Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część trzecia/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Mylord.

Faktorzy, żebracy i mieszczanie, stali jeszcze przez kilka minut przed dziedzińcem pocztowym, bo musieli przecież cóś pomówić o tém dramatyczném wypadku, który się wydarzył przy odjeździe dyliżansu. Każdy musiał coś wtrącić o bogatym angliku. Gdy zaś mieszczanin którego Stefan powalił w błoto, był tak śmiesznym że się uskarżał, rozsądni członkowie zgromadzenia tłumaczyli mu: że zawsze się podobą korzyść odnosi, gdy kto się chce mieszać do spraw cudzych.
Gdy dyliżans odjeżdżał przy okrzykach dziękczynnych żebraków i tłumu, jego skromna współzawodniczka, ruszyła również z miejsca. Zakład furmanek prywatnych był naprzeciw poczty, dla przynęcania podróżnych miernością opłaty. Na szyldzie jego były dwa wyrazy znaczące połowa ceny, rozumie się dyliżansu. Lecz bryka naśladująca karetę pocztową, była ciasną i zniszczoną, jéj koła nieznośnie skrzypiały, konie zaś w najnędzniejszym stanie. Woźnica chudy i licho odziany, chcąc utrzymać honor zakładu, starał się o ile możności wyruszyć z miejsca okazale; a że ulica zapełnioną była widzami, trzaskał więc biczem i usiłował jak mówią, sypać iskry z bruku stolicy Bretanii. Lecz niestety, przykro było patrzeć na tę kolassę wlekącą się jak karawan, skrzypjącą i chwiejącą się na kołach. Okrzyki które towarzyszyły odjazdowi dyliżansu, zamieniły się teraz na świstania. We wszystkich krajach, ogół ludności uskarża się że go zdzierają, wyłudzają pieniądze, rabują. Jeżeli kto wystąpi z niską ceną przedmiotów, przekonamy się, że ogół w miejsce współczucia, sypnie obelgą. Bryka wyjeżdżała z miasta w stanie godnym politowania; nie widać było nikogo z pod opon dziurawych, jakby ci którzy w niéj siedzieli, wstydzili się pokazywać z tak nędznego ekwipażu. Dziewczęta w słomkowych kapelusikach, niespokojne i trwożliwe, które zwróciły uwagę anglika, posunęły przezorność do tego stopnia, że podniosły deszczułki zastępujące firanki okien dyliżansowych; czém lubo spowodowały ciemność wewnątrz bryki, to pomimo tego, można było dostrzedz dwie ich powabne i śliczne twarzyczki, które bezwątpienia zasługiwały na zajęcie Mylorda. Jechały one same trzymając się za ręce, a przybyły zeszłego wieczora do Rennes drogą z Nantes, na wozie wieśniaczym. Zdawało się, że były ubogie. Nie chciały wymienić swoich nazwisk i pokazać paszportów. Szczęściem, że w zakładzie furmańskim nic przestrzegano ściśle przepisów policyjnych.
W pierwszéj chwili wyjazdu, dziewice zachowywały milczenie, jakby zastanawiały się nad następstwami przedsięwzięcia nierozważnie powziętego. Lecz już było zapóźno ażeby się cofnąć można. Bryka dążąc blisko dyliżansu, który zdawała się wyprzedzać, minęła ostatnie domy przedmieścia i widać tylko było wieże kościoła ś. Piotra, te dwie siostry granitowe, osiadłe, kwadratowe i krępe jak ramiona dawnych wojowników bretanii.
W kabryolecie dyliżansu, nasi dwaj podróżni zachowali się tak, jakeśmy ich widzieli wyjeżdżających z dziedzińca pocztowego, to jest nie przemówili dotąd słowa. Anglik rozparłszy się w jednym kącie, zmrużał oczy jakby chciał uniknąć wszelkiéj styczności natrętnéj, Stefan zaś nie myślał także rozpoczynać rozmowy przemocą. Napawał on się wspomnieniami przyjemnemi lub smutnemi które mu zarówno były drogie, i niemy towarzysz jego którego mu przypadek nastręczył, nie wiele go obchodził. Myśl jego głównie odnosiła się do Penhoelu. Serce mówiło mu o Djanie, tak pięknéj i ukochanéj, a która zdawała się uciekać od niego w chwili pożegnania.
Cóż się działo w Penholu od jego wyjazdu? Czy go żałowano? Czy Djana uroniła łzę dowiedziawszy się o jego oddaleniu?
Biedna Djana!
Były chwile w których Stefan myślał, i to stanowiło całą rozkosz przyszłości:
— Nie powinienem był jéj opuszczać, bo być może że jest nieszczęśliwą... i kto wie czy nie potrzebuje mojéj pomocy w tajemniczym przedsięwzięciu... lecz czyliż wypadało zostać... a przytém, czyliż ona mnie kocha? o! tak... przynajmniéj spodziewam się tego...
Jakże ta droga wydawała mu się długą! Jakżeby pragnął być już w Paryżu, w swojéj pracowni z pędzlami i z paleta w ręku. Czuł w sobie nieznany zapał, myśl wrzała przed jego oczami, widnokrąg błogiéj przyszłości rozprzestrzeniać się zdawał. Był malarzem i czuł siłę swoją; trudności które go niegdyś wstrzymywały, wydawały mu się obecnie małemi i błahemi tak dalece, że zaledwie jego wzrok pogardliwy mógł je rozróżnić pośród świetnéj drogi, na któréj widział tylko wypadek, to jest zwycięstwo. Był wdzięcznym Robertowi, że go nakoniec wypędził z Penhoelu, gdyż przyznawał sam przed sobą, że nigdyby dobrowolnie nie miał męztwa opuścić Djany.
Pomiędzy miasteczkiem Glenak i bagniskami, ciągnęła się droga wysadzana kasztanami, która wijąc się dochodziła do brzegu rzeki. W lecie, gdy zachodzące słońce ukrywało się za pagórkiem, łagodny i świeży wietrzjk wznosił się na bagniskach. Stefan wyobraził sobie teraz, że siedzi pod drzewem, w godzinie schadzki nieumówionéj wprawdzie, lecz nigdy się nie zdarzyło ażeby o téj porze, nie doczekał się Djany.
Lekki szmer dawał się słyszeć za kasztanami, serce Stefana bić zaczęło, jego wzrok uśmiechający zwilżony był łzami.
Djana nadchodziła. Jakże była piękną? O szczęście pierwszéj miłości! To co z sobą mówili czyliż można określić? Czyż serce potrzebuje ust do przemawiania?
Djano, Djano!... może jeszcze wczoraj piękna dziewica usiadła pod ulubioném drzewem... Teraz nic... rozłączenie... Głowa Stefana zwieszała się na piersi, ręce miał złożone jak do modlitwy. Anglik spał w kącie.
Poczém, serce młodego malarza przez chwilę miękkości oddane, wzmacniało się ożywczą siłą. Uczuł on w sobie męztwo i środki do zwalczenia przeszkód tamujących mu powrót do Djany, która była dla niego nagrodą i wieńcem zwycięzcy.
O téj godzinie, Roger bezwątpienia dopełnił włożonego na niego zlecenia. Djana wiedziała już przyczynę jego wyjazdu; po raz pierwszy usłyszała wyznanie miłości, która trwała tak dawno. Cóż na to powiedziała? Stefan pragnąłby widzieć jéj długie rzęsy spuszczone i rumieniec skromności występujący na jéj dziewicze czoło. Roger napisze do niego do Paryża! lecz kiedy? Mój Boże ileż to dni upłynie...
Gdy tak myślał, spojrzał przypadkowo na swego towarzysza podróży, którem u dotąd się jeszcze nie przyjrzał, i na pierwszy rzut oka, objawił zadziwienie.
Anglik przez połowę leżał na poduszkach dyliżansu; jego nogi gubiły się w gęstym futrze, a szal kaszmirowy na którym głowę opierał dla zabezpieczenia od wstrząśnień o ściany dyliżansu, spadał mu na czoło tworzyć dziwaczny zawój. Jego śliczne czarne włosy spływały w nieładzie z pod fałdów kaszmiru i zwijały się spadając do ramion.
Stefan przestał się zajmować wspomnieniami, podziwiając zarysy kształtne i wzniosłe téj głowy rzadkiéj piękności. Nie przypominał sobie, ażeby kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć w ciągu całego artystycznego życia, tak doskonałego wzoru; a im dłużéj mu się przyglądał, tym więcéj upatrywał szlachetności i wiedzy w jego rysach w spoczynku pogrążonych. Odznaczał w myśli te czoło czyste jak czoło młodziana, a jednakże myślące; te usta w spokoju, na których praca życia pozostawiła lekkie ślady goryczy, a cała twarz wydawała się wizerunkiem duszy silnéj i zranionéj. Być może iż się zbytecznie zapuszczał w poezyą swych przypuszczeń, lecz pomimowolnie jego podziw jako artysty, jednoczył się z szacunkiem, ponieważ sądził, iż odgadywał w duszy anglika życie cierpień mężnie zniesionych.
Anglik poruszył się we śnie; malarz odwrócił oczy ażeby się nie okazał natrętnym i wzrok jego skierował się na krajobraz. Ujechali 8 lub 9 mil; droga szła przez szeroką i płaską równinę wysadzaną jabłoniami; po prawej stronie widzieć się dawały wilgotne łąki, w których rzeka Willen gubiła w dziwacznych zakrętach swoje wąskie koryto. W ogólności, widok nie był zajmującym. Był to jeden z tych krajobrazów Bretanii, które tak określić można: jabłonki i strumyk.
Lecz w tém droga skręciła się nagle, a zdumionemu oku Stefana przedstawił się zachwycający krajobraz, pośród którego ukazuje się stare miasto Vitré.
W istocie, malarz mógł objawić zachwycenie, bo nadaremnie usiłowanoby wymyślić obraz bardziéj uderzający. Przypatrywał on się z upodobaniem domom dziwacznéj budowy rozrzuconym w nieładzie na pochyłości pagórka i skupiającemi się niejako ogromnéj około budowy zamku. Zdawało mu się widzieć taniec fantastyczny starożytnych i ostrokrężnych dachów, wycinanych jak wyroby złotnicze. Gdy promień słońca przenikał, objawiało się dziwaczne życie pomiędzy temi rozwalinami dzicsięcio-wiecznemi, które się wspinały w nieładzie na krawędzie skalistéj góry, a oko się klękało chcąc śledzić niezliczone szczegóły obrazu. Począwszy od pięknéj łąki po któréj się wiła Willena, aż do szczytu oddalonéj wyniosłości, piętnowały się niejako wielkie wschody o nierównych stopniach, utworzone z budowli chwiejących się, a które przetrwały wieki. Na samym dole, nad młynem którego koło wydawało jedno-tonny turkot, wznosiła się chałupa słomą pokryta; doléj chaty, przypierał dom obywatela miasta Witré, otoczony parkanem; nad domem wznosiły się ruiny zniszczonego pałacu, szare posępne ozdobione, potwornemi chorągiewkami i uwieńczone długim i żelaznemi balustradami, a nad niemi niebotyczne skały; kościoły sztywne i ponure, drzewa równie stare jak miasto, które sięga najdalszéj epoki w dziejach Bretanii; a jeszcze nad niemi zamek, czyli także niekształtne rozwaliny, które zdaje się jakby czas jedynie potworzył na to, aby zdumiewały swoją dziwacznością umysł i oko przechodnia.
Czyliż w tém nie odznacza się dziwactwo geniuszu artysty? jestże to wypadkiem ubiegłych czasów, czy też ręka ludzka dopomagała do tego szczytnego nieładu, który wzbudzając w widzu zarówno myśli wesołe i smętne, zdaje się uwieńczać ponurego olbrzyma kamiennego włosem woniejącym i kwitnącym?
Trudno jest dostrzedz, gdzie się poczyna i gdzie kończy grube obwarowanie, wzmocnione wieżami okrągłemi i karłowatemi; ginie ono bowiem pomiędzy domami i drzewami, a na zaułku ulicy widzieć się daje, jego mur cyklopski, którego podstawa zanurza się w głębi zielonych parowów, zamienionych na ogrody. Ręce Tytanów musiały dźwigać na szczyt te ogromne bloki granitów dziś zażytych, poczerniałych i potwornych, a na których wszędzie rosnę kwiaty! Każda szczelina mieści świetny bukiet, z każdéj strzelnicy wije się piękna girlanda. U dołu muru, gdzie się zaczyna gęsty pokład bluszczu ukrywający zgrzybiałość olbrzyma, dzwoneczki drgają od wiatru; krzewy białe i równe odznaczają swoje festony na ciemno-zieloném tle liści winogron dzikich, a u szczytu uwieńczenia złote gwoździki.
W miarę jak kareta daléj postępowała, widok się zmieniał, a Stefan przypatrując się jakby oko jego dotykało lunety kalejdoskopu, szeptał:
— To piękne... to piękne! słowo daję...
— Coż tak pięknego? — odezwał się głos opryskliwy.
Stefan odwrócił się z żywością, i dopiero przypomniał sobie o angliku, który przebudziwszy się, przecierał sobie oczy, a w twarzy jego widzieć było można ślady złego humoru.
— Przestraszyłeś mnie pan — rzekł — swojemi wykrzyknikami... czy nie mógłbyś zachować się ciszéj.
Stefan zdziwiony tém wybuchem, chciał się tłumaczyć, anglik zaś przerwał mu mowę
— Pytam się pana — powtórzył — gdzie są te piękne przedmioty, które pobudzają ciebie do uniesień podziwienia?
Stefan wskazał rękę na miasto i zamek Witré, które w téj chwili przedstawiały się w sposobie najbardziéj malowniczym.
Anglik rozśmiał się szyderczo:
— Do diabła!... to ma być piękném?... mrowisko domów okopconych, w którychbym nie chciał mieszkać gdybym był nawet żebrakiem.
— Lecz mylordzie — odezwał się Stefan — chciéj zauważyć...
— Uważam dobrze mój panie... i powiadam, że te nędzne rumowiska są hańbę dla cywilizowanego kraju.
— Jednakże...
— Nienawidzę z całéj duszy tych ludzi, którzy wpadają w zachwycenie na widok starych ścian domów walących się... ze wszystkich niedorzeczności, przykro mi to wyznać, że podobno zamiłowanie jest najgłupszym.
Stefan był oburzony tém natarciem grubijańskiém i nieprzewidzianemu — Mylordzie! — odezwał się usiłując uśmiechnąć — przepraszam żem go przebudził.
— Źleś pan uczynił to prawda... — przerwał anglik — lecz nie o to teraz idzie... Otoż co mi się najbardziéj nie podoba, to że udajecie zachwycenie na widok tych zwalisk gruzów.. przekonani będąc że to jest szkaradném.
— Ależ panie...
— Po co odgrywać komedjg... pewni ludzie pół-warjaci i próżniacy, uwzięli się unosić nad temi obrzydliwościami.
Stefan okazał poruszenie niecierpliwości.
— Tak jest mój panie!
— Byłoby rzeczywiście głupstwem — odezwał się malarz — gdyby kto rozprawiał z panem na prawdę w tym przedmiocie, który mu zupełnie zdaje się obcym i którego pan nie pojmujesz.
— Nie pojmuję! — zawołał anglik, którego akcent bretoński wydawał się w téj chwili nieznośnieszym — otóż to wielkie słowo... Gdy kto niema dostatecznych przyczyn poparcia swego zdania, wtedy zakłada ręce i przemawia: „nie jesteś w stanie pojąć tego!“
Stefan miał krew zimną i był rozsądnym, lecz ten spór był mu nieznośnym. Przyjrzał się ze zmarszczonemi brwiami szlachetnéj i pigknéj twarzy swego towarzysza podróży, którą przed chwilą podziwiał z serca, i od téj chwili zapatrywał się na niego innym wzrokiem.
Ta fizjonomia wyniosła i łagodna, wydawała mu się teraz zbyt poziomą i złośliwą.
— Skończmy o tém — rzekł z gniewem — w naszém położeniu, kłótnia byłaby nadzwyczajnie śmieszną... Z resztą przekonany jestem, że w niektórych przedmiotach zdanie pańskie nie może być zgodném z wyobrażeniem artysty.
— Ah, ah, ah! — wykrzyknął po trzykroć anglik pan jesteś artystą!... W istocie szkoda pana!... brakuje rąk do uprawy ziemi... mało jest piekarzy... krawcy potrzebują czeladzi... i są jeszcze ludzie którzy się nie wstydzą przyznawać do próżniackiego życia... to jest godném politowania...
Stefan podniósł się, tupnął nogą, i już miał wystąpić w wyzywający sposób, lecz anglik spoglądał na mego obojętnym wzokiem i uśmiechał się wzgardliwie; a gdy Stefan chciał mówić, on wzruszył ramionami, zmrużył oczy i oparł głowę na swym pięknym, szalu kaszmirowym mówiąc:
— Zaklinam pana, nie budź mnie... jestem śpiący.
Stefan zupełnie zmieszany zamilkł. Przezwyciężył on swoją urazę zapytując siebie: czy ten człowiek nie jest maniakiem?
Anglik zdawał się usypiać.
Przy zmianie koni w Vitré, w miarę jak czas upływał, Stefan odzyskał spokojność, zajmując się swemi wspomnieniami.
Po dwu-godzinnéj następnéj jeździe, w czasie któréj dumał, a anglik spał, dyliżans zatrzymał się przed stacją pocztową.
Gdy zmieniali konie, podróżni wytknąwszy głowy z drzwiczek zadawali zwykłe pytania:
— Gdzie teraz jesteśmy?
— W miasteczku Gravelle na granicy Bretanii i Francyj!
Anglik podskoczył w kącie i przetarł sobie oczy.
— Ah! — odezwał się westchnąwszy — nakoniec wydobędziemy się z tego przeklętego kraju...
Mówił to do Stefana, który się od niego odwrócił i udawał że go nie słyszy.
— Panie... — powtórzył.
Zadnéj odpowiedzi.
— Panie!...
Ciągłe milczenie. Stefan upatrywał wielką przyjemność w przypatrywaniu się zaprzęganiu nędznych koni.
Anglik kręcił się w swym kącie. Wydobył nareszcie z kieszeni prześliczne pudełeczko z chinskiéj laki i otworzywszy je, rzekł:
— Panie, czy mogę mu służyć cygarem?
— Nie palę tytoniu — odpowiedział Stefan nie odwróciwszy się.
— I zapach tytoniu może jest dla pana nieznośnym?
— Dosyć... lecz ja nie mam prawa zabronić panu... jesteś pan u siebie...
Anglik zamknąwszy pudełeczko włożył go ze smutkiem do kieszeni, Stefan zaś który się na wpół odwrócił, śledził nieznacznie jego poruszenia.
Anglik założywszy ręce na piersi wydawał się w dobrym humorze.
— Czy wiesz, że dla ciebie mój panie — rzekł anglik wesoło — wyrzekam się nawyknienia 20-letniego... za to rozmawiajmy przynajmniéj dla przepędzenia czasu.
— W istocie mylordzie — odezwał się obrażony Stefan — zdaje mi się, żeśmy już dość długo rozmawiali z sobą...
— Cóż znowu? — zawołał anglik — więc pan żywisz do mnie urazę... czy mam go prosić o przebaczenie?
W dźwięku głosu jego malowała się otwartość tak dobrotliwa i ujmująca, że Stefan odwrócił się zupełnie. Anglik się uśmiechał, a jego uśmiech był pociągającym; jego akcent bretoński tak nieprzyjemny przed chwilą, złagodniał i wydawał się właściwym jego mowie.
— Jeżeli tylko idzie o przeproszenie pana — odezwał się z uprzejmością — proszę więc przebaczyć mi... każdy ma swoje ułomności mniéj więcéj... a ja być może bardziéj im podlegam, gdyż jestem już starym... i wycierpiałem wiele w życiu... Podaj mi pan rękę i pojednajmy się jak przyjaciele.
Stefan nie pomyślał nawet o odmówieniu. Współczucie połączone z szacunkiem, którym był przejęty przypatrując się cudzoziemcowi, obudziło się w nim żywiéj i wszelki ślad urazy już zniknął; następnie podał rękę anglikowi który ją uścisnął serdecznie i tak daléj mówił:
— To te nieznośne niebo Bretanii, które mnie nabawiało migreny i Wrażliwości nerwów, było powodem naszego nieporozumienia.
— A więc pan nienawidzisz biedną Bretanię?
Przypomniał sobie dziwaczne pytanie, które mu anglik zadał nim go przyjął do kabryoletu.
Czoło mylorda zasępiło się cokolwiek.
— Nie można wytłómaczyć tych powodów — odpowiedział.. — Przybywam z Brestu. Przebyłem 80 mil drogi po Bretanii, i ręczę że już tam nigdy nie wrócę... być może iż to jest przywidzeniem... lecz te trzy dni, wydawały mi się tak długiemi, jak trzy lata... Miałem chęć sprzeciwiać się komu, obrazić go, pomścić się...
— I obrałeś mnie pan za swoją ofiarę?
— Spodziewam się że znajdę sposobność wynagrodzenia méj winy, mój młody towarzyszu... a najprzód powiem ci, że okolica Vitré jest ślicznym krajobrazem.
— Czy pan szczerze tak myślisz?
Szczerze... Ileż to poezyi w tych starożytnych rozwalinach... Byłem prawie w twoim wieku, gdy podróżowałem pieszo z kijem w ręku i tornistrem na plecach. Przypominam sobie, żem się zatrzymał na zakręcie drogi w tym samym miejscu, gdzieś pan wydał okrzyk, który mnie nagle przebudził; usiadłem na spadzistości grobli i pozostałem tam w zachwyceniu przez pół godziny.
— Coż pan mogłeś upatrywać osobliwszego w tych rozwalinach okopciałych, które są hańbę dla kraju cywilizowanego...
— Jesteś złośliwym! upatrywałem w nich to, co i ty przed chwilę... wspomnień przeszłości... głosu przemawiającego do serca... czyliż już pamiętam?... Wiek młody ma roskoszne wzruszenia które w późniejszych latach nadaremnie chcemy wzniecać i obudzać... Lecz pomówmy o sobie i Poznajmy się wzajemnie... a najprzód mnie zacząć należy...jestem anglikiem z urodzenia i nazywam się Berry-Montalt; byłem naczelnym wodzem wojsk Imana Muskatu... zapewne nie słyszałeś o tym małym władcy?
— Przeciwnie... lecz bardzo niedokładnie.
— W Arabii, gdzie leży jego stolica i na pobrzeżach Afryki, posiada kilka prowincji, które są tak wielkie jak Francya, lecz daleko bogatsze.
— Ah! — zawołał malarz z zadziwieniem.
— Tak!... wasi bogacze paryzcy i londyńscy, byliby żebrakami w Muskacie, w mieście pereł i djamentów... składzie Indyi...... lecz tam jest zbyt gorąco... Powracam do Francyi, gdyż mi się tam nudziło... tém bardziéj, że Iman zawarł pokój z Egiptem, i moi żołnierze nie mieli co robić... pozostawiłem mój pałac, moje żony i 25 mil pobrzeży, które otrzymałem na dziedzictwo..... przywożą z sobą zaledwie kilka miljonów... A teraz na ciebie koléj mój przyjacielu...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.