Dziecko salonu/Z życia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecko salonu |
Rozdział | Z życia |
Wydawca | Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. Maślankiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Antoni miał warsztat szewcki w Ubożowie. Pan Antoni miał żonę, dzieci pięcioro i pięćset rubli, gdy go bracia spłacili. — Bogacz — i tyle!
Pan Antoni miał szwagra w Warszawie, jako, że z siostrą jego był żonaty.
Przyjechał szwagier na święta, wypił kieliszek jeden, drugi i piąty — i o Warszawie dziwy jął opowiadać wielkie.
U nas — powiada, — wszystko zupełnie inaczej. Wyjdziesz na ulicę, a chcesz przejść na drugą stronę, to stój pół godziny i czekaj, aż przejadą wszystkie omnibusy, powozy, elektryczne samochody, tramwaje i dorożki; a jeszcze są takie wagony do przeprowadzek, co większe od największego waszego domu. — Idziesz trotuarem, to musisz iść rzędem, w porządku, bo inaczej zaraz aresztują; bo jakby chcieć kogo wyminąć, to albo ciebie na śmierć zgniotą, albo ty kogo udusisz. — Każdy sklep, to jak u was jarmark, a każdy dom — to jak cała wasza dziura. Jak nie wiesz numeru od szwajcara, to możesz dwa dni chodzić po korytarzach i nie znajdziesz.
— A zarobki jak? — pyta Antoni i nalewa nowe kieliszki.
— U nas jest zupełnie inaczej, mówi szwajcar. — Najtrudniej zbić pierwsze sto rubli. Jak ja to jestem najstarszym w całym hotelu nad omnibusami, a hotel taki, że cała wasza dziura trzy razy się w niego owinie. A właściciel tego hotelu był naprzód posługaczem w knajpie, a potem kuchcikiem. Dopiero jak mu rodzina pożyczyła sto rubli, to tak się zawinął, — że dzisiaj inaczej nie, tylko z hrabiami. — A jakże tam szwagier z braćmi? Czy już zapłacili szwagrowi?
Pan Antoni bał się przymówki o pożyczkę, więc odpowiedział:
— Jeszcze nieskończone. Precz kręcą i szachrują.
— A ja radzę szwagrowi: niech bierze, co dają, — i niech do nas przyjeżdża. Już ja wam co dobrego wyszykuję...
Coś pół roku później pan Antoni przyjechał z rodziną do miasta obiecanego, gdzie złoto tak się przewala, aż ćmi w oczach, gdzie aby mieć sto rubli, to możesz mieć migiem taki hotel, w który się cały Ubożów trzy razy owinie, gdzie można zarobić, zabawić się i dzieci wykształcić.
Jak złe ma człowieka wprowadzić w nieszczęście, to mu najsamprzód rozum odbierze, a potem już, jak ślepego, prowadzi na zgubę.
Jakże mógł wierzyć szwagrowi, jakże to sam najprzód nie pojechał na zwiady?
Kiedy wszedł między mury, to jakby mu kto oczy tabaką zasypał: aż szczypie, taki zaduch i hałas. — Chciał zaraz wracać z powrotem, ale mu wstyd było. — Oj, bodajby był wrócił, bodajby!
Ledwo się dopytał o hotel. Ale tam szwagier żadnym najstarszym nie był, a tak poprostu przy omnibusach. A odszedł będzie z pół roku. Odszukał go dopiero w „adresnym stole.“
Przyjęcie było nienajlepsze. — Poradzić nie może, bo sam szuka dobrego zajęcia; był chory, zniszczył się. — Antoni mu wtedy skłamał, że nie ma pieniędzy, głupi jest, na interesie się nie zna — i tyle. Niech teraz sam sobie radzi.
Antoni żonę z dziećmi umieścił za drogie pieniądze w zajeździe, a sam szukał.
Kupił kurjer, z trudem odczytał adresy sklepików do sprzedania, — chodził, — dowiadywał się — błądził po mieście. A bał się, a nie wierzył, a nie ufał. Skutek był taki, że po tygodniu poznał się z panem, który miał akurat sklepik, jakiego mu było potrzeba, — za pięćset rubli.
Ten pan mieszkał z siostrą w dwóch pokojach na Chmielnej, miał aż trzy sklepiki do wyboru — jak cacka, a najlepszy na Chłodnej.
Ludzki był to człowiek. Poradził mu, wytłomaczył, jak jest w Warszawie, odwiedził go, dzieciom przyniósł marmoladki. Z początku odradzał kupienia sklepiku, bo to ciężka praca bardzo i w handlu dużo przykrości. Ot, sam on założył aż trzy sklepiki, ale po co mu to? — A główne, że siostra jest słaba i nie może się męczyć.
Ale jak zaczęli radzić razem, to wyszło na to, że sklepik spożywczy jest taki i najlepszy. Bo życie przy tem nie kosztuje już nic, a zarobek idzie do kieszeni. Inna rzecz, jak on z siostrą tylko, to on o życie nie stoi. Ale siedem gęb zapełnić... Tak, sklepik będzie najlepszy. Tylko trzeba się poznać na handlu, — chociaż to znowu nic tak trudnego. Trzeba tylko dwie rzeczy pamiętać ciągle, — to jest: kredyt i obrót.
— Widzi pan ten woreczek z piaskiem? Pana ten piasek kosztuje złotówkę, a pan go sprzedaje za dwa złote. Niech pan pchnie tylko — no — jeden dziennie, to pan ma już trzydzieści złotych z jednego piasku na miesiąc. I to się nazywa obrót. A teraz za piasek pan nie potrzebuje płacić, aż dopiero po miesiącu, i za to może pan także dawać bez pieniędzy. A potem pan reguluje. I to jest kredyt, który pozwala panu sprzedać towaru za tysiąc rubli, kiedy pan ma w kieszeni tylko sto, i kupić za tysiąc, jak pan ma w kasie trzy ruble.
A potem wyjął książkę, gdzie byli zapisani ci wszyscy, którzy mu są winni. Było tego na kilka tysięcy.
— A czy ja sobie poradzę? — przestraszył się Antoni.
— A rozumie się, że nie. To może pan zacząć od mniejszego.
— A czy to można tak, żeby i kupować i sprzedawać wszystko za gotówkę?
— Można, ale pan sobie sam obrywa obrót.
— Bo ja chcę mieć na początek tylko tyle, żeby się nie zjadać. Bo Warszawa okropnie droga.
Roześmiał się „ten pan“.
— A czy warto pracować darmo? Jak to mówią, Maciek zarobił, Maciek zjadł!
— No tak, — potwierdził Antoni, ale w duszy postanowił na początek skromnie prowadzić interes.
Nazajutrz nowy przyjaciel zabrał go z dzieciakami, trojgiem starszych, — do cyrku, — żałował, że żona iść nie może. Miał tam darmo wejście.
— Wetrzesz się i pan. Z początku wszystko trudno i straszno.
Oj! straszno było Antoniemu — to prawda. Ufał i nie ufał, chciał i bał się. Aż zdobył się na heroizm i powiedział, że pięcioro drobiazgu, że to jedyne jego pieniądze, żeby mu ten pan poradził, że mu wierzy, jak rodzonemu ojcu.
— Mój panie, ja wiem jedno: oszukaćbym pana nie miał sumienia, bo pan ma dzieci; i nie miałbym interesu, bo dla mnie lepiej nawet, jak kupi taki co się zna, żeby potem nie miał pretensji. Interes — złote jabłko, — i tyle. A radzić panu nie mogę. Niech się pan popyta, rozejrzy, dowie, pomyśli; niech pan ze dwa dni posiedzi w sklepie.
Poszedł Antoni do sąsiedniego sklepiku w wielkiej tajemnicy. Odpowiedzieli mu ni to, ni sio.
— Jak panu powiemy źle, to pan powie, że zazdrość, a jak powiemy dobrze, to pan będzie pomstował. Życie w Warszawie ciężkie i basta.
Zwyczajnie, nieżyczliwi dla obcego.
A tu pieniądze szły, jak woda.
I stało się: kupił. Gotówką czterysta rubli położył.
Dawny właściciel przychodził przez pierwszy tydzień pomagać i nauczyć. Szczypał służące, uśmiechał się do kupujących. Antoni z żoną siedzieli i patrzyli. To znowu przychodził tam jaki żyd po należność.
— Zatkaj mu pan gębę... Niema pieniędzy, mój starozakonny... Daj mu tam pan rubla...
I Antoni dawał rubla z kasy.
W głowie miał wir jakiś, w sercu strach i złe przeczucia.
Gorzej było jeszcze, kiedy został sam z żoną, i potem coraz gorzej i gorzej. To przychodzili jacyś ludzie z towarem, to znowu po jakieś pieniądze. Aż ktoś rzucił mu dwa straszne wyrazy:
— Oszukali cię!
Otworzyły się Antoniemu oczy, ale tylko trochę. Bo ten pan uspokoił go. Znowu dwa dni przychodził. Natarczywszym kazał znów dać po rublu, innych zwymyślał i kazał im czekać.
— Ale za co ja płacę? — zapytał Antoni.
— Płaci pan passywa sklepu. Przecież tu jest towaru nie za czterysta, ale za ośmset rubli.
Po dziesięciu dniach trzeba było kupić już cukier, bo zapas się wyczerpał. Piekarz nie mógł się dorachować z bułkami.
Poszedł pan Antoni do pana, który mu sprzedał sklep. Nie zastał nikogo. Poszedł drugi raz; zastał tylko siostrę.
— Proszę pana. U nas mówi się tak: widziały gały co brały i basta. Nie wiesz, nie bierz się. Nie umiesz, nie ruszaj.
Poszedł znów pan Antoni raz i drugi. Aż zastał i jego.
— Mój panie, ani ja pana ciągnąłem za nos, ani namawiałem. Interes był dobry i jest dobry. Jak pan klijentom stęka, to uciekają od pana. Dzieciaki włóczą się po sklepie, wszędzie paluchy brudne wsadzą. Gość tego nie lubi. Pan, zamiast pilnować interesu, łazisz tylko za mną, jak cielę za krową, jęczysz pan, mnie pan obszczekuje na prawo i lewo...
— A dlaczego pan puste torby poustawiał w szafach? zawołał Antoni nagle.
— A może do ubrania sklepu potrzebne panu torby z brylantami?... Idź pan do Stępkowskiego i zapytaj się pan, czy on nie ma w szafach pustych butelek, puszek i beczek... Nie zna się pan, — ot, co jest.
— Co będziesz gębę darł? — syknęła z kąta siostra, — sprzedałeś i kwita.
— Ale nie: poco on ma myśleć, że go oszukałem?
— A co to ciebie obchodzi?
— Rozumie się, że mnie obchodzi. Bo na tem cierpi mój honor kupiecki... Tak, tak, mój panie, i pan się wetrzesz w miasto, — i poklepał Antoniego po ramieniu.
Doprawdy, — niezły człowiek. Tylko ta siostra — megera.
— A możeby pan... możeby — zająknął się Antoni.
Była to jego myśl, snuta po tysiąc razy podczas bezsennych nocy ostatnich tygodni, — jego myśl wypieszczona: oddać sklep, odebrać pieniądze i uciec z Warszawy.
— A możeby pan tak wziął nazad? Przecież pan sprzeda?
Żadnej odpowiedzi.
— Jabym panu za 350, nawet za 300 oddał.
— A ja panu i stu rubli dać nie mogę. U nas pieniądze, to fiu! i niema nic. To właśnie całe nieszczęście, że pan handlu nie zna. Szkoda, że panu sprzedałem.
Pożegnał Antoniego, bo miał pilny interes na mieście.
Co robić? Pięcioro dzieci. Obce wielkie miasto.
Tak obrać człowieka, tak do cna, do suchego... Nawet stu rubli.
Poszedł Antoni do szwagra. Szwagier miał tymczasowe zajęcie w remizie wynajmu powozów. Ani chciał słyszeć, by przyjść i poradzić.
— Bez mojej rady kupiliście, to i bez mojej rady sobie sprzedajcie. Nie mój wóz, nie będzie mnie wiózł... Kto nawarzył, niech pije.
— Człowieku, przecież my ci nie obcy. Przecież to twoja siostra.
— W biedzie to każda siostra...
Przyszedł wieczorem po zamknięciu sklepu z jeszcze jednym swoim przyjacielem. Obejrzeli wszystko, przeczytali kontrakt. Antoni wpił się w nich oczami.
— Sprzedaj to szwagier za byle co, długi szwagier popłać, a jak ci się co zostanie, to kup wódki, wypij, gębę otrzyj i ludziom w oczy nie świeć. Tak moi państwo: i w Warszawie psy boso chodzą.
Nastała długa chwila milczenia.
— A nie można do sądu? — zapytała Antoniowa.
— Daj pan hojrakowi trzy blaty w garść, to mu zrobi sąd. Porządny adwokat tego nie weźmie, bo mu nie warto, a pokątny jeszcze ci kapotę zedrze.
— Sameś sobie narobił szwagier biedy. Żeby to na mnie, toby mnie raz połknął, ale trzy razy wyżygał. — Od złodziei w Warszawie aż się roi. Tak, tak.
— A bo ja wiem, czy on złodziej. Żeby nie ta siostra.
— Siostra?! Gwizdnij no pan. Znamy takie siostry.
— Sam sobie szwagier winien. A teraz akurat jest magiel do sprzedania. Obok nas. Chlebabyście mieli po uszy.
— Nie martw się pan. Powoli wetrzesz się pan w miasto.
Wypili jeszcze po jednym i poszli.
Więc zarżnął się, dycht się zarżnął.
Ukrył twarz w dłonie.
Chłopak wylazł w koszulinie z łóżka.
— Mamo, jeść mi się chce.
— I mnie... — odezwały się dzieci.
Antoni drgnął.
— Weź tam matka trochę mąki ze sklepu i zrób im.
I jadły, gdy matka ugotowała kluski.
Antoni nie chciał jeść: to przecież nie jego mąka, to wszystko — kredyt. A on czterysta czterdzieści pięć rubli utopił. Szwagier mówił o maglu, — podobno to dobre. A wtedy mówił, że sklepik dobry.
Jak to się „wetrzeć“ w tę Warszawę?
Przysunął się i machinalnie wziął się do klusek.
∗ ∗
∗ |
Przeczytałem to moim pryncypałom.
— Pan z tego szewca tak sobie ułożył? — domyślił się. Tak, panie Janie, to tak jest jak pan tu napisał. Toby nawet można było i do gazety dać, żeby pan jeszcze wszystko dalej skończył. — Niechby ludzie wiedzieli, jak to jest u nas w Warszawie. Ho! ho! żeby to ci panowie, co pisują do gazet, — żeby to oni wiedzieli chociaż trochę, co to się u nas w Warszawie dzieje, — coby to ciekawego można było napisać, — ileby to można było dla ludzi dobrego zrobić.
— Ba, kiedy oni zwykle w knajpach tylko siedzą, albo w teatrach, — więc skąd mają wiedzieć? — powiedziałem.
— Nie wiem, gdzie oni tam siedzą, ale ja myślę, że toby można dużo ciekawego napisać.