Flirt z Melpomeną/Kiedrzyński, Gra serc

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Flirt z Melpomeną
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z teatru „Bagatela“: Gra serc, sztuka w 3 aktach Stefana Kiedrzyńskiego.

Etykietki mają swoje dobre strony. Jeżeli przylepimy sztuce Kiedrzyńskiego etykietkę: melodramat, uwolni nas to odrazu od wielu kłopotów i zastrzeżeń. Nie będzie to wprawdzie definicya zupełnie ścisła, gdyż założenie utworu jest raczej realistyczno-obyczajowo-psychologiczne; niemniej jednak temperament autora ponosi go raz po razu, w ciągu akcyi, w kierunku melodramatu. — Nie myślę brać mu tego za złe; wszędzie można znaleźć szczęście.
Środowisko, w którem toczy się owa Gra serc, to sfera typowych szlacheckich wykolejeńców, których literatura nasza z ostatnich dziesiątków lat posiada tak piękną galeryę. Niezrównany pan Tomasz Łącki w Lalce, papa Pławicki Sienkiewicza, Czarnoskalscy z Rozbitków, Pobratymscy i Granowscy Żeromskiego, i tylu innych. Niezaradność życiowa, gest rodowej grandezzy przy dość mętnych pojęciach etycznych, resztki tradycyjnej gościnności i „serce na dłoni“ przy butelce taniego węgrzyna, oto cechy jakie, wyszedłszy z ziemi, przenoszą na miejski grunt ci zapóźnieni kontuszowcy. Okaz ten zresztą stanie się niebawem kopalnym zabytkiem. Lata wojenne, jak w tylu innych rzeczach, uczyniły przewrót w psychice szlacheckiej; typem gatunku stał się szlachcic-żyła, chytry, zapobiegliwy, nieużyty, pijący wodę mineralną i posuwający „trzeźwość życiową“ do najdalszych dozwolonych granic. Przeczuł tę ewolucyę stary Fredro, ów niestrudzony kolekcyoner odmian gatunku homo nobilis: obok swego Cześnika, przekazał nam Łatkę i Twardosza.
Pan Orczyński z Gry serc, należy do owego dawniejszego typu. Przeputawszy majątek na konie wyścigowe z przyległościami, wylądował, z resztką kapitaliku, w podmiejskim dworku małego miasteczka. Dom i jego mieszkańcy zieją stęchlizną i smutkiem. Papa naprzemian klnie i wzdycha za utraconym majątkiem; matka zaczytuje się w romansidłach; inny rozbitek, Mora-Morski, brząka na gitarze i prawi kazania na temat idealizmu; synalek, urzędniczyna „przy telegrafie”, urozmaica to życie najczystszą gwarą warszawskiego andrusa. W tem to środowisku wzrosła Irena Orczyńska, bujna i piękna dziewczyna; duszno tam było jej młodym płucom, że zaś, z wychowania, nie umiała wymyślić nie lepszego, poszła, pewnego pięknego dnia, w świat, za pierwszym mężczyzną który się jej nawinał. „Przeklęta“ tradycyjnie przez ojca, osunęła się, po rozstaniu z pierwszym kochankiem, do ostatnich granic upadku; aż wreszcie — nie wiemy bliżej w jaki sposób — pojednała się z rodzicami i wróciła do domu. Tu poznał ją i pokochał młody i szlachetny Roman; Irena pokochała go wzajem, i pozwala nieświadomemu jej przeszłości chłopcu snuć plany małżeństwa. Ojciec patrzy na młodą parę okiem starego wygi, któremu niejeden raz zapewne zdarzyło się sprzedać ślepego konia na jarmarku; w małżeństwie Ireny widzi rehabilitacyę córki i oczyszczenie tarczy herbowej Orczyńskich.
Z dwóch stron jednak nadciągają chmury i zaciemniają widnokrąg tego narzeczeństwa, napełniającego cały dworek echem swych całusów. Z jednej strony, w Irenie — jak przystało na uświęconą w literaturze „kurtyzanę odrodzoną przez miłość“ — dojrzewa postanowienie wyznania Romanowi przeszłości (dyabelnie czuje się pewną tego chłopca!); z drugiej, zjeżdża opiekun Romana, milionowy self-made-man Radwan, aby ratować wychowanka przed małżeństwem z niegodna go Ireną. Bogacz chce załatwić rzecz paroma akcyami naftowemi; ale ten sam Orczyński, który nie wahał się ani na chwilę ciągnąć młodego chłopca w sieci dwuznacznego małżeństwa, oblewa się karmazynowym rumieńcem oburzenia na wzmiankę o pieniądzach. („Orczyński jestem!!“) Irena, po kilkunastu koniakach, wyznała Romanowi wszystko, i gotowa była z rezygnacyą usunąć się z jego drogi, ale, wyprowadzona z równowagi butą milionera, wybucha: dowiadujemy się, że tym pierwszym, za którym poszła w świat, był właśnie on sam, Radwan. Egzaltowany chłopak, przejęty krzywdą ukochanej, tembardziej stanowczo ofiarowuje jej swą rękę; miłością swą zapłaci jej za winę opiekuna. Ale czy się nie cofnie, czy, ostatecznie, Radwan nie zwycięży? — niewiadomo, nawet po zapadnięciu kurtyny. Narazie, patryarcha rodu Orczyńskich, świadomy savoir vivre’u, wali z pistoletu w łeb Radwanowi, ale chybia: może stary wyga niebardzo i chciał trafić? To „pudło“ jest psychologicznie najlepszym pomysłem w sztuce.
Sztuka, napisana z rozmachem i wybitnym nerwem scenicznym, posiada pewien znamienny rys. To iż, w środowisku jakie nam autor przedstawia, wiele z osób działających zajmuje dość mętne stanowisko etyczne odnośnie do swoich postępków, to zupełnie naturalne; gorzej iż stanowisko samego autora w tej mierze wydaje się nam chwilami mocno niejasne. Odnosi się to zwłaszcza do roli Radwana. W Półświatku Dumasa-syna, Olivier de Jalin dokłada wszystkich starań, aby, w imię przyjaźni, ocalić naiwnego Rajmunda od małżeństwa z Zuzanną d’Ange, która zdołała oczarować chłopca i ukryć przed nim swą przeszłość. Otóż, Olivier był sam, swego czasu, kochankiem Zuzanny, i to wystarcza aby uczynić jego akcyę wybitnie niesympatyczną. Cóż dopiero Radwan, który, sam dobrze szpakowaty, był pierwszym kochankiem, uwodzicielem młodziutkiej dziewczyny! I oto ten żelazny „właściciel kuźnic“, przez trzy akty, dzięki swym pieniądzom, rządzi się impertynencko w obcym domu, prawi kazania, lekceważy, upokarza wszystkich, sam siebie wycofując zupełnie z kwestyi, która, bądź co bądź, i jego powaznie dotyczy; i, w końcu, wychodzi jak tryumfator, nawet „kule go się nie imają“! I autor, aż do końca, pozostaje pod wyraźnym prestigem jego „energii“ i — milionów. Protestujemy: dość już szacunku budzą pieniądze w życiu; chcemy choć na scenie mieć odwet! Tego rodzaju nieporozumień dałoby się wskazać i więcej; rozsądzenie zaś ich staje się dla nas dość trudne, ile że autor posiada dar mówienia w bardzo wielu słowach bardzo niewiele. Aby ocenić ten cały konflikt, mielibyśmy prawo conajmniej wiedzieć, w jaki sposób Irena została kochanką Radwana, jakiej natury był ten związek, w jakich okolicznościach, z czyjej winy, nastąpiło zerwanie? O tem wszystkiem nie dowiadujemy się, poza paroma ogólnikami, dosłownie nic; dopóki się zaś rzecz nie wyjaśni, sympatye nasze muszą pozostać po stronie kobiety, jako słabszej.
Zapewne, ale znów autor mocno nam to utrudnia, straszliwie bowiem przysolił i przypieprzył tę Irenę, i niebardzo wiem czemu? Aby wywołać ten sam konflikt, wystarczyłaby zupełnie rewelacya, że panienka z zacnego domu miała jednego kochanka, no, niech jej będzie wreszcie dwóch, ale poco, w jakim celu, spychać ją na dno trywialnej, grubej prostytucyi? To już jaskrawość dla samej jaskrawości; l’art pour l’art; echo minionej epoki teatru brutalnego, który dziś bardziej prawie trąci myszką niż Panna mężatka Korzeniowskiego. Chyba że było to autorom potrzebne na to, aby dać efektowną teatralnie scenę, gdy Irenę, pod wpływem trunku i tańca, ponoszą reminescencye dawnego, „szampańskiego“ życia, i kiedy, z pod narzuconej jej przez miłość maski, błyska, w tym dworku pod filarkami, twarz rozpasanej bachantki? Ależ znowu, po tem przeobrażeniu, niepodobne do utrzymania są skrupuły Romana, który, mimo wszystko czego się dowiedział, czuje się honorem zobowiązany do poślubienia tej drugorzędnej hetery, zaręczywszy się z nią jako z niewinną panienką? Tak więc, brniemy z jednej wątpliwości w drugą; i samo nawet zakończenie nie zaspakaja nas w zupełności. Może dlatego, iż czujemy instynktownie, ze przyszłe życie młodej pary i wszystkich wogóle osób w sztuce zależne będzie od stanowiska tego kto ma klucz od kasy, od Radwana: jego zaś intencyj w tej mierze nie objawił nam autor ostatecznie. Słowem, brakuje morału; Hto to bude platil? jak mówią bracia Czesi.
Role w sztuce są dobre, i grano je też dobrze. Stary Orczyński, połączenie lekkomyślności, frantostwa i szlacheckiej fumy, zresztą ot, niezgorszy człowiek, to typ bardzo swojski, z niewątpliwej rasy Lechitów, jak ich maluje Ślaz u Słowackiego. Mimo iż nie wszystkie cechy tej postaci leżą w rodzaju p. Trzywdara, dał nam, jak zawsze, rolę starannie opracowaną. Mora-Morski, zbankrutowany apostoł-filantrop, kojący wszystkie swoje smutki ukochaną gitarą, a ujawniający, po paru kieliszkach, jakieś desperackie i rzewne akcenty typowej „szerokiej natury“, to znów, w polskiej sztuce, typ dość egzotyczny, trącący raczej rosyjskimi wpływami; p. Czarnowski wyposażył tę rolę w szczerze bolesne akcenty zwichniętego życia i zawiedzionego serca. P. Łącka grała Irenę z brawurą i szczerością; umiała wszystkie elementy tej roli stopić w jednolitą całość, i zbudzić w nas sympatyę do tej quand même Orczyńskiej panny ze szlacheckim animuszem, która dlatego może się „puściła“ (kto wie?), iż nie miała wierzchowego konia na którymby się mogła wyszaleć. P. Noskowski jako Julek budził wesołość pysznem zacięciem warszawskiego dziecka ulicy; p. Czapelski miał, w roli Radwana, twardość i chłód, pod którymi można było odgadywać żywe i bijące niegdyś a zmrożone życiem serce: była to rola, o ile autor na to pozwolił, dobrze postawiona. P. Brzeski całował jak z nut, a był szlachetny jak... wicehrabia z romansów którymi obczytuje się stara Orczyńska, z humorem grana przez p. Dąbrowską.
Niezupełnie odpowiednią była, mojem zdaniem, dekoracya we wszystkich trzech aktach. Tło, w którem się rzecz rozgrywa, jest tutaj bardzo ważne: powinno ono, już samo przez się, dać wrażenie czegoś strupieszałego, zdeklasowanego, atmosfery w której się wszyscy dławią, gdzie brak powietrza, słońca, jak to od pierwszej chwili odczuwa Radwan. Jesteśmy wszak prawie ze na dnie, w przedostatniem schronisku rozbitków życiowych. Rama musi być tu czynnikiem współgrającym. Tymczasem, ujrzeliśmy wykwintny, dostatni salon, przepojony światłem, otwierający się szeroką werandą na iście tyrolski krajobraz: rozkoszna wiledżjatura zamożnych ludzi, która budziła w nas, biedakach tylko zazdrość i apetyt. Skąd taka omyłka?

W rozwoju naszej młodej scenki, ostatnie przedstawienie stanowi interesujący etap. Przebiegłszy całą prawie klawiaturę komdyowej muzy, od farsy suchej i farsy z „łezką“, aż do komedyi psychologicznej i do intelektualnej groteski, zespół „Bagateli“ uczynił wycieczkę w sferę niemal że dramatu. Próba wypadła pomyślnie; odświeżeni tą dygresyą, z tem większą przyjemnością wrócą sympatyczni artyści do pogodniejszych tematów.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.