Przejdź do zawartości

Flirt z Melpomeną/Coolus, A.-B.-C. w miłości

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Flirt z Melpomeną
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Teatr „Bagatela“: A.-B.-C. w miłości, krotochwila w 3 aktach Romana Coolus’a.

Miło jest skromnemu literatowi spędzić parę godzin w świecie, w którym — jak we wczorajszej sztuce — pani zamku mówi do marszałka dworu: „Proszę polecić, aby winogron nie zrywano wcześniej, aż dopiero w chwili deseru“; gdzie ciotka płaci co rok, wesoło i bez zmrużenia oka, 80 000 fr. długów za siostrzeńca; panna zaś, ofiarując rękę młodemu człowiekowi, stawia mu to minimum wymagań: „Czy posiada pan dostateczny majątek aby módz żyć bez pracy?“ Wyspa szczęśliwości, nieprawdaż? Być może, instynkt społeczeństw dąży, nawet w najbardziej demokratycznych epokach, do wytworzenia lub zachowania takich wysepek, takich oaz wśród pustyni materyalnych trosk i zabiegów, iżby fantazya powieścio- i komedyopisarzy mogła, nie gwałcąc pozorów realnej prawdy, mieścić w nich swoje mniej lub więcej poetyczne baśni o miłości. Był czas, był kraj, w którym ten światek z bajki stanowił całe społeczeństwo; reszta, świat czarnych od pracy rąk i myślących mózgów, istniał jedynie poto, aby, w alejach strzyżonych ogrodów, śliczne panie i dworni kawalerowie mogli wieść czułe i subtelne rozmowy o miłości...
Czy ten kraj, czy ten czas, istniał kiedy naprawdę? Tak wierzymy, gdyż znalazł się pisarz, który potrafił go wyczarować i narzucić nam tę wiarę. Pisarzem tym był Marivaux. Kto czytywał współczesne prawie komedyom Marivaux Pamiętniki Saint-Simona, ten wie, do jakiego stopnia uroczy ten miraż był fikcyą poety; jak serca łudzi, najbardziej, zdawałoby się, położeniem swojem wywyższonych ponad pospolite troski, przeżarte były trywialną gorączką złota (fe!), a przedewszystkiem nienasyconą, śmieszną próżnością, która miłość spychała na daleki plan i czyniła z niej najczęściej nie cel ale środek. Poezya zwyciężyła; mimo wszystko, nie brutalny obraz Saint-Simona, ale komedye Marivaux pozostały dla nas wcieleniem epoki; co więcej, stały się one ożywczem źródłem dla przyszłych, w twardszych warunkach życia wyrosłych pokoleń.
Jestto pisarz, o którym szeroka publiczność mogła spokojnie zapomnieć — zachowując w pamięci jedynie jego nazwisko i urobiony odeń termin marivaudage’u — gdyż dzieło jego wciąż żyje pod piórem coraz-to nowych generacyj literackich, odnawiając jedynie swą zewnętrzną szatę. Lelio stał się viveur'em z bulwarów paryskich; Kolombina, pokojówką Joasią; jedna Sylwia — mniejsza że jej na imię Ewelina! — została bez zmiany; bo Sylwia, to sama kobiecość, a ta zostaje niezmieniona przez ciąg wieków i czasów. I, dzięki temu przebraniu, ultra-nowoczesny widz teatralny, który odżegnałby się jak djabeł od święconej wody od wszelkiego „klasycyzmu“, może, pod firmą np. Romana Coolus’a, kosztować, w strawniejszej dla siebie postaci, coś z wdzięku autora Igraszek trafu i miłości. Z komedyj Marivaux wiedzie się, w najprostszej linii, ta atmosfera pobłażliwej dobroci która opromienia postać wczorajszej „cioci Luci“; jego niepodzielnym wynalazkiem jest owa miłość rodząca się nieznacznie w dwojgu młodych serc, które, zanim ją sobie uświadomią, błąkają się po ścieżkach kaprysu i melancholii, narażając się wręcz na zboczenie w bezdroża nienawiści. Nawet poczciwy plenipotent Birogue i prezydent sądu Brunin mogliby, z lekkimi retuszami, znaleźć się w którejś z Pułapek miłości. Podkreślam to dlatego, aby zwrócić uwagę, jak daleko sięga rodowód potocznej farsy francuskiej, a zarazem objaśnić, dlaczego u nas plon twórczości komedyowej jest tak nikły. Jestto roślina, która wymaga wiekowej nieprzerwanej hodowli.
„Twórczości!“ Oto słowo zagadki. U nas, produkcya teatralna musi być twórczą; każda zaś twórczość jest rzeczą rzadką, kiedy się zaś sili dać więcej niż może, wynik bywa dość smutny. Ekonomiczny zmysł francuski znalazł sposób, aby olbrzymie zapotrzebowanie produkcyi teatralnej opędzać minimalną dawką twórczości; stworzył recepty na zastępowanie jej pewną dozą zręczności i gustu. Krotochwila Coolus’a może służyć za przykład w tej mierze. Niema tam ani jednej postaci, ani jednej sytuacyi, któreby autor miał prawo opatentować; wszystko już gdzieś się widziało: motywy te, to niby talia kart, która, na nowo stasowana, raz po raz może bawić nowemi kombinacyami. Nie jest to ideał, zapewne; ale karty są uczciwe; autor nie robi wolt aby z nas wydrwić to do czego nie ma prawa; nie drażni żadnem fałszerstwem artystycznem, które tak oburzyło nas — jeszcze wczoraj...
Mam streszczać tnę krotochwilę? Czyż nie jest czytelnikowi dość obojętne, jak dobra „ciocia Lucia“, rozczarowana doświadczeniami własnego małżeństwa, pragnie dać bratanicy swojej, Ewelinie, męża, któryby nie był nowicyuszem w dziedzinie Amora, i jak ten zamiar urzeczywistnienia się, nad wszelkie spodziewanie, dzięki miłości która przeobraża młodego kuzynka-hulakę w zbiornik wszelakiej szlachetności i sentymentu? Czyż potrzebuję dodawać, iż, w tym błogosławionym zamku, zjawia się i panna Mimi Bertin, osóbka nader lekkiego powadzenia, którą pobłażliwa ciocia przeznacza na nauczycielkę sztuki kochania dla młodego dzikusa, Bernarda de Simières, a która korzysta z pierwszej sposobności aby się ulotnić samochodem w towarzystwie syna surowego prezydenta? O to wszak nie chodzi, co i gdzie robiła która Numa z którym Pompiliuszem: chodzi o wesołość, a ta naogół dopisała, i to nawet leciutko przez chwilę zaprawiona łezką, wedle przyjętej recepty farsowej z lat ostatnich.
A wykonanie? Powiedzmy sobie z góry, że krotochwila Coolus’a należy do typu sztuk, których styl najtrudniejszy u nas jest do uchwycenia, i że rezultat można oceniać tylko względnie. Raz przyjąwszy ten pewnik, musimy przyznać, że zacności „ciocia Lucia’, uważająca iż sześciotygodniowa lampartka narzeczonego w Paryżu jest najpewniejszą rękojmią szczęścia przyszłej żony oraz wydania zdrowego i dorodnego potomstwa, znalazła w pani Sznage pełną werwy przedstawicielkę; również i to, że p. Noskowski dobrze wyreżyserował sztukę i roli swojej nadał pożądane tempo. Wyrazy uznania należą się p. Berskiemu za figurę wiernego plenipotenta.

Osobne słówko poświęcić trzeba imponującemu, jak na rozmiary scenki, przepychowi dekoracyj: w oranżeryi pałacowej biła prawdziwa fontanna, perspektywy zaś ogrodu w 2 akcie zdawały się rozpościerać conajmniej do Dobrych Młynów.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.