Dzieci kapitana Granta/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dzieci kapitana Granta
Podtytuł Podróż fantastyczno-naukowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Les enfants du capitaine Grant
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIV.

ODJAZD.

Lord Glenarvan nie miał zwyczaju tracić czasu, gdy co postanowił. Skoro propozycję Paganela przyjęto, wydał natychmiast rozkazy, aby przygotowania do tej podróży w jak najkrótszym dokonane były czasie; odjazd naznaczono na pojutrze, to jest 22-go grudnia.
Jakie miały być skutki tej nowej podróży przez Australję? Skoro istnienie kapitana Granta nie ulegało już wątpliwości, to następstwa tej wyprawy mogły być bardzo doniosłe. Nikt zapewne nie mógł liczyć na to, że na pewno spotka się z kapitanem na linji trzydziestego siódmego równoleżnika, którego się tak ściśle trzymano; lecz może na niej znajdą się jakie ślady jego pobytu a w każdym razie prowadziła ona do miejsca rozbicia się okrętu. To było najważniejsze.
Co więcej, jeśli Ayrton podejmie się przyłączyć do podrożnych, prowadzić ich przez lasy Wiktorji i doprowadzić aż do wybrzeża wschodniego, to jeszcze pewniejsze były widoki powodzenia. Glenarvan wiedział o tem i dlatego też szczególniej starał się o zapewnienie sobie pomocy dawnego towarzysza kapitana Granta: najprzód więc zapytał gościnnego swego gospodarza, czy nie wyrządzi mu przykrości, proponując Ayrtonowi, aby im towarzyszył.
Paddy O'Moore zgodził się, choć nie bez żalu; tracił bowiem w tym człowieku wybornego domownika.
— A więc, Ayrtonie, czy chcesz iść z nami na poszukiwanie rozbitków z okrętu Britannia?
Ayrton nie zaraz odpowiedział na to pytanie; zdawał się nawet wahać przez chwilę, aż po namyśle rzekł:
— Dobrze, milordzie, pójdę z wami i jeśli nie zdołam naprowadzić was na ślady kapitana Granta, to przynajmniej doprowadzę was do miejsca, w którem się okręt rozbił.
— Dziękuję ci, Ayrtonie — odrzekł Glenarvan.
— Jeszcze jedno pytanie, milordzie.
— Cóż takiego, mój przyjacielu?
— Gdzie macie zamiar spotkać się z Duncanem?
— Jeśli nie przejdziemy Australji od jednego jej brzegu do drugiego, to w Melbourne; albo na wybrzeżu wschodniem, jeśli nas poszukiwania aż tam zaprowadzą.
— A cóż będzie robił kapitan Duncana?
— Będzie oczekiwał w Melbourne na moje rozkazy.
— Więc służę panu, milordzie!
Wszyscy dziękowali serdecznie kwatermistrzowi okrętu Britannia, a dzieci jego dowódcy najczulszemi obsypały go pieszczotami; wszyscy uszczęśliwieni byli jego postanowieniem, prócz Irlandczyka, tracącego w nim wiernego i zdolnego sługę. Lecz Paddy rozumiał jak wielkie przysługi oddać mogła w tej wyprawie obecność Ayrtona, dlatego też zgodził się bez szemrania. Glenarvan umówił się z nim o dostarczenie środków transportowych do odbycia tej podróży przez Australję, a porozumiawszy się z Ayrtonem, podróżni nasi wrócili na pokład jachtu.
Zmieniła się postać rzeczy; wszyscy byli weselsi, wahanie ustąpiło. Odważni a szlachetni poszukiwacze nie mieli iść ślepo wzdłuż trzydziestego siódmego równoleżnika. Była pewność, że Harry Grant jest na lądzie stałym, i każdy był pod wpływem miłego uczucia, jakie sprawia pewność po zwątpieniu.
Jeśli okoliczności posłużą, to Duncan za dwa miesiące może wysadzić kapitana Granta na brzegach Szkocji!
John Mangles, popierając zamiar odbycia tej podróży, sam też miał zamiar przyłączyć się do orszaku i mówił o tem z lordem Glenarvanem. Przedstawiał, co mógł, na poparcie swego projektu, poświęcenie swoje dla lady Heleny i zacnego jej małżonka, pożytek, jaki z niego mieć może wyprawa przy urządzaniu pochodu: że obecność jego na pokładzie jachtu nie jest potrzebna — słowem, przytaczał wszystko, prócz powodu najważniejszego, ale o którym nie potrzeba było mówić Glenarvanowi.
— Powiedz mi, kapitanie, czy ufasz zupełnie porucznikowi?
— Najzupełniej. Tomasz Austin jest dobrym marynarzem; doprowadzi on Duncana do miejsca przeznaczenia, naprawi go zręcznie i odprowadzi znów na dzień umówiony. Tom jest niewolnikiem obowiązku i karności, nigdy nie ośmieli się zmienić w czemkolwiek lub opóźnić wykonania danego mu rozkazu. Wasza Dostojność może więc liczyć na niego, jakby na mnie samego.
— Zgoda zatem, pojedziesz z nami, bo nawet — dodał z uśmiechem — radbym, abyś był obecny, gdy odnajdziemy ojca miss Marji Grant.
— Och! Wasza Dostojność!... — szepnął John Mangles.
Nic więcej nie umiał powiedzieć, pobladł i pochwycił podaną sobie dłoń lorda.
Nazajutrz John Mangles w towarzystwie cieśli i majtków, obładowanych zapasami żywności, powrócił do osady Paddy O'Moore'a, z którym wspólnie miał się zająć obmyślaniem i przygotowaniem środków transportowych.
Cała rodzina Irlandczyka czekała już na niego, gotowa poddać się jego rozkazom. Obecny tam Ayrton nie odmawiał pomocy swej i rad, jakie mu dyktowało jego doświadczenie.
Paddy O'Moore i Ayrton zgadzali się na jedno, że damy powinny odbywać tę drogę na wozie zaprzężonym w woły, a mężczyźni konno. Paddy poddjął się dostarczenia koni, wołów i wozu.
Wóz mierzył dwadzieścia stóp długości i nakryty był budą płócienną; unoszące go cztery koła, były to poprostu tarcze drewniane bez obręczy, bez szpryc i bez okucia. Przód, od tyłu znacznie oddalony, połączony był z nim zapomocą bardzo prostego mechanizmu, nie dozwalającego nagle zawrócić. U przodu wozu sterczał dyszel długości 35 stóp, do którego zaprzężono wzdłuż trzy pary wołów. Tak ustawione zwierzęta ciągnęły głową i karkiem zarazem, a to przy pomocy podwójnej kombinacji jarzma przywiązanego do karku i łańcucha przybitego płaską klamrą do jarzma. Wielkiej potrzeba było zręczności do kierowania tą machiną wąską, długą, chwiejącą się i wywrotną, a zarazem do popędzania wołów, stąpających nierówno i leniwie. Lecz Ayrton nauczył się już tego w osadzie Irlandczyka i Paddy O'Moore pewny był, że da sobie radę. Jemu więc powierzono urząd przewodnika.
Wóz bez resorów był bardzo niewygodny, lecz nie było lepszego. John Mangles nie mógł nic ulepszyć w jego budowie, ale zato wewnątrz urządził go, jak może być najwygodniej. Najprzód więc przegrodził go deskami na dwa przedziały. W tylnym przedziale pomieszczono zapasy żywności, pakunki i kuchnię przenośną pana Olbinetta; przód cały urządzono dla dam. Z pomocą cieśli przedział ten zamienił się na wygodny pokój, pokryty szerokim kobiercem, na którym stała toaleta i dwa łóżka dla lady Heleny i miss Grant. Skórzana firanka zamykała ten apartament improwizowany, osłaniając go przed chłodem nocy. W nagłej potrzebie i mężczyźni mogli się tam schronić przed ulewnym deszczem; zwykle jednak miano rozbijać dla mężczyzn namiot, umyślnie wieziony. John Mangles robił, co mógł, aby na tej ciasnej przestrzeni nagromadzić wszystko, czego mogły potrzebować dwie kobiety — a powiodło mu się to nieźle. Lady Helena i Marja Grant nie miały powodu żalić się, że, zamiast kajut na pokładzie Duncana, mają toczący się pokój.
Z mężczyznami sprawa była prostsza; miano siedm koni dla lorda Glenarvana, Paganella, Roberta Granta, Mac Nabbsa, Manglesa i dwu marynarzy — Wilsona i Mulradego, towarzyszących swemu panu w tej podróży. Ayrton miał miejsce na koźle, a pan Olbinett, niebardzo rad jeździć konno, ulokował się z pakunkami w tylnym przedziale.
Konie i woły pasły się na łąkach kolonji i w chwili odjazdu z łatwością stamtąd mogły być sprowadzone.
Urządziwszy wszystko i wydawszy rozkazy cieśli, John Mangles powrócił na pokład wraz z rodziną irlandzką, pragnącą odwiedzić lorda Glenarvana. Ayrton uważał za stosowne przyłączyć się do nich; o czwartej godzinie byli już na statku.
Przyjęto gości z otwartemi rękami. Glenarvan zaprosił ich na obiad, wywdzięczając się za goscinność, jakiej doznał u kolonisty. Paddy O'Moore był zachwycony; umeblowanie kajut, uzbrojenie i przyozdobienie statku, jego kasztele jesionowe i palisandrowe — wszystko to obudzało w nim podziw. Ayrton, przeciwnie, z wielkiem umiarkowaniem pochwalał te zbytkowne dodatki, badał natomiast i oglądał jacht jako marynarz. Zwiedził go aż do samego spodu, zeszedł do przegrody, w której się mieściła śruba, obejrzał maszyny, wypytał się o ich siłę, ilość materjałów palnych, jakiej zużywa; zwiedził składy węgla i wody; interesował się zwłaszcza składem broni i działem, umieszczonem na pomoście przednim. Glenarvan spostrzegł zaraz, że ma do czynienia z człowiekiem, znającym się na rzeczy. Ayrton zakończył swą wizytę obejrzeniem dokładnem omasztowania, żagli, lin i wszystkich porządków okrętowych.
— Piękny masz okręt, milordzie — rzekł nakoniec.
— A nadewszystko dobry — odpowiedział Glenarvan.
— Jaka jest jego pojemność?
— Dwieście dziesięć tonn.
— Jeśli się nie mylę, to Duncan przy pomocy dobrej pary musi robić piętnaście węzłów.
— Siedemnaście — poprawił go z zadowoleniem John Mangles.
— Siedemnaście — zawołał kwatermistrz — a więc najlepszy nawet okręt wojenny dopędzić go nie zdoła!
— Bezwątpienia — odrzekł John Mangles — Duncan jest prawdziwym jachtem wyścigowym i niełatwo go pokonać.
— Nawet pod żaglem? — pytał Ayrton.
— Nawet pod żaglem.
— Winszuję ci, milordzie, i tobie, panie kapitanie, tego pysznego statku; a możecie mi wierzyć, że znam się na wartości okrętów.
— Zostań więc z nami, Ayrtonie — rzekł lord Glenarvan — a wtedy będzie on i do ciebie należał.
— Pomyślę o tem, milordzie! — krótko odpowiedział kwatermistrz.
Pan Olbinett nadszedł w tej chwili, zawiadamiając Jego Dostojność, że obiad jest gotów. Glenarvan poprowadził swych gości do stołu.
— Ten Ayrton, to zręczny i niegłupi człowiek! — rzekł Paganel do majora.
— Zanadto sprytny — odmruknął Mac Nabbs, któremu bez żadnego powodu nie podobała się ani postać, ani też maniery kwatermistrza.
Podczas obiadu Ayrton ciekawe opowiadał szczegóły o lądzie australijskim, który znał doskonale. Pytał, ilu majtków lord Glenarvan bierze na wyprawę, i zdziwił się niepomału, dowiedziawszy się, że dwu tylko, to jest Wilsona i Mulradego. Utrzymywał, że eskorta powinna się składać z najlepszych marynarzy Duncana. Nawet tak nalegał, że to już samo powinno było usunąć wszelkie podejrzenia majora.
— Ależ — odparł Glenarvan — podróż nasza przez Australję południową żadnych nie przedstawia niebezpieczeństw.
— To prawda — śpiesznie potwierdził Ayrton.
— Zostawmy zatem jak można najwięcej ludzi na pokładzie statku; przydadzą się na nim, gdy będzie płynął pod żaglami, lub gdy naprawiać go trzeba będzie na wypadek uszkodzeń. Ważną bowiem jest rzeczą, aby się nie opóźnił z przybyciem na miejsce, które mu wskażemy; nic uszczuplajmy zatem jego załogi.
Ayrton zdawał się uznawać te racje, bo nie nalegał dłużej.
Gdy nadszedł wieczór, Szkoci rozstali się z Irlandczykami. Ayrton wraz z rodziną Paddy O'Moore'a powrócił do kolonji. Konie i wozy miały być gotowe z rana; odjazd naznaczono na ósmą godzinę.
Lady Helena i Marja Grant poczyniły ostatnie przygotowania, krótkie, a przynajmniej nie tak drobiazgowe, jak Jakób Paganel. Uczony geograf większą część nocy spędził na odśrubowywaniu, przecieraniu i wśrubowywaniu napowrót szkieł swojej lunety. To też nazajutrz spał jeszcze, gdy major gromkim głosem go zbudził.
John Mangles zajął się przeniesieniem do kolonji wszystkich pakunków. Na podróżnych czekało czółno, mające ich przewieźć na ląd. Kapitan wydał ostatnie rozporządzenia Tomaszowi Austinowi. Zalecił mu przedewszystkiem, aby w Melbourne oczekiwał na rozkazy lorda Glenarvan, i wypełnił je ściśle, nie wdając się w żadne rozumowania.
Stary marynarz zapewnił, że można liczyć na niego, i w imieniu całej osady złożył Jego Dostojności życzenia pomyślnej wyprawy. Czółno odbiło od jachtu, a w powietrzu rozległo się przeciągłe hurra!
W dziesięć minut potem podróżni stali już na brzegu, po kwadransie marszem przybyli do kolonji irlandzkiej.
Wszystko czekało gotowe. Lady Helena bardzo była zadowolona ze swego powozu i z jego zaprzęgu. Wyglądało to bardzo patrjarchalnie. Ayrton z biczem w ręku siadł na koźle i oczekiwał rozkazów nowego swego zwierzchnika.
— Cóżto za pyszny pojazd — mówił Paganel — niech się schowają wszystkie dyliżanse! Trupa linoskoków nie podróżowałaby lepiej. Dom, przenoszący się z miejsca na miejsce, zatrzymujący się, gdzie potrzeba! I czegóż tu więcej żądać można? Sarmaci przed wiekami to już zrozumieli i nie podróżowali inaczej.
— Panie Paganel — mówiła lady Helena — spodziewam się, że będę miała przyjemność przyjmowania pana w moich salonach.
— Ależ pani — odrzekł z galanterją uczony — będzie to dla mnie zaszczyt prawdziwy! Czy pani już oznaczyła dzień w tygodniu?
— Będę zawsze w domu dla przyjaciół — odpowiedziała z uśmiechem lady Helena — a pan jesteś...
— Najbardziej oddanym ze wszystkich! — dokończył Paganel z galanterją.
Tę wymianę grzeczności przerwało przybycie siedmiu osiodłanych koni, które przyprowadził jeden z synów Paddy O'Moore'a. Glenarvan w kilku słowach porozumiał się z Irlandczykiem o cenę dostarczonych przedmiotów i obsypał zacnego kolonistę podziękowaniami, które mu niemniej od gwinei były przyjemne.

Dano znak do odjazdu. Lady Helena i miss Grant zajęły miejsca w wyznaczonym sobie przedziale. Ayrton siadł na kożle, Olbinett w tylnym przedziale wozu, a Glenarvan, major, Paganel, Robert, John Mangles i dwaj majtkowie, uzbrojeni w karabiny i rewolwery, dosiedli rumaków. Paddy O'Moore ze łzą rozczulenia w oczach rzucił im ostatnie pożegnanie słowami: „Niech Bóg prowadzi” — co i cała jego rodzina powtórzyła chórem. Ayrton krzyknął na woły i pognał je biczem. Wóz ruszył z miejsca, skrzypiąc, i wkrótce na zakręcie drogi z oczu podróżnych znikła gościnna chatka poczciwego Irlandczyka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.