Dziecię nieszczęścia/Część druga/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

— Skończysz innym razem!.. — przerwał stangret, zjawiając się jak posąg komandora na uczcie Don Juana.
— Co? — zawołał lokaj, obracając się. — A, to ty Józefie... siadajże a każ sobie co podać... Ja funduję... Naturalnie, na koszt Rossignola... Za pięć minut skończymy...
— Nie pięć minut, ale ani chwili dłużej... potrzebny jesteś natychmiast.
— Cóż tam takiego?..
— Pan cię potrzebuje... kazał mi cię szukać...
— To i cóż z tego, pan może poczekać... przecie się nie pali...
— Zapewne że mógłby, ale zdaje się, że nie ma ochoty... Jakby się wściekł... Dzwonił na ciebie i dzwonił, aż urwał sznurek... klnie... tupie nogami...
— A to musiano go chyba zamienić... — szepnął August zdumiony.
— Zamieniono czy nie zamieniono, ale radzę ci się pośpieszyć, ażeby źle z tobą nie było... Dziś z nim żartować nie można... Mógłby odrazu się z tobą rozprawić...
Lokaj wzruszył pogardliwie ramionami i uśmiechnął się, jako pewny siebie.
— Ze mną nie tak łatwo się rozprawić! — odparł — mnie nikt nie ruszy z domu!.. Ale idę, kiedy panu tak pilno!.. Ale to pierwszy raz i ostatni, nie trzeba go przyzwyczajać... Zastąp mnie, Józefie, w partyi... Ja mam dziewiętnaście, a Rossignol cztery.. O! ci panowie, jak to oni są bez żadnego wyrozumienia... Kiedyż i ja nareszcie zostanę panem?..
August opuścił knajpę bardzo niezadowolony, a nawet oburzony niedelikatnością Armanda Fangela
Przyszedłszy do pawilonu na bulwarze Hausmana, lokaj rzucił cygaro, wszedł na schody, otworzył drzwi od przedpokoju własnym kluczem i pokazał się w salonie.
Armand, czekając nań, stał przy kominku, zobaczywszy go, zawołał:
— Jesteś nareszcie! Przecie!
— Przybiegłem nie tracąc ani chwili, jak tylko się dowiedziałem, że pan mnie woła... — odpowiedział piękny August.
— Gdzieżeś to był?
— Prosił mnie jeden z kolegów w sąsiedztwie, ażebym mu trochę pomógł, bo on dopiero co jest w obowiązku, a pan jego ma dziś u siebie gości. Wiedząc, jak pan rzadko bywa u siebie w dzień, myślałem, że mogę się oddalić na godzinę...
— To na przyszłość pamiętaj, ażebym cię zawsze zastał, jak do domu przyjdę.
— Nie omieszkam... — rzekł August głośno, a po cichu dodał do siebie: Każ się wypchać!
— Kiedym z domu wychodził zrana — podchwycił Armand — leżała tutaj na biurku fotografia... widziałeś ją?..
— Widziałem, proszę pana... Uprzątając salon, zauważyłem ją i wydała mi się podobną... ale w naturze, pan daleko lepiej...
I piękny August spojrzał na swego pana ukradkiem, ażeby zobaczyć jaki skutek wywarło na nim to delikatne pochlebstwo.
Ale Armand jakby go wcale nie słyszał i mówił dalej:
— Gdzież jest ta fotografia?
— Zapewne tam, gdzie ją pan położył...
— Mówię ci, że zostawiłem ją na tem miejscu, przyszedłem przed chwilą i nie znajduję jej... Cóż się z nią stało?..
— Pozwoli mi pan odpowiedzieć, że nic a nic nie wiem...
— To być nie może!..
Piękny August przybrał minę urażonej godności.
— Cóż to, podejrzewa mnie pan o kłamstwo?..
Armand wzruszył ramionami.
— Ja jestem uczciwym człowiekiem, proszę pana, chociażem tylko służący — mówił dalej lokaj — i moja uczciwość...
— Tu nie chodzi o twoją uczciwość — przerwał Armand — bo to przecie jak wiesz, rzecz bez żadnej wartości. Podejrzewam cię tylko po prostu o niedbalstwo, albo o ciekawość!.. Mogłeś, dajmy na to, przyglądając się fotografii, upuścić ją przypadkowo w ogień na kominku... Mogłeś ją wziąść dla pokazania swoim kolegom, myśląc, że ją położysz na miejscu, zanim wrócę... nic w tem nie byłoby tak złego, i dlatego, proszę cię, przyznaj się szczerze.
— Nie mogę się przyznać do tego, co nie było — rzekł piękny August.
— Więc utrzymujesz, że nie wiesz, gdzie jest ta fotografia?
— Tak, proszę pana, utrzymuję i mówię szczerą prawdę.
Armand uczynił wielki wysiłek nad sobą, ażeby powściągnąć opanowujący go gniew.
— Ależ — zawołał — zrozumże jakie to niedorzeczne co mówisz! Na twoje objaśnienie możnaby się tylko w takim razie zgodzić, gdyby można było przypuścić, że ktoś tu wchodził do mego mieszkania po twojem wyjściu i przed mojem przyjściem.
— Ja nie jestem od tego, ażeby tak nie przypuszczać... — odpowiedział August.
— Zapominasz, że są tylko dwa klucze od przedpokoju... Jeden ja mam, ty drugi. Czyś komu pożyczał swego?
— Nie, proszę pana.
— Więc...
August przybrał minę niezmiernie filuterną. Zamrugał oczyma, nadął policzki, wykrzywił usta i odrzekł:
— A czy pan jest pewien, że więcej kluczy niema?
— Czy jestem pewien?.. — podchwycił Armand, spoglądając na lokaja.
— Tak, proszę pana, bo gdyby był jeszcze trzeci, wszystko dałoby się jaknajlepiej wytłomaczyć i ta nieznana ręka, co wtedy włożyła bukiety do wazonów pana, mogła bardzo łatwo „świsnąć“ fotografię pańską.
— Jakto — zawołał młodzieniec ze wzmagającem się zniecierpliwieniem — powracasz znów do tej śmiesznej historji z kwiatami?..
— Tak, proszę pana, powracam... Ta historja jeszcze dotąd się nie wyjaśniła... przynajmniej dla pana, a ja coś już wyrozumiałem i zobaczy pan jak się to wszystko ze sobą łączy... Jakaś piękna dama zajęta panem, przychodzi tu od czasu do czasu plądrować... to przyniesie bukiet, to zabierze fotografię, jedno wynagradza sobie drugiem, wprawdzie niewiadome jest jeszcze nazwisko tej damy, ale chociażbym nawet wiedział, nigdybym nie pozwolił sobie wymówić go...
— Ten człowiek oszalał! — zawołał do siebie Armand, patrząc na służącego przenikliwie.
Twarz Augusta wyrażała zupełne zadowolenie, ale niepodobna było na niej pochwycić choćby najmniejszego śladu szaleństwa. Oko było wesołe, usta się uśmiechały.
— Czy pan mnie jeszcze podejrzewa? — spytał lokaj.
— Naturalnie — pomyślał młodzieniec — w tem musi coś być.
Po chwili zaś namysłu, dodał głośno:
— No, Auguście, wytłomacz sie, porzuć te miny tajemnicze i tę mowę zagadkową... Mów wyraźnie, bez żadnych ogródek.. Czas już, ażebym cię zrozumiał.
— Doprawdy pan niedobrze robi, że się tak i przedemną kryje — odrzekł służący. — Oddawna już wiem o tylu rzeczach, a przed nikim ani pisnę o tajemnicy pana...
— O mojej tajemnicy? — powtórzył Armand zdumiony. — O jakiej tajemnicy?
— A co do tych drzwi ubocznych, przez które zagląda do pana „pewna osoba“...
— Co za drzwi!?.. Jaka osoba?.. — zapytał młodzieniec, a zdumienie jego wzmagało się z każdą chwilą.
— Więc pan wciąż mi nie ufa? — odezwał się August z nowym uśmiechem. — Jeżeli pan raczy pójść ze mną w głąb mieszkania, przekona się, że wiem o wszystkiem.
— Chodź...
Pan i służący weszli razem do pokoiku, gdzie znajdowały się schodki, prowadzące z pawilonu do galerji oszklonej.
August już chciał się wdać w objaśnienia, ale uczyniła je zbytecznemi pewna okoliczność, którą czytelnicy może odgadują.
Lokaj wydał okrzyk radosny, wskazując na kawałek materyi jedwabnej, wspaniałego koloru zielonego, uczepionej między progiem a ostatnim ze schodów.
— A o tem co pan myśli? — zapytał. — Teraz chyba już będzie pan wierzył, że któś wchodził dzisiaj do pokoju pana.
Armand pochylił głowę, nic nie odpowiedziawszy. Od pierwszego rzutu oka poznał materyę zieloną sukni, którą pani de Nathon miała nawet tego dnia właśnie przy śniadaniu.
Więc potwierdzały się jego podejrzenia!.. Obawy jego były usprawiedliwione!.. Hrabina kochała go!.. Kochała go tak bardzo, że nawet narażała swój honor, wraz ze spokojem całego życia, byleby podczas jego nieobecności, zajść do jego mieszkania.
— Auguście! — odezwał się po chwili, głosem bardzo wzburzonym — masz słuszność i widzę teraz, że bez racyi podejrzewałem cię o niedbalstwo lub o ciekawość... Ale ani słowa o tem co odkryłeś i o czem ja sam zgoła nie wiedziałem.. Jesteś rozsądny, pojmujesz więc zapewne, jak postępek taki nierozważny, choć w gruncie rzeczy niewinny, mógłby być źle tłomaczony... Nakazuję ci zatem najzupełniejsze o tem milczenie...
— O! pan może być zupełnie spokojny... ja już milczałem, nawet wtenczas, kiedy się pan krył przedemną... Teraz, kiedy pan ma do mnie zaufanie, będę jeszcze bardziej milczał.
Armand nie pojął tego ostatniego zdania, które ustanawiało niejakie wspólnictwo między nim a sługą. Bezwątpienia nie dosłyszał go, zamyśliwszy się nad poważną i niebezpieczną stroną położenia.
Powrócił zwolna do swego saloniku. Dał znak Augustowi i ten pozostawił go samego.
Wtedy młodzieniec mógł bez świadka oddać się posępnym rozmyślaniom, albo raczej dręczącemu go cierpieniu. Teraz miał, a przynajmniej mniemał że ma dowód rzeczowy szalonej namiętności hrabiny.
Co z tego może wyniknąć?
Nie wątpił oczywiście ani na chwilę, ażeby sam mógł kiedykolwiek uledz jakiej słabości i stać się winnym!. On sam czuł się silnym. Wiedział, że nic w świecie nie doprowadzi go do wywzajemnienia się zdradą najnikczemniejszą za szlachetną i ufności pełną przyjaźń hrabiego de Nathon.
Ale pozory tej zdrady, która dlań była tak ohydną, już nosił dzisiaj w oczach własnego lokaja, kto wie, czy jutro nie będzie ich miał w oczach samego pana de Nathon?
Henryk już blizki był podejrzenia owego dnia kiedy na kominku Armanda zobaczył kwiaty, jakie on tylko posiadał w całym Paryżu.
Przypadek, traf, mogły mu odkryć nagle potajemne wizyty Berty w pawilonie.
Czyż wówczas w strasznym i słusznym gniewie nie przyjdzie zażądać objaśnienia od tego, którego te niezbite poszlaki wskażą mu go jako sprawcę jego hańby? Cóż mu odpowiedzieć? Prawdę. Ale czyż on może uwierzyć? Stokroć nie, tyle była ona nieprawdopodobną!..
Armand w myśli stawiając się w miejscu hrabiego, pojmował, że niepodobna mu się usprawiedliwić w jego oczach. Wypadłoby więc dać mu zadośćuczynienie za zniewagę, której wcale nie popełnił i oddać mu swe życie, bo ze szpadą w ręce, z pewnością nie broniłby się wcale; umrze, zabity i przeklęty przez człowieka, którego najwięcej kochał na świecie, pozostawiając po sobie pamięć, skalaną zdradą sromotną!
Takie widoki przyszłości zdolne były przerazić i najdzielniejsze serce, najbardziej zahartowaną duszę.
Armand postanowił wszelkiemi sposoby zapobiedz katastrofie, którą nieostrożność lekkomyślna hrabiny, czyniła prawie nieodwołalną i natychmiast postarał się obmyślić te sposoby.
Po długiem zastanowieniu, zdało mu się, że jest tylko jeden jedyny środek: oddalić się z Paryża, opuścić Francję, udając się w podróż przynajmniej na rok, po powrocie zaś, wyrzec się politycznego protektoratu pana de Nathon, a może nawet tej świetnej przyszłości o jakiej marzył, wyprowadzić się z pawilonu pałacowego, zamieszkać w części miasta bardzo oddalonej od bulwaru Hausmana, ożenić się i szukać na łonie nowej rodziny tego życia spokojnego, jakie szał Berty czynił niemożebnem w otoczeniu tem, gdzie dotychczas przebywał.
Powziąwszy te postanowienia, Armand zamierzył wykonać je bezzwłocznie i czuł się spokojniejszym o przyszłość, którą już tak sobie ułożył.
Ale poeta powiada: „Przyszłość należy do Boga“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.