Przejdź do zawartości

Eli Makower/Tom II/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Eli Makower
Wydawca K. Kowalewski
Data wyd. 1876
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIII.

Eli Makower, ubrany w bezkształtną szatę z grubego płótna, przez dziewięć dni spełniał żałobny izraelski obrządek, siedząc na nizkiéj ławie i posypując głowę swą popiołem. Spełniała obrządek podobny i żona jego Chaja, i starsze dzieci jego. Milczenie i smutek głęboki zalegały przez czas ten tak gwarne przedtém, wesołe, pełne ruchu mieszkanie. Chaja przecież kiedy niekiedy wydawała zniżonym głosem rozporządzenia gospodarskie, a czasem téż, przypominając sobie najulubieńszego, utraconego dziś syna zapłakała głośno.
Ale Eli, wciąż milczący, siedział z głową w obie dłonie ujętą i myślał. Po raz piérwszy przepędzał on czas tak długi w ciszy zupełnéj, w oddaleniu od zewnętrznych spraw świata, w nieprzerwaném rozważaniu ubiegłych lat życia.
Gdy nakoniec dziesiątego ranka powstał z ławy, przywdział na siebie strój swój zwyczajny i wziąwszy czapkę, wyjść miał na ulicę, Chaja zatrzymała go przy drzwiach.
— Eli! rzekła, na włosach twoich pozostało jeszcze dużo popiołu. Pozwól, niech go otrząsnę!
Powiodła dłonią po włosach męża, ale to co mniemała być popiołem, nie spadało z jego głowy.
— Horst! zawołała Chaja, co to jest? Ty, Eli, dużo siwych włosów na głowę swoję dostał.
Eli zbliżył się do lustra i spojrzawszy na włosy swe, które w istocie przez dziesięć dni ubiegłych z rudawych i lśniących stały się popielatemi, nie rzekł ani słowa i wyszedł na miasto.
Udał się najprzód do ustronnéj kamieniczki, w któréj mieszkał Ildefons Porycki. Wszedłszy na schody, usłyszał w pokojach na piérwszém piętrze donośny, swarliwy głos kobiécy, panujący nad chórem dziecinnych głosików.
— Kto tam mieszka? zapytał służącego, który ukazał się na schodach.
— Żona i dzieci pana agenta, odpowiedział służący.
— A gdzie podziała się ta pani, co tu wprzódy mieszkała?
— Ta pani umarła wczoraj w szpitalu sióstr miłosierdzia.
Usłyszawszy odpowiedź tę, Eli stał chwilę z pochyloną głową; potém zaczął zwolna w zamyśleniu wstępować na drugie piętro domu.
Rozmowa Elego z głównym agentem Domu pośrednictwa nie trwała dłużéj nad pół godziny, poczém Żyd, chowając papiér jakiś do kieszeni, opuścił kamieniczkę i udał się do jednego z hotelów miejskich.
— Czy mieszka tu pan Mieczysław Orchowski? zapytał hotelowego sługę.
Odpowiedź była twierdząca.
— A jest teraz w domu? Gdzie jego pokój?
Wskazano mu pokój Mieczysława.
Mieczysław, na widok wchodzącego Izraelity, podniósł z nad dłoni twarz bladą, zmęczoną bolesnemi wzruszeniami i powitał przybyłego z chłodną powagą. Eli laskę swą umieścił w kącie pokoju i na milczący gest gospodarza, usiadł naprzeciw niego na krześle. Usiadł, obie dłonie złożył na kolanach, pochylił nieco głowę i milczał. Rozmowa którą prowadzić miał była mu znać tak niezwyczajną, że nie wiedział jak i od czego ją zacząć.
Mieczysław z lekkiém zdziwieniem przypatrywał się chwilę zmienionéj twarzy Elego, głębokim bruzdom które poryły czoło jego i gęstéj siwiźnie, przypruszającéj jego włosy.
— Wydajesz mi się pan, panie Makower, zmienionym bardzo... zaczął piérwszy.
Eli podniósł na twarz jego spojrzenie.
— Pan zmienił się także bardzo... bardzo!.. rzekł. Żebym ja nie wiedział tego co wiem, to mógłbym myśleć, że pan tylko co wstał z ciężkiéj choroby.
— Cóż dziwnego? odparł Mieczysław. Siostra moja wczoraj umarła.
— A pięć dni temu urzędnicy opisali panu Orchów, dokończył Eli.
Mieczysław nic na uwagę tę nie odpowiedział. Zdawało się, że odbiegła go wszelka chęć odzywania się do serca lub sumienia człowieka, którego miał przed sobą. Po chwili jednak milczenia rzekł:
— Obaj, panie Makower, ponieśliśmy w tych czasach straty ciężkie i bolesne. Słyszałem że ojciec pana, ten sędziwy i zacny starzec, którego poznałem niedawno, żyć już przestał.
Eli podniósł ku niemu wzrok zwilgocony.
— Dziękuję panu, rzekł, że pan dobrze wspomniał o moim starym ojcu. Ja jego kochał i szanował i strzegł jak oka w głowie. On umarł.... Nu, cóż robić? taka już koléj na świecie, że starzy ludzie umiérają....
Zatrzymał się chwilę, a potém mówił daléj:
— Że ja straciłem ojca i jak ja jego straciłem, o tém wszyscy ludzie wiedzą. Ale ja stracił także syna mego najstarszego, którego ja najwięcéj ze wszystkich dzieci moich lubił, i stracił dużo piéniędzy, a jakim sposobem, o tém ja nie powiem nikomu, bo to największy mój wstyd i największa moja boleść.
Milczał znowu chwilę.
— Ja jestem teraz, ciągnął daléj, jak ten podróżny, co długo, długo prędkim krokiem szedł jedną drogą i myślał że to droga dobra, aż nagle zobaczył, że droga ta prowadzi do smutków i do błota....
Podniósł wzrok na twarz Mieczysława i zapytał:
— Jak pan myśli? co zrobić powinien taki podróżny który widzi że droga jego jest niedobra i że idąc nią, zrobił wielką omyłkę?
Mieczysław, który ze wzrastającém zajęciem patrzył na mówiącego tak Izraelitę, wszedł w myśl jego i odpowiedział:
— Podróżny taki, panie Eli, jeżeli ma jeszcze dość chęci i sił potemu, powinien opuścić drogę, którą uznał za niedobrą, i wejść na inną.
— Tak i ja myślę zrobić, rzekł Eli z uśmiéchem, który rozjaśnił pobladłą twarz jego.
Wyprostował się, oko mu błysnęło.
— Nie jestem ja jeszcze stary człowiek, rzekł, i sił mam w sobie dużo. I dzieci ja mam młodsze, o których myśléć mi potrzeba, żeby one nie zginęły, tak jak tamten zginął; i sumienie ja mam, które muszę oczyścić; i ojca starego ja miał, którego muszę posłuchać!...
Mówiąc to, wyjął z kieszeni surduta arkusz papiéru we czworo złożony i rozwinąwszy go, położył na stole przed Mieczysławem.
— Niech pan na to pismo okiem swojém rzuci, rzekł, i niech pan z niego wielką pociechę do serca swego weźmie.
Mieczysław przebiegł oczami podane sobie pismo, a na twarzy jego ukazało się zdumienie, zmieszane z radością. Było to własną ręką głównego agenta nakreślone formalne pokwitowanie z odbioru summy, w skutek przekazu Lili od Mieczysława mu należnéj. Pokwitowanie to, przedstawione właściwym władzom, uchylić miało grożącą majątkowi Orchowskiego sprzedaż publiczną.
— Jakim sposobem zdołałeś pan uzyskać to pokwitowanie z summy, którą w każdym razie synowi Lili wypłacę kiedyś co do grosza? zapytał Mieczysław, uderzony tym niespodziéwanym postępkiem Izraelity.
— Jakim sposobem ja od tego łajdaka pisanie to wydarł? uśmiéchając się, przerwał Eli. Nu, już ja na niego wiele sposobów miałem. On był w mojéj mocy; ja o nim różne takie rzeczy wiedział, że gdybym mu kazał przez kij skakać, to onby skakał. Ale jeżeli pan myśli że to już wszystko, z czém ja dziś do pana przyszedł, to pan się bardzo myli. Niech pan posłucha o tém, co ja panu jeszcze dziś przyniósł....
Milczał przez chwilę, jakby myśli swe zbiérał i rozjaśniał, a potém zaczął znowu:
— Pan jest dobry gospodarz i pracowity człowiek, pan ma głowę uczoną i ręce nieleniwe; ale to nic nie pomoże.... Pan w swoim Orchowie nie zaprowadzi takiego gospodarstwa, jakie tam powinno być, dopóki pan nie będzie miał gotowych piéniędzy i na postawienie nowych budynków, i na inwentarz, i na osuszenie téj wielkiéj łąki, co to za lasem kępami już porasta, i na inne jeszcze rzeczy. A zkąd pan teraz może wziąść gotowych piéniędzy? Jeżeli pan ich pożyczy od naszego Szwarca, to on od pana pięćdziesiąt procent na rok weźmie, a za rok, jak pan jemu nie odda, on poda do sądu i znowu panu Orchów opiszą.... Ale panu trzeba pieniędzy, i ja ich panu pożyczę... nie na pięćdziesiąt procent, jak Szwarc... Eli Makower, chwalić Boga, lichwiarzem nigdy nie był... ja ich panu na dziesięć nu, na osiem procent pożyczę... Ja piéniędzy dużo stracił, to prawda, ale zostało mi ich jeszcze niemało.
Mieczysław powstał, zdziwiony i wzruszony.
— Dziękuję panu, zaczął i ku Elemu dłoń swą chciał wyciągnąć; ale Izraelita, nie przyjmując podawanéj sobie ręki, rzekł:
— Niech mi pan ręki nie podaje, dopóki my naszéj rozmowy z panem nie skończym. I niech pan mnie nie dziękuje, dopóki pan się nie dowié, czego ja za to wszystko co dla pana zrobiłem i zrobię, wzajemnie żądać będę. My Żydzi, dodał z uśmiéchem, nie przywykli nic darmo robić, ani dawać. A najprzód jak ja panu moje piéniądze pożyczę, to pewny będę, że pan mi je z umówionym procentem odda, bo wiem że pan jest człowiek akuratny, pracowity i liczyć umié. Względem tych pieniędzy więc, co ja ich pożyczę gadania i dziękowania być nie powinno. Ale jak pan swój Orchów dobrze zagospodaruje, jak się w nim będzie rodzić bardzo dużo żyta i pszenicy, to ja z tego wielkie także wyciągnę korzyści. Mnie się zdaje że ze wszystkiego, co ja wprzódy powiedział, pan już odgadł, że agentem Domu pośrednictwa ja dłużéj nie będę. Ja umyślił sobie do kupieckiego stanu powrócić, a jak ja kupcem znowu zostanę i w orchowskich stronach zamieszkam, to im więcéj tam będzie naokoło bogactwa i urodzajności, tém większy dla mnie handel i zarobek. Otóż ja chcę kupować wszystko co pan będzie miał do sprzedania, po takich cenach jakie wypadną, a tylko z góry pana proszę, żeby pan mnie piérwszeństwo zawsze zostawiał i żebym ja mógł nazywać się orchowskim kupcem.
Słowa powyższe Eli mówił z zupełną śmiałością i pewnością siebie. Znać było że obrachowując korzyści materyalne, jakie dla stron obu wyniknąć mogły z zawiéranego przezeń przymierza wzajemnéj pomocy, znajdował się on na właściwym sobie, dobrze znanym i zbadanym gruncie. Trudniéj mu znacznie przychodziło wyrazić swe myśli, tyczące się bardziéj oderwanych przedmiotów... a jednak do wyrażenia ich przywiązywał on znać wagę wielką, bo po chwili nieśmiały trochę wzrok podnosząc na Mieczysława, zaczął znowu:
— Mój stary ojciec miał zemną przed śmiercią swoją długą rozmowę. Ach! jaka to była rozmowa! A w téj rozmowie on mnie powiedział, że jak różne narody idą od początku swego stworzenia po różnych drogach, tak do nich przylepiają się różne wady i grzéchy. To wielka prawda; ale ja sobie w mojéj głowie to jeszcze do niéj dodał, że przylepiają się do nich i różne zalety, do tych takie, a do tamtych inne. My Żydzi daléj widzim od panów, tam gdzie idzie o piéniądze, o korzyści, i każdą robotę około tego prędzéj od panów zaczniem, a jak już zaczniem, to chodzim koło niéj pilnie. My przewidujący jesteśmy i cierpliwi, my kawałkiem chléba z główką cébuli możem żyć, byle tylko tego dobić się, czego chcemy. A dlaczego my tacy jesteśmy? Dlatego że nasze ojcowie i dziadowie tacy byli, i nas do tego przyuczyli, i w krew naszę i w nasze serce to weszło. U panów z takiemi rzeczami bardzo kiepsko idzie. Dlatego panowie biédne robią się i bardzo dużo tracą i cierpią. Ale panowie mają to, czego u nas niéma. Panowie mają delikatny rozum i dobrze wiedzą co to honor, co to edukacya i jaka ona powinna być, żeby ten człowiek, co z téj rzéki pije, nie brał w siebie téj tylko wody co po wiérzchu pływa, ale napił się także téj, co pod spodem szumi. A dlaczego panowie wszystko to wiedzą i mają? dlatego że ojcowie i dziadowie panów byli ludzie honorowi i oświéceni. Otóż mnie się zdaje, że dobrzeby było gdybyśmy tém co mamy jedni z drugimi dzielili się, gdyby panowie od nas nauczyli się być przewidujące, obrotne i wytrwałe, a nas uczyli co to jest prawdziwy honor i prawdziwa edukacya. Czy pan zrozumiał co ja myślę? Może ja źle powiedział.
— Panie Makower, rzekł Mieczysław, słowa pańskie są tak jasne i zrozumiałe, jak rozumną i szlachetną jest myśl, która je podyktowała.
Na twarz Elego wybił się wyraz żywego zadowolenia.
— Nu, rzekł, ja bardzo kontent jestem z tego, że pan mię zrozumiał. Ale ja jeszcze niewszystko powiedział. Ja stracił syna... on nie umarł... on przepadł. Nu, co robić? już ja jego nie wyratuję. Ale ja nie chcę żeby inni moi synowie tak samo poprzepadali, albo żeby oni wyrośli na takich edukowanych puryców, co to żadnego gruntu pod nogami nie mają, a są jak chorągiewki na dachach i w którą stronę wiatr powieje, czy ku sprawiedliwości, czy ku niesprawiedliwości, czy ku honorowemu postępkowi, czy podłemu — w tę oni obracają się. Ja moje dzieci kocham i chcę im edukacyą dawać, i chcę żeby z nich prawdziwe ludzie byli... Ale jak to zrobić?... tego nie wiem... i nikt z naszych Żydów nie wie. Nu, ja przychodzę już do końca mojego mówienia. Ja panu dobrze zrobił i jeszcze więcej zrobię. Czy pan mnie za to nauczy, co ja mam dla moich dzieci robić, żeby oni dobre, rozumne i szczęśliwe byli, nie takie jak... tamten mój syn, co przepadł?... Czy pan mnie pokaże jaki to ma być ten grunt, o którym mnie mój stary ojciec gadał, że jak kto jego pod nogami swemi nie ma, to chodzi po świecie jak pijany, aż w rów głęboki upadnie?
Wymawiając ostatnie słowa, Eli powstał. Silne wzruszenie, wzruszenie myśli i serca, aż do podstaw wstrząśnionych wielkim, przerażającym ciosem, odmalowało się na jego twarzy.
— Panie Makower... zaczął Mieczysław.
Ale Izraelita przerwał mu znowu:
— Niech pan jeszcze nie mówi. Ja jeszcze wszystkich myśli moich nie wypowiedział. Ja pana znam i wiem że pan na moje pytanie odpowie: „dobrze!” Ale to nic nie pomoże i jeżeli my dla siebie zostaniem obcymi, my jeden od drugiego nic nie skorzystamy. Jabym chciał przyjacielem pańskim być, przyjacielem prawdziwym takim co do pańskiego domu przyjdzie, i radzić panu będzie, całym rozumem swym podzieli się z panem; takim co nie będzie u pana jak gość co przy progu siada i któremu wielki honor robią, jeżeli szklankę herbaty podadzą, ale takim przed którym serce i wszystkie myśli otwierają się. A może i pan też nie pogardzi domem Żyda i przyjdzie czasem na jego dzieci spojrzeć i zdanie swoje o nich wydać, czy one źle rosną, czy dobrze, tak jak ten Żyd znowu patrzeć będzie na pańskie interesa i mówić czy one dobrze idą czy źle. Ot i wszystko. Ja to wziął z ust mego starego ojca, i z tego ciężkiego doświadczenia, które ja przebył, i z długiego, bardzo długiego myślenia. Jak panu zdaje się? czy te myśli dobre są i czy pan się na nich zgodzi.
— Myśli twoje, panie Eli, rozumne są i zacne, a w czyn zamienione, zbawić mogą od wielu nieszczęść! z gorącem uczuciem i radośnie rozjaśnionem czołem odparł Mieczysław. Przymierze wzajemnej pomocy i przyjaźni, które mi ofiarujesz, przyjmuję z radością.
Eli miał już twarz rozpogodzoną zupełnie. Na ostatnie słowa Mieczysława skinął głową potwierdzająco, uśmiechnął się i rzekł:
— A czy pan wie czego trzeba, ażeby takie przymierza jak nasze zawierały się często?... Ja panu powiem. Trzeba żeby my Żydzi mogli panów szanować. Ja pana szanowałem, a z tego szacunku urodziła się w mojem sercu dla pana... wielka przyjaźń.
Podali sobie ręce i połączyli je długim uściskiem. Na twarzach ich jaśniały uczciwe, serdeczne uczucia, wiara w przyszłość i dobra nadzieja.

Koniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.