczególe, podniesiona wzorowem traktowaniem wiersza, jest, w szeregu jego kreacyj, jedną z najbardziej żywych. Dla samego p. Nowakowskiego, warto iść jeszcze raz zobaczyć Tartuffe’a.
Pozwolę sobie przeskoczyć do najmniej wdzięcznej ze wszystkich postaci, mianowicie „rezonera“ Kleanta. P. Krasnowiecki dowiódł, iż niema złych ról; potrafił wybić się na pierwszy plan dobrem użyciem głosu, oraz nieskazitelną deklamacyą. Talent p. Krasnowieckiego śledzę od dłuższego czasu ze szczerem zainteresowaniem, mimo że nie miałem sposobności szerzej się o nim wypowiedzieć; we wczorajszym Kleancie widziałem zapowiedź przyszłego np. Alcesta w Mizantropie.
Wcielenie porywów młodości przypadło znowu panu Białkowskiemu i p. Kacickiej, sprzecznie z naturą ich talentu, jak to kilkakrotnie podnoszono. Na upór niema lekarstwa. Wskutek tego, scena „zwady miłosnej“ w drugim akcie, prawdziwa perełka Molierowskiego teatru, zawiodła. Szkoda, że Maryanny nie zagrała p. Zielińska. Za drobna rola? Otóż to właśnie! Gdy chodzi o arcydzieło Moliera, tani powinno się zapomnieć o podziale na duże i małe role, a nawet t. zw. w świecie teatralnym „ogony“; tam teatr powinien wyruszyć ze wszystkiem co ma najlepszego, bo to jest jego uroczyste święto. P. Białkowski kaleczył przytem niemiłosiernie wiersz; toż samo p. Ziembiński, mimo iż cała jego rola wynosiła kilkadziesiąt wierszy.
Nieopanowanie pamięciowe podcięło Dorynę p. Dobrzańskiej, ujętą zresztą w dobrym charakterze. Ustępy w których artystka czuła się pewnie w roli, wypadły bardzo szczęśliwie; inne (a było ich dużo) wyszły zatarte lub pokiereszowane. P. Bednarzewska „pływała“ przeważnie po tekście (zwłaszcza w trzecim akcie), grając wskutek tego Elmirę jeszcze powierzchowniej niż w zeszłym roku i paraliżując tem w części doskonałą grę swego partnera. Rolę Elmiry można pojąć bardzo rozmaicie, istnieje o niej cała literatura; ale trzebaż się zdecydować w jakimś kierunku: P. Bednarzewska zdecydowała się w kierunku — budki suflera. P. Dobrzański był Orgonem przyzwoitym ale zdawkowym; nie pogłębił tej bardzo ciekawej i trudnej roli, o której już raz pisałem obszerniej. O wybornej pani Pernelle p. Kosmowskiej nie będę się powtarzał; natomiast poczuwam się do wyrzutów sumienia wobec p. Orwida, iż, w zeszłym roku, niedosyć może znalazłem wyrazów uznania dla jego roli p. Zgody, skończonej pod względem wysłowienia, gestu, charakteryzacyi. P. Orwid, jestto artysta który ma wrodzone poczucie stylu.
Słowem, okazało się, iż obecny zespól teatru krakowskiego posiadał większość elementów na zagranie Świętoszka; tem bardziej szkoda, iż elementy te nie złożyły się na skończoną całość, zostawiając widzowi wrażenie cokolwiek niejednolite.
Mimo to wszystko, Tartuffe „bierze“. Siedział za mną w krzesłach jakiś zacny jegomość, widocznie niezbyt bity w klasykach, który powtarzał raz po raz półgłosem, z radosnem zdumieniem: „Ależ to doskonała sztuka!“ I ja, chociaż znam, oczywiście, każdą literę Świętoszka, także powtarzałem w duchu z zupełną świeżością wrażenia: „Ależ to doskonała sztuka!“ Cóż za figura ten Tartuffe! co za pełnia, soczystość! Jakim cudem tak ohydna kreatura może być tak miła na scenie, to już tajemnica geniuszu Moliera. Bo też, Tartuffe, to nie jest płaski łajdak; to niemal artysta, poeta. Gdyby był pospolitym wydrwigroszem, siedziałby sobie u Orgona jak u pana Boga za piecem; ale on ma fantazyę poety, ma potrzebę ryzyka, jakiś wewnętrzny przymus naciągania nitki póty aż wreszcie trzaśnie, bo musiała trzasnąć, tak czy inaczej! I co za namiętność tętni pod tą nabożną sukienką! Elmira musi to wyczuwać kobiecym instynktem, i stąd może ta jej niezupełnie zrozumiała pobłażliwość w trzecim akcie: nie ma, mimo wszystko, serca doszczętnie zgubić człowieka, który tak umie pragnąć, i tak wymownie ubiera swe arcy-ziemskie pragnienia w słowa wionące niemal zapachem kadzideł zakrystyi...
I to wszystko dzieje się w dwóch scenach! Jedna w trzecim akcie, druga w czwartym: to wystarczyło Molierowi, aby figurze Tartuffe’a zapewnić wiekuiste życie, aby jego migotliwą głębią intrygować coraz to nowych komentatorów. I, kiedy kurtyna zapada, mamy uczucie jakiegoś tęsknego nienasycenia: zamało obcowaliśmy z tym rozkosznym Tartuffem, zamało się nim nacieszyli. Gdyby go tak poznać dzień po dniu, w powszedniem życiu, w rozmaitych sytuacyach: gdyby go, naprzykład, ujrzeć tak, jak może ukazać człowieka tylko powieść! Otóż, coś podobnego istnieje; tylko, osobliwym zbiegiem okoliczności, utwór ten urodził się na drugim krańcu Europy. Istnieje bardzo mało znana powieść Dostojewskiego p. t. Stefanczykowo i jego mieszkańcy (tak brzmi przynajmniej tytuł w przekładzie w którym ją czytałem), będąca nie czem innem, jak świadomą lub bezświadomą fantazyą na temat Świętoszka, idącą bardzo ściśle po linii Moliera. Rolę Świętoszka odgrywa tam niejaki Foma Fomicz, pasorzyt, niebotyczny kabotyn ocierający się już z rosyjska o mistycyzm; Orgonem jest poczciwy obywatel wiejski. Jestto, równocześnie, jeden z najbardziej oryginalnych i lotnych utworów Dostojewskiego; myśl francuska bowiem posiada tę tajemnicę, iż wnika a nie przygniata.

Wogóle, ciekawem byłoby wykazać, ile ten najgenialniejszy, najbardziej rdzenny pisarz rosyjski, fanatyczny wróg „Zachodu“, soków wyssał z Francyi! Bez Francyi, nie można sobie wręcz wyobrazić jego istnienia, tak samo jak tylu naszych wielkich i bardzo polskich pisarzy. Podśmiewano się, swojego czasu, z szowinizmu literackiego Juliusza Lemaître, kiedy, na wszystkie nowe zjawiska literatury europejskiej (które zresztą oceniał bardzo szeroko i inteligentnie) powiadał iż Francya już to przebyła, i odsyłał indywidualizm Ibsena do — Georges Sand, a ewangelizm Tołstoja do Dumasa-syna, jeśli się nie mylę. Ale, o ile talenty zdarzają się wszędzie, faktem jest, iż są kraje w których myśl rodzi się z ziemi, a inne, w których jest, mniej lub więcej, importem, jak szampan: bo też myśl, to szampan przyrody. Dlatego, lekkim dreszczem przejmuje mnie to najbliższe dziesięciolecie, kiedy sprowadzenie książki francuskiej będzie kosztowała 150 koron (a za parę lat może 1.500 marek polskich?) i dużo kłopotu. Troszkę się boję tego przymusowego powrotu do „prasłowiańskiej“ rodzimej kultury!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.