Flamarande/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Flamarande
Data wyd. 1875
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Flamarande
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Ukończywszy spiesznie ten przegląd, z którego wcale nie byłem mądry, nie spieszyłem się wcale z odszukaniem żądanej strzelby i pobiegłem na powrót w głąb ogrodu do dwóch przeciwników. Mówili żywo, półgłosem ale szorstko i urywkowo tak, jak się mówi w chwili stanowiącej o życiu lub śmierci. Pan Salcéde broniąc niewinności swoich zamiarów, poddawał się ostrej indagacji.
— Od ciebie dopiero — mówił — dowiaduję się o obecności pani hrabiny w jej pokoju; wchodząc i wychodząc ztamtąd byłem przekonany, że tam nie ma nikogo. Nie widziałem jej i nie przeczuwałem, że tam była. Widziałem was odjeżdżających, mógłżem przewidzieć, żeście wrócili?
— Przypadkiem dowiedziałeś się o naszym powrocie i jego przyczynie.
— Od nikogo nic się nie dowiedziałem.
— Dowiedziałeś się za powrotem od odźwiernego.
— Nie mówiłem z nim jednego słowa.
— Czemuż powróciłeś sam z polowania, kiedy twoi towarzysze zostali tam jeszcze?
— Tylko ja jeden byłem trzeźwy między nimi, a hałas ich był mi nieznośnym.
— Jesteś niezręczny; powinieneś był udać pijanego i powiedzieć mi, że zdawało ci się, iż wchodzisz do siebie.
— Nie mam powodu udawać. Myślałem że wchodzę do mieszkania niezajętego przez nikogo.
— A więc, powiedz dlaczego przyszła ci ta szczególna fantazja?
— Fantazja nie da się wytłumaczyć.
— Wystarczy; nie życzę sobie wcale, aby moja żona była przedmiotem twoich fantazyj. Pójdziemy do lasku za łąką. Ciągnąć będziemy losy — kto wyciągnie, zabije drugiego. Jeden z nas musi zostać.
— Nie, Albercie, po tysiąc kroć nie! Naznaczmy sobie spotkanie w Paryżu, gdzie o świcie wyjadę i czekać będę twoich rozkazów.
— A! sądzisz że zyskasz na czasie, że mnie ułagodzisz? Nie; chcę natychmiast twojej lub mojej śmierci! Gdzież Karol?
Ukazałem się w tej chwili i oświadczyłem, że strzelba pana Salcéde jest nie do użycia. — Kłamiesz! — Krzyknął hrabia, — idę sam po nią! — Z niezwykłą rzeźkością poskoczył, gdy nagle wydał krzyk boleśny, chwycił się ręką za bok prawy i upadł na ziemię. Cierpienie wątroby, któremu tak często ulegał, wzmogło się niezwykłem rozdrażnieniem i nie dozwoliło mu dokonać zaraz aktu zemsty. Pan Salcéde w milczeniu wziął go na ręce, zaniósł do pałacu, i tam na progu salonu oddał go moim staraniom; poczem odszedł, nie wyrzekłszy do mnie ani słowa.
Pani zdawała się przebudzać z snu głębokiego, a zobaczywszy męża zemdlonego, przestraszona pomogła mi zanieść go na łóżko i pobiegła po baronowę, która nie wiedząc o niczem, zawsze jeszcze oczekiwała pana Salcéde w wielkim salonie. Obie panie otoczyły hrabiego swoimi staraniami. Po chwili przyszedł do siebie, ale o zaszłym wypadku nie uczynił ani wzmianki.
Nazajutrz raniutko p. Salcéde wyjechał i zostawił bilecik do pani Montesparre, donoszący jej, że jedzie do ojca, który nagle zachorował. Hrabia bardzo cierpiący wstał dopiero wieczorem i dowiadywał się nieustannie, czy powóz już naprawiony, gdyż zaraz nazajutrz chciał wyjeżdżać.
We trzy dni po opisanym wypadku stanęliśmy w Paryżu.
Nazajutrz po przybyciu naszem do Paryża wyszedł hrabia bardzo wcześnie z domu, a wrócił koło południa blady i zmieniony. Domyśliłem się, że bić się musiał i wpatrzyłem się w niego z niepokojem. — Nic mi nie jest, rzekł do mnie po cichu a usta drgały mu jak w gorączce. Jestem pomszczony. — Później kazał mi dowiedzieć się, co się dzieje z panem Salcéde. Przyniosłem bardzo złe nowiny: — Markiz bardzo chory, — mówiłem — dnia może nie przeżyje, a ojciec jego umarł na atak sercowy ujrzawszy go w takim stanie...
Po otrzymaniu tej wiadomości pan Flamarande raz jeszcze gwałtownego dostał ataku, a przyszedłszy nieco do siebie, kazał mi zamknąć drzwi i mówił:
— Karolu, oszukano mnie niegodnie, ale się też może zbyt srogo pomściłem. Jednem pchnięciem szpady, zabiłem człowieka, który był moim najlepszym przyjacielem, i starca, który najlepszym był przyjacielem mojego ojca. Spodziewam się, że i ja też wkrótce pójdę za nimi, bo już mi życie jest wstrętnem. Zrobiłem testament, i zapewniłem ci przyszłość. Czyż mogę liczyć na to, że wiecznie milczeć będziesz? Ty jeden tylko znasz powód tego pojedynku. Żona, gdy się o nim dowie, zechce wiedzieć o wszystkiem. Gdyby pytała, nic jej nie wyjaśniaj — powiedz — że nie wiesz o niczem.
— Powiedziałbym tylko prawdę, panie hrabio, bo rzeczywiście nic nie wiem, a bardzo być może, że i pani hrabina więcej nie wie odemnie.
— Jakto? przypuszczasz, że nie wiedziała o obecności Salcéde’a w jej pokoju?
— Uważam to jako rzecz bardzo możliwą.
— Pocóż wchodził do jej pokoju, skoro wiedział, że wyjechała?
— Może chciał odetchnąć tylko tem samem powietrzem, może spodziewał się znaleźć zapomnianą jaką drobnostkę, choćby bukiet tylko...
— Bukiet? Być może! Kiedym mu pierś szpadą przeszył nieszczęśliwy udawał tylko, że się broni nie bronił się wcale! Znaleziono przy nim zwiędły bukiet... Więc ten bukiet, to zadatek ich miłości, to dar przy pożegnaniu! Sądziłem, że to mania botanika, kiedy umierając, chciał mieć te kwiaty przy sobie. Wskazał na nie omdlewającą ręką... kazałem mu je oddać, pogrzebią go z nimi. A! więc szczęśliwszy odemnie i w grobie jeszcze urągać mi może. Choć przez jeden dzień krótkiego swego życia był szczęśliwym, bo był kochanym... a ja! — jabym mógł żyć wiek cały i nikt mnie kochać nie będzie...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: anonimowy.