Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część druga/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.
Wieczerza.

Za bramą, Błażéj i Bibandier zacierali sobie ręce, jakby żadna drama na świecie nie mogła się odgrywać bez uczestnictwa krotochwili bezwstydnej i żartobliwej.
— To wcale nie wesoło — rzekł grabarz wydalać się bez celu o téj godzinie.
— A jeszcze na taką pogodę! — dodał pan Błażéj, będą pływać jak kaczki... jaki wicher...
— A jaka będzie ulewa! — już krople deszczu padają jak sztuki sześcio-frankowe... a teraz kiedyśmy ich odprowadzili, moim zdaniem jest przekonać się, czy pan wójt zostawił nam cokolwiek swjé dobréj wódki.
— Pan wójt! — powtórzył z drwiącym śmiechem Błażjé — każę sobie zrobić kamizelkę z jego szarfy.
Powrócili obadwa do przedsionka pałacu.
Zewnątrz, Remigeusz, Marla i Stryj Jan schodzili z pagórka.
Burza zbierająca się przed wieczorem, wybuchła nakoniec z gwałtownością; deszcz spadł potokami.
— Będzie to noc okropna dla tych, którzy nie mają schronienia... poszepnął Stryj Jan.
Marta szła z obnażoną głową, jéj włosy przemokłe przylepiały się do skroni.
— Nie mamy żadnego przytułku!.. odezwał się Remigeusz.
— Może go znajdziemy pomiędzy dzierżawcami... — zaczęła Marta.
— Nie myślmy o tém moja córko przerwał stryj Jan — ci którzy nas wypędzają, nie zapomnieli o niczém... nasze nieszczęście jest zaraźliwém, bo gościnność którejbyśmy doznali u biednych ludzi, sprowadziłaby również nieszczęście na całą ich rodzinę.
Deszcz i wiatr wzmogły się; zarośle drzew były zbyt niskie ażeby się pod niemi ukryć można. Remigeusz zatrzymał się.
— W podobną noc — odezwał się — przyjąłem do mego domu człowieka, który nas dzisiaj wypędza... Czyliż nie znajdę schronienia dla méj głowy... ja, który nigdy nie odmawiałem nikomu gościnności... wyjąwszy jednemu dodał cicho.
Poczém ściskając czoło oburącz, szeptał:
— O mój bracie! mój bracie!.. Bóg się mści za ciebie...
— Daléj mój synowcze — mówił stryj Jan udając wesołość. — Dzięki Bogu, nie nam się nic stanie... jest to ulewa i nic więcéj... my myśliwi powinniśmy być do tego przywykli... w najgorszym razie, możemy być pewni serdecznego przyjęcia u naszego dawnego przyjaciela oberżysty w Redon.
— To prawda — odezwał się Remigeusz z żywością ten nas prawdziwie kocha i mam nadzieję, że nie odmówi Marcie przytułku, bo co do mnie, to udam się... Bóg wie dokąd...
— Gdzie się ty udasz, tam i ja będę — — odpowiedziała Marta.
Remigeusz udał jakby tego nie dosłyszał.
— Muszę się oddalić bardzo daleko — rzekł — bardzo daleko... gdyż ci ludzie mają w swym ręku broń przeciw mnie... i dopóki będę narażony na ich pociski, będą mnie razić bez wytchnienia i litości... dopóki nie umrę, będą się obawiać ażebym nie powrócił do domu moich przodków.
— Bóg jest sprawiedliwy, mój synowcze! rzekł stryj Jan udając że go ożywia nadzieja — odzyskasz twoje dziedzictwo... lecz teraz ponieważ spostrzegam światło w chacie Benedykta, wstąpmy tam dla przeczekania burzy, gdyż biedna Marta jest osłabioną... a gdy wypocznie, udamy się do poczciwego Gérauda, który jest zamożnym i poświęconym dla nas.
Stryj Jan szedł naprzód ścieszką prowadzącą do chaty Benedykta, Remigeusz zaś postępował za nim niechętnie. Od roku nie odwiedzał dawnego sługi swego ojca, który umierał w zaniedbaniu.
Gdy Jan zbliżał się do chaty, spostrzegł człowieka siedzącego na progu, który zakrył sobie twarz rękami.
— Czy to ty Benedykcie? — zapytał Jan.
Mężczyzna podniósł głowę, a stryj Jan poznał w nim oberżystę z Redon. Ucieszył się szczerze, z tego spotkania starzec, bo klasnąwszy w ręce zawołał:
— Zbliż się mój synowcze!.. zbliż Marto!.. otóż nasz przyjaciel Géraud... który nas wyprowadzi z kłopotu!
Oberżysta powstał w milczeniu, zdjął czapkę z uszanowaniem i usunął się z progu. Światło z palącego się łuczywa padało na twarz jego. Stryj Jan zatrzymał się przed progiem, tak dalece uderzył go smutek i zniechęcenie malujące się w rysach oberżysty.
Benedykt Haligan usiadł na łożu.
— Zapal drugą drzazgę Franciszku Géraud — rzekł. — Rozpal duży ogień na kominie... bo Penhoel rzadko odwiedza starego sługę...
Géraud nie ruszył się z miejsca. Spoglądał osłupiałym i smutnym wzrokiem na przybyłych do chaty.
Gdy Marta wchodziła ostatnia, ujął jéj rękę i pocałował mając łzy w oczach.
— Jestże to więc prawdą co mi Benedykt mówił? — pomruknął drżącym głosem.
Penhoel spojrzał na łoże wzrokiem żałości.
— Cóż on mówił? — zapytał.
— Zapal drugą drzazgę Franciszku Géraud... — powtórzył biedny Benedykt. — Rozpal ogień na kominie i przystaw stołki... nasi panowie w chacie starego sługi powinni być przyjmowani jak należy.
— Cóż on mówił? — zapytał powtórnie Penhoel.
— Mówiłem że pałac przeszedł w obce ręce — odpowiedział Benedykt łagodniejszym głosem — i oddałbym wszystko co posiadam, oprócz zbawienia wiecznego, jeżelim się omylił. Powiedziałem że Remigeusz Penhoel będzie potrzebował wsparcia tych, którzy się żywili chichem ojca jego...
— Czy to prawda? czy to być może?.. przebąknął oberżysta — czyliż mieli serce wypędzać ciebie Penlioelu pana Jana i panią?...
— Prawda niestety! — odpowiedział Remigcusz.
— I liczyliśmy na ciebie przyjacielu Géraud — dodał stryj Jan.
Oberżysta wzruszył głową.
Robiłem co mogłem — rzekł sam do siebie — teraz nic nie mam....
— Nawet nie możesz udzielić schronienia synowi twego dawnego pana? — zapytał stryj Jan głosem cierpkim.
— Nawet schronienia... odpowiedział oberżysta — tego rana komornik zeszedł do mojego domu... zostałem — wypędzony wraz z moją podeszły służącą... która mniemała że umrze w dobrym bycie... a teraz, jakże bolesném jest w jej wieku, żebrać jałmużny po drogach....
Remigeusz usiadł na ławce, o ile możności najdaljé od Benedykta.
— To ja!.. — przemówił z cicha — tak, z mojéj to przyczyny... od dwóch lat Géraud przynosił mi pieniądze co tydzień... w dniu ś. Ludwika dał mi znaczną kwotę, mówiąc: to nie odemnie samego pochodzi, gdyż jestem zniszczony panie... powiedziałem tylko ludziom z Glenaku i z Benu: Penhoel potrzebuje pieniędzy... worek się napełnił... A ja dodał Remigeusz — przegrałem wszystko w jednej partyi...
— Wszystko co miałem należało do ciebie panie — poszepnął Géraud — żałuje tylko że już nic nie mam...
Stryj Jan zbliżywszy się do oberżysty, uścisnął mu rękę w milczeniu.
— Lecz — mówił ostatni — jeszcze to nie wszystko... czyliż to prawda co Benedykt mi powiedział, że ci ludzie którzy ciebie ograbili, mogą jeszcze nadto zgubić cię panie?... i czyliż to prawda że honor Penhoelów jest w ręku tych szatanów?
Nikt nie odpowiedział; po chwili jednak Benedykt odezwał się posępnym głosem:
— Pani ma łańcuch złoty na szyi; spieniężywszy go, można się puścić w dalszą drogę.
Pani natychmiast podała łańcuch stryjowi.
— Nie masz czasu do tracenia — zawołał oberżysta — jutro o świcie powinniście być na drodze do Rennes.... zbrodniarze bowiem którzy ciebie obdarli, mogliby się pomiarkować.
— Czy on zostanie lub się oddali — mruczał Benedykt — wezmą mu ciało i duszą...
— Nikt go nie słyszał.
— Pójdą z wami — rzekł Géraud — choć by do Paryża... gdyż nie przywykliście usługiwać sobie.
— Ależ ta podeszła kobieta? — odezwała się Marta.
— Ona znajdzie dla siebie sposób do życia.
— Biedna stara!... cóż pocznie? — rzekł Jan.
Oberżysta odezwał się z prostota lecz stanowczo: Urodziłem się poddanym Penhoelów.
Burza minęła. Wygnańcy w towarzystwie ojca Gérauda, zeszli do przewozu w nieméj boleści, a grobowy głos błogosławiącego ich Haligana, powiększał jeszcze bardziéj tę boleść.
Gdy Géraud odczepił prom, Marta pozostała w tyle.
Wiatr spędził chmury, a księżyc ukazał się w całym blasku; Marta korzystając z tego odwróciła się, aby spojrzéć po raz ostatni na pałac... i ujrzała na ścieżce słabo oświetlonéj dwie postacie młodych dziewic, które suwały trzymając się za ręce, a długie ich włosy powiew unosił.
Marta złożyła ręce i padła na kolana wydając słaby okrzyk; stryj Jan poskoczył do niej.
— Widziałam... — odpowiedziała na jego zapytania — obie... Śmierć ich nie zmieniła... Uśmiechały się do mnie i przesłały pocałunek... oh! ja ich teraz często będę widywać, gdyż wiedzą ilem ich kochała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pomimo pozornéj samotności i opuszczenia, w pałacu jednak było kilka osób. Zaledwie bowiem Remigeusz, Marta i stryj Jan opuścili salon, gdy się otworzyły drzwi boczne i ukazał się Robert de Blois. Słyszał on i widział po większej części co się działo, i skutkiem tego uśmiech głębokiej wzgardy igrał około ust jego. Zbliżając się do stołu na którym była lampa, potrącił nogą cząstki portretu Ludwika.
— Jakie głupie i wściekłe bydle!.. — pomruknął. — W istocie łatwo było z nim trafić do celu... byłby ją zgubił, słowo honoru!.. gdyby nie ten stary stryjaszek w sabotach, który prawdziwie jest zuchem.
Spojrzawszy na szpadę leżącą na ziemi, mówił:
— Do kata! jakże dzielnie stawił czoło. Wytrącił mu trzy razy szpadę...
Rozparłszy się na fotelu na którym siadywał Penhoel, założył ręce na żołądku, jak człowiek napawający się rozkoszą z błogich skutków dopiętego przedsięwzięcia.
— I to wszystko już należy do starych dziejów — mówił — — zasłona zapadła, sztuka odegrana, a teraz rozpoczyna się epoka stanowcza życia... należy teraz zostać poważnym mężem... i umiéć się rządzić majątkiem...możnaby łatwo pozbyć się starego Pontalesa, lecz on jeszcze jest nam potrzebnym do pozyskania godności deputowanego... zapewnił mnie sto głosów wyborców w Redon; ale jak zostanę członkiem izby niższéj, niech mnie diabli porwą jeżeli mu nie spłatani figla...
— Przejażdżka wzbudziła we mnie apetyt — mówił — lecz moje trudy zostały wynagrodzone... teraz Blanka jest w bezpiecznym miejscu... mój łuk jest dobrze naciągnięty.
Służący ukazał się we drzwiach:
— Niech mi przygotuje wieczerzą! — rzekł Robert.
— Wieczerza gotowa — odpowiedzą! służący — nasz pan kazał nakryć w salonie.
— Dobrze — mówił Robert — spodziewam się że będę zadowolniony z wieczerzy waszego pana... odejdź!
Służący wyszedł.
Robert zacierał ręce i uśmiechał się.
— Biedak! — pomyślał — chudy pachołek... otoż to ratować ludzi którzy się topią... Stary Benedykt Haligan mówił jak z książki... z tego taka moralność wynika: że należy zostawić0 tonących ludzi bez ratunku i niech padają jak ołowianka na dno wody.
Powtórny wybuch śmiechu, towarzyszył téj moralnéj myśli, w czasie którego uczuł rękę wspierającą się na jego ramieniu.
Był to pan Błażéj ubrany przyzwoicie, który również śmiał się serdecznie.
— Jesteśmy weseli — rzekł siadając obok swego dawnego pana.
I zdaje się że mamy powody... odpowiedział Robert. — Właśnie o tobie myślałem...
mówiąc do siebie... ten chłopiec powinien mi być wdzięcznym.
— Ah! — odezwał się Błażéj — to tedy mówiłeś sobie?
— Tak!... bo rzeczywiście, los ciebie prawie we śnie napotkał... mogłem przecież obejść się bez ciebie...
— Robiłem co mogłem — odezwał się Błażéj z udaną pokory — byłem służącym wiernym posłusznym, poświęconym...
— Perłą lokai — przerwał Robert.
— A prócz tego — mówił Błazéj — bacznym dostrzegaczem, pośrednikiem dyskretnym, zręcznym szpiegiem...
— Jedném słowem królem cygańskim!.. zawołał Robert — nie myśl ażebym chciał zaprzeczać twoim zdolnościom... bądź pewnym że otrzymasz hojne wynagrodzenie.
Śpioch przysunął swoje krzesło i przybrał postać znaczącą.
— Właśnie też w tym przedmiocie chciałem z tobą parę słów przemówić. — W jakim sposobie pojmujesz podział Amerykaninie?
— W istocie przyznać należy, iż mnie zagadnąłeś... nie pomyślałem jeszcze o tém; zdaje się jednak, że pomiędzy nami nie przyjdzie do sporu.
— Zapewne że nie... jednakże słyszałem, że najlepsi przyjaciele są ci, którzy załatwiają między sobą rachunki. Możemy pomówić bez uniesienia... a najprzód zwrócę twoją wugę, żeśmy wystąpili z zakresu naszego pierwotnego układu, bo jeżeli sobie przypominasz, powinniśmy mieć po 20,000 fr. dochodu rocznego...
— W istocie! — rzekł Robert — bardzo mnie cieszy żeś sam ocenił różnicę jaka zachodzi.
— Wielką różnicę! — przerwał Błażéj.
— Zgadzam się.. ja sam kierowałem wszystkim, a tyś, sobie odpoczywał.
Błażej włożywszy obie ręce w kieszenie, założył na krzyż nogi ażeby się dogodniéj mógł rozeprzéć w fotelu.
— Mój poczciwcze: — rzekł — jak uważam zakrawasz na to, ażeby się gorycz zakradła w naszą przyjacielską rozmowę... jeżeli cierpisz słabość nerwową, tém gorzéj dla ciebie... ja zaś jestem W dobrym humorze i przemawiam z zupełną dobrotliwością. Nie idzie tu o nasze zasługi osobiste, lecz o udział, jaki ma na nas przypaść z majątku Penhoela... gdy mówię że się okoliczności zmieniły, to znaczy, że widzę dwóch nowych spadkobierców a może i trzech...
— Kogóż przecię?
— Najprzód Pantalesa...... potém togo brzydkiego łotra Makreofala... nakoniec naszą drogą Lolę, która niezechce zapewnie ustąpić ż próżnemi rękoma.
— Cóż więc począć?
— Oto tak... podzielić spadek na dwie równe części... jedna przypadnie na pana Margrabiego który się zobowiąże wynagrodzić Hivena według upodobania... a druga na nas.
— A Lola?
— Ona zostanie kochanką starego lub młodego Pontalesa; co się zaś tycze naszej biednéj cząstki 20,000. fr. dochodu, każdy z nas otrzyma po 10,000.
— Ale... — odezwał się Robert.
— Poczekaj, to jest zasadą... bo i ja mam swoje ale... to jest że przez przeciąg trzech lat po sobie idących, będę dobrowolnie rozporządzał całym i nierozdzielnym dochodem, ponieważ według naszego osobistego układu, ja będę teraz panem, a ty służącym...
Robert spojrzał na niego z otwartemi ustami.
— Żartujesz sobie... — przebąknął.
— Wcale nie... nigdy w życiu szczerzéj nie mówiłem... mój zuchu, chciéj sobie tylko przypmnieć ten wieczór, w którym jedliśmy wyborną wieczerze w oberży starego Gérauda... jaka to była jajecznica... baranina... nie, to był comber otoż zobowiązałeś się wtedy być nawzajem moim służącym przez tak długi przeciąg czasu, przez jaki by trwała moja służba przy twéj osobie.
— I był żebyś takim głupcem ażeby o czémś podobném myśleć? — zaczął Robert marszcząc brwi.
Pozwól mi uczynić prostą uwagę... — przerwał śpioch poważnie — nowe stosunki jakie między nami zajdą, wymagają według mnie, nowych form... jeżeli dobrze pomnę, wymagałeś odemnie podówczas poświęcenia poufałości, dzisiaj nawzajem mam prawo wymagać odwetu, i mówiąc szczerze, nie możesz mi mieć tego za złe.
Robert z trudnością mógł powściągnąć niecierpliwość swoją.
— Kiedyż przecie skończysz? — zapytał.
— Jeszcze mnie tykasz! zawołał Śpioch. — Amerykaninie! mój synku, jak widzę uparty z ciebie kozioł... i zaczynam się obawiać, ażeby nasza rozmowa nie zmieniła się w kłótnię.
Błazéj przestał się uśmiechać.
— Zobaczemy... — rzekł Robert zaczynając się niepokoić — daję ci 10,000. fr. dochodu, lubo to jest niedorzecznym.... lecz nie wypada nam wszczynać między sobą zatargów.
— Dla ciebie może nie wypada mój miły panie, ale mnie to wszystko jedno... słuchaj zatém... każdy ma swoje ułomności... od lat 3. codziennie myślałem o przyjemności, jakiéj w téj chwili doznaję... w istocie — dodał śmiejąc się — trzy lata to niezbyt wiele... gdyż dziś już bawię się przewybornie...
Robert z opuszczoną głową zdawał się zastanawiać.
— I gdy sobie pomyślę, że będę się bawił podobnie przez lat trzy — mówił Błażéj na honor, nie posiadam się z radości.
Robert spojrzał z ukosa na szpadę stryja Jana Błażéj nie pominął tego spojrzenia.
— Oh! oh! — zawołał — zdawało misie, że nam nie wypada robić wybuchu...
Robert zsiniały od gniewu, przemówił zmienionym głosem:
— Błażeju... — Błażeju!... cierpliwość ma swoje granice...
— Ja byłem cierpliwym przez trzy lata — odpowiedział Śpioch z niezachwianą spokojnością
— Wiesz dobrze iż wymagasz niepodobieństwa... — rzekł Robert — i w twoich żartach musi się coś ukrywać... jedném słowém, powiedz otwarcie czego chcesz?
— Otóż to, co się nazywa mówić — zawołał Śpioch — długo nie mogłeś mnie zrozumieć... przyrzekłeś mi 20,000. fr. dochodu i chcę mieć to 20,000...
— A ja?... — rzekł Robert spuściwszy oczy dla pokrycia gniewu.
— Nie wchodzę bynajmniéj w twoje osobiste interesa... z drugiéj połowy możesz co udzielić panu margrabiemu de Pontales, panu Protazemu Hiven, naszéj drogiéj Roli, a nawet Bibandierowi.
— Czy to twoje ostatnie słowo?... zapytał Robert chrapliwym głosem i ze ściśniętemi zębami.
— Tak, to jest ostatnie moje słowo — odpowiedział Śpioch — i nie odstąpię na jotę... — dasz mi wszystko! albo mospanie będę jadł sam wyborną wieczerzę którą dla siebie rokazałeś przygotować, i będziesz mi usługiwał do stołu.
— No! — rzekł Robert udając wesołość — jak uważam, nie można z tobą pomówić rozsądnie tego wieczora... potrzeba pomyśleć o czém inném...
Domawiając tych słów głosem dobrego humoru, Robert bawił się podstawą lampy, a wśród uśmiechu, ręka jego śliznęła jak błyskawica i pochwyciła szpadę stryja Jana.
Lecz Śpioch miał się na baczności, ho jakkolwiek Robert z nadzwyczajną szybkością odwrócił się dla zadania mu razu, już jego towarzysz stał na środku sali ze szpadą Penhoela.
— Oh, oh! — mój zuchu! zawołał Błażéj przybrawszy postawę do połykania się — znam ciebie od ucha do stóp... ty zawsze szachrujesz bo taki twój charakter... lecz w téj grze którą rozpoczniemy zdaje się że można sfilować kartę.
Robert powstał. Być może iż nie był śmiałym w znaczeniu bohaterskim tego wyrazu, lecz miał otyłe krwi zimnjé i stałości zarazem, że umiał w potrzebie bronić swego interesu albo życia.
— Uprzedzam ciebie że to jest pojedynek śmiertelny — rzekł zbliżając się przezornie do Błażeja.
— Jak ci się spodoba mój synku — odpowiedział Śpioch — dzięki Niebu chodziłem na salę fechtowania przez lat pięć.
Jeszcze byli zbyt daleko od siebie, gdy Robert stanąwszy w obronnéj postawie, rzekł:
— Po raz ostatni proponuję ci zgodę...
— Co się mnie tycze — odpowiedział Błażéj — ofiaruję ci miejsce kamerdynera przy mojéj osobie... albo w przeciwnym razie, żądam wypłacenia moich zasług trzech-letnich, które podług mnie wynoszą 200,000. fr.
Niepodobna już było dłużjé parlamentować, i końce szpad zetknęły się zwolna, jakby tylko dla postrachu.
Utarczka ta zupełnie była odmienną od poprzedniéj, gdyż dwaj przeciwnicy wydawali się zarówno ostróżnemi. Kolejno krzyżowali i parowali pchnięcia w znacznjé odległości; jeżeli jeden z nich przypadkowo nacierał, pozostawało przynajmniéj sześć cali odległości od końca szpady do piersi przeciwnika.
Lecz z każdą chwilą walka zdawała się ożywiać: tupali nogami śmiało jak na sali szermierskijé i słychać było szczęk ostrzy żelaza; a ktokolwiek widziałby ich zdaleka, mógłby sądzić, że to był pojedynek zaciekły i okropny.
W chwili gdy brzęk i szczęk szpad dawał się słyczéć najdonośniéj, głośny śmiech wybuchnął w drugim końcu sali.
Obie szpady jednocześnie się spuściły, a w otwartych drzwiach któremi Robert i Błażéj weszli, widziéć się dała wysoka i szczupła postać Bibandera. Były ułan trzymał się za boki i śmiał do rozpuku.
— Ah, ah! — zawołał po wyśmianiu się — otóż to figlarze... otóż to dwaj poczciwi chłopcy... biją się jak diabły o spadek, którego nie powąchają... i o wieczerzę, którą zje inny...
Robert i Błażéj byli zupełnie zbici z tropu. Były ułan, obecnie grabarz parafii Glenackiéj, postąpił kilka kroków, trzymając w ręku papiery.
— Pozostańcie za drzwiami jeżeli się boicie! — krzyknął do niewidzialnych świadków — pewny jestem że mnie nie zabiją... na honor! śmieszni jesteście — rzekł do dwóch przeciwników — a jeżeli was dziwi że mnie tu widzicie, to bądź pewnym panie Robercie, że ujrzysz mnie nawet na posiedzeniu izby deputowanych skoro zostaniesz jéj członkiem. A ty Śpiochu... zachciało ci się 20,000 fr. dochodu... drugą połową Amerykanin podzieli się z panem margrabią pieniaczem etc. etc.... i nakoniec z Bibandierem jeżeli łaska... porzućcie wasze mamidła moje dzieci... i pomówmy o ważnych interessach...
Wstęp ten nie zwiastował nic pomyślnego; Błażéj i Bobert spojrzeli po sobie.
Bibandier zaś rozsiadł się w fotelu przy stole:
— Moje kupidynki! — rzekł — przez całe życie będę się cieszył, że wam przeszkodziłem nadziać się na rożny jak indyki do których jesteście podobni... choćbyście przez godzinę zawracali na mnie tygrysiemi oczami, to przecież nic nie zmieni istoty rzeczy... Dzisiaj wierzcie mi, nie wypada robić hałasów.
— Lecz cóż to wszystko znaczy? — zawołał Robert — nic byłeś dotąd nigdy tak zuchwałym mości Bibandierze...
— Amerykaninie! — odezwał się były ułan — drażliwa natura mego charakteru, nie pozwała mi prowadzić rozmowy w podobnym tonie... ah, ah! — dodał parskając śmiechem — i ja także miałbym ochotę wziąść jaką sąarę szpadę, a potańczylibyśmy we troje... lecz dość tych żartów... Siadaj tu z prawéj strony Śpiochu, a ty Amerykaninie zajmij miejsce po lewéj... idzie tu bowiem o udzielenie wam wiadomości urzędowéj...
Robert i Błażéj zbliżyli się machinalnie.
— Pan margrabia de Pontales — mówił daléj Bibandier — upoważnić mnie raczył poufném posłannictwem do was... i powiedział mi tak:
„Mój przyjacielu, nie lubię patrzéć na tego Roberta i tego Błażeja”...
— Jakto! — wykrzyknęli obaj razem.
— Jeżeli mi będziecie przerywać, to nigdy nie skończymy... p. margrabia powiedział mi: „mój przyjacielu! oszczędź mi przykrości widzenia tych dwóch łotrów: Roberta i Błażeja...
— Ah! — odezwał się Robert... — Pontales mógł to powiedziéć!...
— Na honor że tak jest mój synu... i zdaje mi się, że to pochodziło jedynie ze skromności... margrabia bowiem wynagradzając was sowicie, chce uniknąć waszych wynurzeń wdzięczności... sami osądzicie mówił mi jeszcze: „ci hultaje zresztą byli mi dość potrzebni... chcę zatém, ażeby ztąd nie odeszli z próżnemi rękami”...
— My mamy ztąd odejść? — zapytał Błażéj.
Robert dodał żartobliwie:
— Ah! to tedy pan margrabia mniema że jesteśmy podobni do tych, którzy wydobywają z ognia kasztany dla tego, ażeby się dać za drzwi wypchnąć.
— Margrabia jest szczwanym lisem! panie Robercie — odezwał się były ułan z przesadą — i jeżeli sam zjada kasztany, toście się powinni uważać za szczęśliwych że wam raczy rzucić łupiny.
— To się da widziéć... — rzekł Robert.
— To się już widzi... — przerwał Bibandier — wracając do Pantalesa, kazał on wam oświadczyć: że pałac Penhoel jest mu potrzebny... i będzie to dla niego bardzo pochlebném, jeżeli znikniecie tego wieczora...
— Starzec musiał zdziecinieć! — pomruknął Robert, który prawdziwie nie pojmował tego postępku grubijańskiego i nieprzyjaznego. — Pałac należy więcej do nas jak do niego... Mamy w swoim ręku kontra-rewersa, których duplikaty są u Hivena.
— Duplikaty i oryginały — odpowiedział Bibandier.
— W cale nie!...
— Cóż mi mówisz! — przecież ja sam wydobyłem je z waszego biórka dzisiejszego wieczora... nie igraj rączkami p. Robercie, albo wprowadzę do naszéj rozprawy nowy argument to mówiąc, prawą ręką wyciągnął z pod kaftana pistolet przyzwoitych wymiarów.
— Pomówmy jak przyjaciele — rzekł — i nie unośmy się, dopóki nie będziemy wiedziéć wszystkiego...
— Zarabiam na kawałek chleba jak mogę!...
gdybyście byli mocniejsi... bądźcie pewni żebym wam służył... bo ja nie żywię uraz... i nie pamiętam wam, jakeście się ze mną obchodzili przez trzy lata... Otóż to jest pewném, że nie macie co liczyć na wasze kontra-rewersa.
— Mamy inne środki — odezwał się Robert — i jeżeli Pontales przywiedzie nas do ostateczności...
— Powiadam wam moje kupidynki, że będziecie łagodni jak baranki... ręczę wam za to powtarzani że stary Pontales jest szczwanym lisem... a przytém zacny człowiek, gdyż ofiaruje wam wynagrodzenie, mogąc was wyprawić jak włóczęgów.
— Jakie wynagrodzenie? — zapytał Błażéj.
— Dziesięć pięknych papierków 1,000 frankowych na was dwóch.
Połowę naszego rocznego dochodu! — wykrzyknęli razem przyjaciele — to obłąkanie...
— Czy przyjmujecie?
— Nigdy! — rzekł Robert.
— Wolałbym wisiéć raczéj — dodał Błażéj.
— To dawny styl... — zauważył Bibandier — gilotyna zastąpiła szubienicę feodalną... lecz pominąwszy żarty... moje chłopcy, nie pojmujecie jak widzę waszego położenia.... pozwólcie mi zatém przedstawić wam przed oczy drobnostki, które jaśnie wielmożny margrabia sprowadził ze stolicy... — tu rozłożył jeden z papierów które trzymał w ręku.
— Pierwszy dokument — czytał:
„Wyciąg z zapisków prefektury policyi.
Wydział informacyjny.
„Robert Kamei...
Robert wykrzyknął z zadziwienia, a obadwaj z Błażejem zmienili się na twarzy. Dotąd sądzili oni że mogę walczyć równa bronią.
„Robert Kamei — czytał dalej Bibandier — zwany Wolf, zwany Belowski, przezwiskiem Amerykanin z przyczyny rodzaju kradzieży którą się zwykle trudni. Niewiadomego pochodzenia, lat 28; trzy razy skazany w 1815 roku za kradzież na pięcioletnio więzienie warowne; uciekł z la Torce w przeciągu miesiąca i dotąd nie mógł być schwytanym.“
— Drugi dokument
„Wyciąg z zapisków prefektury policyi.“
„Wydział informacyjny-”
„Błażej Jolin, zwany Śpiochem z przyczyny rodzaju kradzieży którą się zwykle trudni.”
Biba»dier zaczął się śmiać.
— Oba jak uważam, macie zwykłe zatrudnienia...
„Skazany zaocznie 5 stycznia 1810 roku na 10 lat do ciężkich robót, na stanie pod pręgierzem i piętnowanie.”
Były ułan złożył starannie oba papiery i schował je do kieszeni.
Robert i Błażéj spuścili głowy i zdawało się że w ziemi wrośli.
— Niesmaczna potrawa — odezwał się Bibandier — dziesięć lat i pręgierz, — dobrześ zrobił śpiochu, żeś się nie stawił w sądzie... lecz nie zapuszczajmy się w niepotrzebne rozprawy, jak mówił gruby adwokat który mnie wyprawił do Brestu.... Pozostaje mi tylko dowiedzieć się, czy p. Robert życzy sobie odsiedziéć lat cztery, i jedenaście miesięcy... i czy. p. Błażéj uważa za stósowne wystąpić przeciw zaocznemu wyrokowi?......
Dwaj przyjaciele zachowali milczenie. Był to cios równie dotkliwy jak niespodziany. Nadewszystko zaś Błażéj który mniemał że doszedł szczytu pomyślności, spadł nisko i nie czuł się zdolnym do oporu. Robert wszakże usiłował stawić czoło burzy:
— Wszystko to jest dobre — rzekł podnosząc głowę — i pojmuje jaki w tém udział przyjąłeś, mój stary towarzyszu... lecz jeżeli będziemy zgubieni, czy Pontales mniéma iż się tém ocali?...
— Oh! oh! — odpowiedział Bibandier czy myślicie że go można zajść z któréj strony?
— Można spróbować... to co zaszło w nocy ś. Ludwika...
— Nie ma świadków — przerwał Bibandier.
— Był przynajmniéj jeden...
— Tak, to prawda, lecz ja jeden znam go tylko... a p. margrabia mi płaci.
Robert okazał wściekłe poruszenie.
— Cokolwiekbądź nastąpi — rzekł będziemy się opierać... nie jesteśmy jeszcze w ręku sprawiedliwości i mamy dość czasu do namysłu.
— Bardzo mało... — rzekł łagodnie były ułan.
— Podajmy sobie ręce Błażeju — rzekł Robert zwracając się do swego towarzysza. — Jesteśmy teraz ściśle złączeni, nieprawdaż?... a przysięgam, że my oba potrafimy sobie poradzić przeciw Pontalesowi!
— Tak, tak — przebąkiwał śpioch — będę robił wszystko co zechcesz.
— Ah! — zawołał Robert — myślicie więc że nas można zastraszyć... jeszcze nie jesteśmy schwytani i pan margrabia powinien się był postarać o czterech żandarmów dla poparcia swych pogróżek.
— Jest ich óśmiu w kuchni — odpowiedział Bibandier z uśmiechem — Śpioch jeździł po nich do Redon.
Robert odwrócił się do Błażeja, który mruczał uderzywszy się w czoło.
— Sprowadziłem ich na przypadek, gdyby chłopi się zbuntowali dla obrony Penhoela.
Robert zamilkł i zdawał się być pokonanym. Wśród panującego milczenia dało się słyszéć chrząkanie Makreofala, czekającego za drzwiami.
— Cierpliwości! — zawołał do niego Bibandier — wszystko już załatwione.
Wydobywszy z kieszeni pugilares, odliczył na rogu stołu 10 biletów tysiąc frankowych.
— Nie żądamy od was pokwitowania moje aniołki, lak dalece pokładamy w was zaufanie... wiedźcie tylko o tém, ze wasz rysopis jest w ręku każdego żandarma tego departamentu... a jeżeli będziecie dostrzeżeni w okolicach o wschodzie słońca, moglibyście być narażeni na pewne nieprzyjemności... Pragnąc jednak zapobiedz grożącemu wam niebezpieczeństwu, wystarałem się dla was o parę dzielnych koni, które na was oczekują z tamtéj strony rzekł.
— Ruszajmy! — rzekł Robert wziąwszy ze stołu pięć biletów.
Błażej schował pięć drugich z rozpaczliwą miną.
— Zdaje się, żeśmy się porozumieli — mówił Bibandier — jeżeliby wam zachciało się powrócić, pamiętajcie że wasz rysopis jest rozdany żandarmeryi...
Dwaj przyjaciele udali się do drzwi, Bibandier zaś powstał chcąc ich grzecznie odprowadzić.
— Spodziewam się, że nie mamy do siebie urazy — mówił do nich idąc — zresztą winniście mi wdzięczność, że was pojednałem... wiadomo wam, że każdy żyje jak może... a przytém zdaje mi się, że wkrótce się z wami połączę w Paryżu... gdzie nie jeden dobry interess ubijemy... Do widzenia moje zuchy... ab! zapomniałem... pan Hiven, który nie śmie tu wejść lękając się szpad i który wam spłatał tego figla, prosił mnie, ażebym wam powiedział: iż nie umrze zadowolony, dopóki się nie da porąbać w kawałki na wasze usługi.
Robert i Blażéj zniknęli.
W kilka chwil potém, wszedł służący z wieczerzą przeznaczoną dla Penhoela. Bibandier i Protazy Hiven zasiedli wesoło do stołu.
— Musi któś przecie zjeść tę wieczerzę! — rzekł Makreofal.
— Zdrowie twoje, mości prawniku! — odpowiedział Bibandier nalewając szklanki. — Jesteśmy tutaj panami na ten wieczór.
Podnieśli szklanki do ust; lecz zamiast je wychylić, powstali z żywością i uszanowaniem, gdyż p. margrabia Pontales który wszedł bez szelestu, zasiadł do stołu, a były ułan i prawnik stali zmieszani ze szklankami w ręku. Pontales uśmiechał się jak zwykle dobrotliwie i cokolwiek szyderczo; przysunął do siebie kapłona i odkroił skrzydełko. Hiven i Bibandier czekali dopóki im usiąśdź nie pozwoli.
Pontales ogryzł skrzydełko i wypił kieliszek wina z widoczną przyjemnością; poczém spojrzawszy na obu towarzyszy, okazał kiwnięciem głowy każdemu, opiekuńczą łaskawość:
— Jestem z was zadowolonym, moje dzieci — odezwał się z dobrocią — idźcie się posilić w kuchni...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.