Dwie sieroty/Tom II/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.

Po zapłaceniu dorożkarza Theifer, otworzył kluczem drzwi wejścia, a zapaliwszy latarkę poprzednio już przygotowaną, przyświecał nią księciu w ciemnym korytarzu, pełnym błota w zimie, a śmieci i kurzu podczas lata.
Na końcu tego korytarza znajdowały się schody prowadzące na piętro.
Od chwili wyjścia z pałacu, oba z księciem nie przemówili do siebie ani słowa, i w milczeniu weszli na wschody. Theifer otworzywszy drzwi swego mieszkania, usunął się na bok z poszanowaniem przepuszczając przed sobą pana de la Tour-Vandieu, który ze wstrętem przestąpił próg tego brudnego zakątka. Pierwsza izba była zupełnie pustą, lecz w drugiej za to dziwny przedstawił się widok.
Na wieszadłach przez całą długość ściany, wisiały najróżnorodniejsze ubrania, tak jak w sklepie ze starą garderobą. Na pułkach i stołach stały całe stosy flaszeczek, pudełek i słoików z kosmetykami i teatralnemi przyborami.
Między ubiorami dostrzedz było można strój włościański, świąteczny ubiór rzemieślnika, zabrudzony kaftan węglarza, oprócz publicznego posłańca, łachmany żebraka, księżą sutannę i mundur żołnierza.
Nad każdym z takich kostjumów, wisiała odpowiednia peruka, wąsy i broda. Prócz tego na stole biało lakierowanym, leżało kilkanaście peruk różnego kształtu i barwy.
Pod oknem stała toaleta z wielkim zwierciadłem, na której wśród blanszów, różów i czernideł, różnej wielkości szczotek i grzebyków, niepodobna było dojrzeć pustego miejsca.
W tym to przybytku, przebiegły Theifer przerabiał i charakteryzował twarz swoją, ilekroć tego okazała się potrzeba. A przyznać trzeba, że posiadał w tej mierze niesłychanie artystyczną, wprawę!
Książę de la Tour-Vandieu pomimo wewnętrznego wstrętu, przyglądał się temu wszystkiemu ze szczególniejszą uwagą.
Inspektor spostrzegł badawczy wzrok Jerzego.
— W porządku mój cały arsenał!... wyrzekł z zadowoleniem. Któryż ubiór wasza książęca mość wybiera dla siebie?
— Radź mi sam... mój Theiferze.
— Oto strój mieszczański wcale jeszcze nie używany. Mógłby go książę przywdziać bez obawy.
— Zgoda! odparł Jerzy.
Po dokonanej przemianie, nikt by nie był poznał możnego pana w tym skromnym ubiorze. Był to mieszczanin w całym znaczeniu tego wyrazu, mieszczanin ze krwi i kości. Theifer zaś zmienił swoje ubranie na stary wytarty paltot, a nowy cylinder na wypłowiały kapelusz filcowy. Dodawszy do tego wąsy i brodę, zmienił się do niepoznania.
— Mogę upewnić waszą książęcą mość, wyrzekł z zadowoleniem, iż w tym kostiumie niktby go niepoznał.
Poprawiwszy jeszcze ostatnie szczegóły w toalecie Jerzego, wyjął pęk wytrychów z szuflady i wsunął je w kieszeń.
— Masz więc już wszystko co ci potrzeba? zapytał pan de la Tour-Vandieu.
— Mam... możemy wyruszyć w drogę.
— Dla czego odesłał dorożkę?
— Przezorność tak nakazywała. Niedaleko ztąd na plac Królewski, a o wiele będzie bezpieczniej przybyć tam pieszo.
— Ha! skoro tak sądzisz, to idźmy.
Wkrótce znaleźli się na ulicy.
Niebo jeszcze bardziej pokryło się chmurami. Dął wiatr zachodni podnosząc tumany kurzawy. W oddaleniu słychać było złowrogie wycie burzy, która lada chwila wybuchnąć miała nad Paryżem.
— Zdaje się, że burza nadchodzi, rzekł Jerzy. Pogoda nam nie sprzyja. Czas fatalny!...
— Ale dogodny dla nas; odparł Theifer. Radbym przyśpieszyć tę burzę. Przy wielkich atmosferycznych wstrząśnieniach, wszyscy siedzą w domach zatykając uszy. Można natenczas swobodnie robić co się komu podoba.
Książę przyznał słuszność logicznemu dowodzeniu agenta, a oczekując na spodziewaną pomoc niebios, kroczył wraz z nim wolno do oznaczonego miejsca.
Upłynęło kilka minut. Przewidywana burza szybko nadbiegała.
Spotykani przechodnie biegli do domów z pośpiechem, aby się ukryć przed zawieszoną nad ich głowami ulewą. Tumany piasku i kurzu oczy zasypywały. Przy olśniewających błyskawicach bladły światła gazowych latarni, huk grzmotów zagłuszał turkot powozów i dorożek.
Mimo to wszystko, książę de la Tour-Vandieu szedł nieustraszony, w towarzystwie wiernego sobie Theifera.


∗             ∗

Dawna nasza znajoma pani Amadis, z nadbiegłą szybko starością, wyrzekła się wszelkich światowych zabaw w których niegdyś tak przewodniczyć lubiła. Salony jej zapełniane dawniej mięszaną nieco publiką, dziś stały pustkami.
Nie wydawała już balów ani rautów, zadawalniając się teraz tygodniowemi przyjęciami, na których odpowiednie jej wiekiem osoby odwiedzały ją niekiedy. Resztę pozostałego czasu rozdzielała między czytywanie romansów i pielęgnowanie Estery, którą uważała za córkę powierzoną swej pieczywa którą otaczała wyznać trzeba macierzyńską tkliwością.
Na punkcie uwielbiania romantycznych przygód różnych bohaterów książkowych pani Amadis nie zmieniła się wcale. Z jednakim zapałem rozczulała się nad utworami nowych autorów jakkolwiek wierną pozostała legjonowi starych romansopisarzów.
Obok tego, namiętnie lubiąc muzykę, co tydzień musiała być obecną w teatrze. Nie abonowała już loży pierwszego piętra, gdzie dawniej wystawiała na pokaz swe wdzięki i jaskrawe toalety, lecz zajmowała ciemną lożę parterową z której niewidziana przysłuchiwała się pięknym arjom Hugonotów, Żydówki, Roberta djabła i Wilhelma Tell’a.
Ze wszystkich jednakże oper najbardziej lubiła „Niemą z Portici“, jako wspomnienie tkliwej nieszczęśliwej miłości Zygmunta de la Tour-Vandieu, i czarownie pięknej córki kapitana Dérieux.
Pierwsze spotkanie tych dwojga młodych ludzi miało właśnie miejsce w teatrze na przedstawieniu tej opery.
Estera nuciła nieraz całe ustępy z tego pięknego dzieła Aubera, a gdy wypadkiem napadło chorobliwe rozdrażnienie, pani Amadis uspokajała je śpiewając (najczęściej fałszywie) główny motyw z tejże opery.
Jadąc do teatru, zabierała z sobą Esterę, która przez cały czas przedstawienia siedziała spokojnie, jak gdyby tonąc we wspomnieniach minionej swojej szczęśliwej przeszłości.
Dnia tego w którym Ireneusz Moulin za pośrednictwem Eugenjusza przesłał list pani Leroyer, było nieznośnie gorąco. Atmosfera przepełniona elektrycznością, zwiastowała burzę.
Ten anormalny wybryk natury w spóźnionej porze roku, źle oddziaływał na usposobienie Estery. Od rana, dziwnie była wzburzoną, i zagniewaną. Nerwowe dreszcze wstrząsały jej wątłym ciałem, oczy zwykle łagodne, przybrały jakiś dziki wyraz, usta szeptały niezrozumiałe zdania, wśród których dawały się dosłyszeć słowa: „Zygmunt... Brunoy... mój syn“.
Od kilku miesięcy stan chorej polepszył się o wiele, i dawno już niedostrzeżono takiej gwałtownej zmiany.
Pani Amadis nie przeraziła się tem jednakże, lecz ów paroksyzm chorej zwalczyć postanowiła za pomocą muzyki ulubionej opery.
— Ach! zawołała, gdyby to dziś przedstawiano w teatrze „Niemą z Portici“, o jakże czuła bym się szczęśliwą!... Byłoby to jedynym lekarstwem dla mej biednej chorej!
Nieszczęściem jednak, grano Roberta djabła.
— To nieodpowiednie dla Estery, mówiła do siebie. Zakonnice, duchy jakie się tam ukazują, djabeł z całym swoim orszakiem, wreszcie piekielne ognie i cmentarz, źle na nią oddziałać by mogły. Ja nawet sama, która na nerwy użalać się nie mogę, doznaję pewnej trwogi, a cóż dopiero tak chora jak ona?
Przerwała rozmyślanie nucąc jak zwykle fałszywie:

„Królu piekieł, ja wzywam cię
To ja“.
„Potępieniec jak ty!...

— Nie... nie! — to nie wesołe!... dodała; albo ta arja:

„Wy którzy spoczywacie tu
„Wiecznym snem złożeni
„Powstańcie wraz!...

— Nie! w żaden sposób zabrać dziś nie mogę z sobą Estery na to przedstawienie. Mogłoby jej to zaszkodzić, zwłaszcza przy obecnym nieusposobieniu. Sama wszelako niemam powodu odmawiać sobie tej przyjemności. Jeżeli więc moja chora uspokoi się nieco, pojadę do teatru. Uwielbiam Roberta djabła!... Zresztą, zobaczymy wieczorem. Tymczasem każę przyśpieszyć obiad, ażeby w każdym razie nie stracić uwertury.
Wydawszy odpowiednie rozporządzenia, pani Amadis przeszła do chorej, i zastała ją przeglądającą książkę z obrazkami.
Przerzucając karty bezwiednie jedną po drugiej, gniotła je i niszczyła z dziecięcą nieświadomością.
Wdowa zbliżywszy się, dotknęła z lekka jej ramienia.
Estera drgnęła gwałtownie, i z niezwykłą złością zwróciła się do niepokojącej ją osobistości. Poznawszy jednak swoją opiekunkę, uśmiechnął się z lekka, nie wypuszczając z rąk książki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.