Dwie sieroty/Tom II/XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

— Jakże się miewasz dziś drogie dziecię?... moja ty księżno... pytała z przymileniem wdowa w oczy jej spoglądając.
Ilekroć razy znalazły się same, pani Amadis używała tego tytułu mówiąc do Estery, tytułu wreszcie z prawa jej przynależnego. Wymawiając wyraz „księżno“, czuła się dumną ze swej protegowanej.
Estera jednak nie odpowiedziała ani słowa, trudno było przeniknąć to jej milczenie i odgadnąć czy niezrozumiała zwróconych do niej wyrazów, lub zatopiona we własnych myślach nie słyszała ich wcale.
W chwili obecnej, całą jej uwagę pochłaniał większych rozmiarów rysunek w książce, któremu przypatrywała się z gorączkową ciekawością.
Nagle zerwała się z krzesła, a podniosłszy w górę książkę, podbiegła ku pani Amadis błędnym patrząc w nią wzrokiem.
— Co ona tam znalazła?... pomyślała wdowa, i głośno dodała:
— Pokaż drogie dziecię ten obrazek... pokaż go swej przyjaciółce... I pochyliła się ku obłąkanej nie spuszczającej na chwilę oczu z kart otwartej księgi.
Wyraz tych oczu był przerażający zdawało się, że lada chwila wyjdą z osady. Usta chorej szeptały przytem jakieś niezrozumiałe słowa.
Znać było po ściągniętych brwiach i dziko patrzącym wzroku, że w głowie nieszczęśliwej jakaś ciężka odbywała się praca. Narysowana w książce illustracja, budziła widocznie w jej umyśle z dawna uśpioną inteligencję.
— Boże!... zawołała pani Amadis, spojrzawszy w otwartą książkę. Boże miłosierny!... to istny obraz tej strasznej sceny nocnej... Zdaje mi się spojrzawszy, że jestem tam jeszcze... Dreszcz straszny na samo wspomnienie wstrząsa mną od stóp do głowy!...
Rysunek który tak silnie oddziałał na obie kobiety, przedstawiał wnętrze bogatej sypialni.
Przy łożu zarzuconym w nieładzie spadającą kołdrą stała przechylona kolebka ze śpiącą dzieciną. Przed kolebką młoda kobieta w bieliznę tylko odziana, walczyła z mężczyzną odstręczającej powierzchowności, pragnąc jak gdyby własnym ciałem zasłonić tę drogą, sobie istotę przed zemstą srogiego napastnika. W drugim końcu sypialni stała o wiele starsza kobieta w niemej rozpaczy załamując ręce, skamieniała z przerażenia, niezdolna do niesienia jakiejbądźkolwiek pomocy.
Pomieniony rysunek, dziwnym zbiegiem okoliczności, przypominał jaknajdokładniej scenę napadu Jerzego de la Tour-Vandieu i owo właśnie wspomnienie budziło uśpiony rozum Estery.
— Ach! co ja pocznę z nią teraz?... wołała przerażona pani Amadis. Ten przeklęty obrazek przypomniał jej widocznie ową noc straszną. Wywoła to nowy atak nerwowy... Zkąd ona wydostała tę fatalną książkę?...
Podeszła zwolna do obłąkanej chcąc ją jej odebrać, lecz chora niedopuściła tego powtarzając pół głosem:
— Brunoy... wiesz pani?... Brunoy... willa... zbrodniarze napadną... strzeż się dziecko... och! dziecko... ratuj moje dziecko!...
To mówiąc, przedarła na wpół trzymaną w ręku książkę, obrazek odrzuciła zdaleka a chodząc szybko po pokoju, powtarzała:
— Brunoy... Brunoy... zbrodniarze!...
Od czasu do czasu, zatrzymywała się nagle wówczas jej wzrok przybierał wyraz przerażający a ręce rzucane w powietrze, zdawały się odpychać jakieś fantastyczne widma.
Pani Amadis stała w osłupieniu patrząc na tę scenę, bo od lat kilku Estera nie podlegała podobnym paroksyzmom.
— Co ja z nią pocznę?... powtarzała z rozpaczą, co ja z nią pocznę?... nieszczęśliwa!...
Chora tymczasem zdawała się z wolna uspokajać. Bujne jej włosy w owej bezmyślnej bieganinie, uwolnione z krępujących je splotów jak gdyby złotym płaszczem owinęły jej postać. Zatrzymała się na środku pokoju jak posąg wykuty z kamienia, zapatrzona w jakiś niewidzialny przedmiot, i nagle z jej ust pół otwartych zaczęły się wydobywać cicho jej ulubione tony, jakie rozpłynęły się w znaną a tak często przez nią wyśpiewywaną arję z „Niemej z Portici“.
Był to uspokajający objaw dla pani Amadis, gdyż zwykle śpiew u obłąkanej poprzedzał obezwładnienie, i oznajmiał koniec nerwowego paroksyzmu.
— Gdybyż chciała zasnąć cokolwiek, pomyślała wdowa, znacznie by ją to pokrzepiło. Parę godzin spoczynki:, wzmogłoby jej siły. Obudziła by się spokojną, jak przedtem.
Estera jak gdyby odgadując myśli swej opiekunki, zbliżyła się do szezlongu, i położyła na nim, nieprzerywając śpiewania.
Pani Amadis uspokojona stanem chorej, kazała pośpieszać z obiadem i mieć zaprzężony powóz, na wpół do ósmej.
Wiemy, że niechciała stracić jednego tonu z uwertury Roberta djabła.
O godzinie szóstej, zasiadła do obiadu przed tem jednakże odwiedziła Esterę w jej pokoju. Chora leżała jak przed tem, nucąc teraz pół senna swoją ulubioną arję.
Lekarze w takich razach zalecali spokój i odosobnienie.
Przywykła do podobnych scen pani Amadis ucałowała chorą, i zjadła z apetytem podany sobie obiad.
O siódmej wsiadła do karety, przykazawszy pokojówce aby na chwilę nie opuszczała chorej.
Marjetta przeznaczoną była wyłącznie do usług obłąkanej, ale jak zwykle młode dziewczęta, lekceważyła przyjęty obowiązek, i mimo uroczystych zapewnień, iż na krok nie odstąpi chorej, układała sobie tajemnie inne zamiary.
Owóż zaledwie pani Amadis odjechała, pokojówka zaczęła się przygotowywać do wyjścia.
Od pewnego czasu, zawiązała znajomość ze strażakiem z sąsiednich koszar, a wiadomo jak owi dzielni chłopacy uiebezpiecznemi bywają dla młodych cór Ewy. I Marjetta przeto jak inne, uległa czarowi miłości, przed którą nie broniło jej doświadczenie. Kochając wybranego, pragnęła go poślubić, do czego i on nakłaniał się początkowo.
Wkrótce jednakże, przemogła lekkomyślność i znana niestałość młodzieńca. Strażak zaniedbywał ją widocznie, w obejściu był chłodniejszym, jego wizyty mniej często następowały.
Miłość własna dziewczyny cierpiała na równi z jej sercem. Pragnęła odkryć istotną, prawdę, i w tym celu naznaczyła schadzkę ukochanemu właśnie na wieczór dzisiejszy.
Łatwo pojąć jak nie w porę wypadło jej czuwanie przy chorej pani.
Dla uspokojenia głosu sumienia szepcącego jej, że źle uczyni wychodząc wieczorem, odpowiadała sobie:
— Ha!... trudno!... Niepodobna poświęcać własnego szczęścia dla cudzego kaprysu... Nasza warjatka nie jest dziś gorzej słabą jak zwykle. Mój Franek będzie na mnie oczekiwał pod piątą arkadą. Nie mogę zostawiać go w niepewności. Wiem, że gdyby się starsza pani dowiedziała o tem, miałabym hałas nielada. Lecz któż jej to powie? Chora wiedzieć nie będzie, że pozostawię ją samą... Odźwierna nie spostrzeże mnie wychodzącej, a za nim bramę zamkną o dziesiątej, powrócę, bo pani przyjedzie z teatru o jedenastej. Wszystko więc dobrze się złoży.
O ósmej, Marjetta weszła do kuchni, gdzie była zebraną reszta służby.
— Możecie iść spać, lub wyjść gdzie na parę godzin, rzekła do nich. ja będę czuwała przy chorej.
Korzystając z jej grzeczności, kucharka i młodsza o dziewiątej udały się na spoczynek. Służący pojechał z panią Amadis do teatru, pokojówka była więc pewną, że jej nikt szpiegować nie będzie.
Przed wyjściem z domu, weszła do pokoju Estery.
Zastała ją leżącą nieruchomie na szezlongu na którym spoczywała od południa.
— To dobrze!... rzekła z zadowoleniem. Jestem pewna, że do jutra rana nieporuszy się z miejsca. Mogę bezpiecznie wyjść na godzinę, lecz przed tem zgaszę światło, mogłaby bowiem cały dom spalić. Pani Estera może i po ciemku śpiewać swoją piosenkę.
I nie zważając, że chorą pozostawia w ciemności, zadmuchnęła lampę, i wybiegła na oznaczoną schadzkę.
W tejże chwili właśnie, zawieszona od kilku godzin burza po nad Paryżem, wybuchła z całą gwałtownością. Szalony huragan łamał i wyrywał drzewa, pędząc przed sobą tumany piasku i kurzawy. Ponury łoskot, stawał się coraz częstszym i bliższym, a silne uderzenia gromów następujących bez przerwy, wstrząsało kamienicami, jak gdyby podczas przejścia ciężkiej artylerji puszczonej galopem.
Ten chaos atmosferyczny zbudził obłąkaną z pół uśpienia w jakim się znajdowała. Zerwawszy się, wyprostowała, i zaczęła przysłuchiwać.
Nowa błyskawica objęła szeroką przestrzeń, oświecając jej pokój, z którego dwa okna wychodziły na plac Królewski.
Estera stojąc nieruchomie, śledziła oślepiające światła jakie szybko po sobie następowały, poprzedzane hukiem grzmotów. Możnaby sądzić, iż znajdowała przyjemność w przypatrywaniu się tym konwulsyjnym drganiom przyrody, mimo, że sama drżała na całym ciele.
Po niejakim czasie, zbliżyła się do okna, a wsparłszy na szybie rozpalone czoło, patrzyła ciekawie na szalejący huragan, jaki przyginał do
ziemi wierzchołki wyniosłych drzew rosnących na placu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.