Dwie jagódki/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Dwie jagódki
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Przyjaciel Dzieci, 1905, nr 15-37
Redaktor Jan Skiwski
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1906
Druk Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Zajście w ochronce zostało zapomniane. Dzieci nie nawykłe do plotek, jeśli wspomniały je czasem, to chyba dowiadując się o panienkę, która ma takich sławnych dziadków, że kto wie o nich wszystko, całemi dniami mógłby opowiadać najrozmaitsze, bardzo ciekawe rzeczy. Pensyonarki wolały także zachować milczenie, gdy prawda się wykryła.
Bo oto było tak:
Przy wprowadzaniu Ludki do zakładu, Leonka zapewniła, że gdyby panna Maliniecka nie chciała swojej cząstki pracy podjąć, wyręczy ją kto inny. „Są na świecie chorzy, niedołęgi, dotknięci kalectwem“ — tłómaczyła Ludce — „od takich wymagać nic nie można.“
Dotknięta zestawieniem swej osoby z niedołęgami i kalekami, Ludka postanowiła wziąć udział we wszystkich obowiązkach instytucyi „Dwóch jagódek.“
Zaczęła od szwalni, gdzie jej się tak powiodło, że przybył nowy fach, świeże źródło zarobku dla dziewcząt biedniejszych; później odwiedziła ochronkę.
Przyrzekła sobie, że nigdy tam nie wróci i dotrzymała słowa; Leonka dotrzymała również swego.
Odbywszy pogadankę, powiedziała dzieciom, że spełnia zastępstwo, (inaczej być nie mogło nawet, gdyż ukończyła w przeszłym roku pensyę i straciła prawo nauczania w ochronce). Gdyby przypuszczała, że pogadanka zaimprowizowana raczej niż obmyślana, przypadnie dzieciom tak bardzo do serca, że ją sobie wybiorą, jako najmilszą, byłaby się zabezpieczyła od tego wypadku. Znając jednak doskonałe wykłady: Hornowskiej, Gałeckiej, Rutkowskiej, Wężykówny i wielu innych panienek, czuła się spokojną.
Wynik egzaminu dużo ją kosztował.
Drżała o Ludkę, pokusa bowiem dla dziewczyny ambitnej była bardzo silna, a dzieci zapomniały już nawet jak było naprawdę, tylko utkwił im w głowach fakt, że pogadanka o świętym Stanisławie jest pracą panny Malinieckiej.
Ta ostatnia jednak ani przez chwilę nie pomyślała stroić się w cudze pióra. Gdy goście wyszli, pobiegła do mieszkania pani Słońskiej i zrzekła się pochwały, na którą dopiero w przyszłości obiecywała zasłużyć.
Prawie jednocześnie przyszła tam Leonka.
Uścisnęły się w milczeniu. Ludka wiedziała już o wszystkiem, a gdy panna Mokronowska chciała się tłomaczyć, odparła z niezwykłą sobie łagodnością:
— Wszak byłam uprzedzona. Ode mnie zależało ustrzedz się wyręczenia, albo je przyjąć. Przyjęłam, więc kto winien?
Potem dodała ciszej nieco:
— Pan Bonar mnie przeraził. Nigdy nie sądziłam, że to tak wielki obowiązek... Pan Bonar mówił pięknie, ale jego słowa straszne są, miażdżą poprostu.
— Przeciwnie, moje dziecko — upewniała pani Słońska — budzą otuchę. Wszak pierwiastki cnót, to dziedzictwo najwspanialsze, jakie istota ludzka otrzymać może. Z nich płyną zdroje czynów bohaterskich, ofiar i poświęceń.
— Ale trzeba umieć... — wyjąkała Ludka — trzeba umieć...
— My cię nauczymy. Gdy pierwszy krok postawisz, pójdziesz dalej śmiało, a już dostrzegasz drogę...


☆                    ☆

Nadchodziły święta, miłe każdemu ze wspomnień lat dziecięcych: wieczór wigilijny, gwiazdka, choinka, Nowy Rok, Trzy Króle; niema chyba na świecie jednej duszy młodej, któraby nie cieszyła się niemi.
Dla pensyonarek rozłączonych z rodzicami i rodzeństwem przez cztery miesiące, są to chwile szczęścia. Nic też dziwnego, że zaraz od pierwszych dni grudnia pełno projektów i przygotowują się niespodzianki, a gdy jedne i drugie załatwione, pełno wyrzekań, że czas wlecze się powoli.
Wychowanki ochrony, o ile która miała gdzie się podziać, zostały uwolnione na tydzień przed świętami, dla pozostałych ubierano choinkę. Nauczycielki opuściły dom na Strzeleckiej również w tym czasie; tylko niemka, staruszka, nie mająca już nikogo — i Leonka, pomimo zaproszeń, lub może z przyczyny, że było ich za wiele, co utrudniało wybór, miały spędzić rocznicę Bożego Narodzenia na pensyi.
Pan Maliniecki przyjechał sam po Ludkę. Spóźnił się; dziewczynka rozpaczała, że o niej zapomniał, a potem płakała z radości, gdy ramiona ojcowskie utuliły ją w objęciach.
Była znowu pieszczoną jedynaczką, „skarbem swojego tatusia,“ najszczęśliwszem dzieckiem w świecie.
— A teraz w drogę! do domu, do domu! — wołała, rzucając do walizki, co jej pod rękę wpadło. — Tak dawno nie widziałam moich miłych pokoików, tęskno mi do parku i do wszystkiego, co ma szczęście znajdować się w Malinkach.
— Pragniesz jechać zaraz? — pytał pan Maliniecki, niezdziwiony bynajmniej bezwzględnością córki.
— Natychmiast, ojczusiu!
Pani Słońska, która weszła właśnie do pokoju, zaprotestowała żywo.
— Nie puścimy pana — rzekła z uśmiechem. — Trzeba przyjąć gościnę w naszym kobiecym grodzie, odpocząć i dopiero jechać dalej. Trzy dni w drodze i znowu trzy dni, mając możność wypoczynku, tylko nieprzyjaciel własnego zdrowia tak-by je narażał!
Gdy pan Maliniecki, któremu propozycya pani Słońskiej podobała się bardzo, nie odpowiadał zaraz, czy ją przyjmuje, dobra kobieta szepnęła do Ludki:
— Proś ojca, proś, żeby o swoje zdrowie dbał, ponieważ ma córkę, która go kocha i którą on pewno kocha także.
Rada wyjechać jak najprędzej, zajęta pakowaniem rzeczy, Ludka nie dosłyszała, czy też nie chciała dosłyszeć słów przełożonej. Ale pani Słońska jeszcze raz powtórzyła:
— Proś, kochanko, bo zwłaszcza zimą, przy silnym mrozie, jaki teraz mamy, lepiej spędzić noc w łóżku, niżeli w wagonie.
— Gdyby ojczulek był zmęczony — odparła Ludka — to, proszę pani, to...
— Jestem zmęczony rzeczywiście; ale gdy trzeba, pojadę.
— Ach, ojczulku!
— Bo przecież idzie mi o ciebie, a tobie tak pilno...
Dobroć ojca rozbroiła Ludkę. Uściskała go i prosiła, żeby natychmiast wrócił do hotelu i spać się położył, a jutro na pierwszy pociąg przyjechał po nią. Lecz dom na Strzeleckiej, ogromny, prawie pusty, nie pozwalał do hotelu wracać. Łóżko przygotowane czekało już na ojca Ludki; przyjął je z wdzięcznością i, mocno zdziwiony zachowaniem swojej „małej,“ udał się do sypialni.
„Mała“ tymczasem, powrzucawszy do walizki, potrzebne i niepotrzebne rupiecie, nie mogła tego wszystkiego zmieścić i kazała sobie kupić koszyk. Gdy go przynieśli, oświadczyła, że jest za duży i niezgrabny, dostarczono więc kilka do wyboru i znalazł się jeden odpowiedni wielkością, a także kształtem.
Ułożywszy ruchomości, niebardzo dokładnie, jak na taką drogę, Ludka spędziła wieczór w towarzystwie Leonki. Przy drugim stole, nad pięknym haftem, pracowała Rózia. Biedaczka, nie miała nikogo, ktoby ją na wilię zaprosił. Ojciec, ubogi szewc z przedmieścia, umarł kilka lat temu, wkrótce po nim matka, a krewni o sierotę mało dbali, wierząc święcie, że gdy do „hrabianek“ na naukę poszła, czeka ją lepsza dola, niż oni dzieciom własnym zapewnić mogą.
Rzeczywiście też tak było. Rózia wiedziała o tem i czuła się szczęśliwą z igłą w ręku, a cóż dopiero teraz! Jeżeli miała troskę, to chyba w wątpliwości, czy zdoła się odwdzięczyć za tyle dobrodziejstw, spłacić dług zaciągany tutaj dnia każdego i w chwili każdej — dług ogromny, święty. Spodziewała się przejść po wakacyach do klasy drugiej, a śpiew!... Chyba aniołowie w niebie większego szczęścia nie doznają, niż ona, gdy śpiewa. Nie na tym świecie jest wówczas, tylko gdzieś daleko i wysoko, ponad górami, ponad morzami, leci, leci, skrzydła ma... niby nie we śnie, a jednak się budzi, gdy przestaje śpiewać.
Rozmyślała o jutrzejszej lekcyi śpiewu, ostatniej przed świętami, panienki tymczasem chodziły po pokoju, rozmawiały, śmiały się, Ludka wesoła i z tą wesołością nadzwyczaj przyjemna, Leonka z uśmiechem na ustach, lecz poważna jak zawsze.
Rózia uczuwała wielką sympatyę do Ludki: za haft, za zabawki, rozsławione przez dzieci z ochronki, a nadewszystko za szczerość i prawdę.
Mogła się nie przyznać, bo któż wiedział? — i wziąć pochwałę; nie uczyniła tego, ponieważ jest uczciwa, jest szlachetna, a nie samolubna i zarozumiała jak przypuszczano. Wywijając zręcznie igiełką, spoglądała na Ludkę, to znowu na Leonkę.
Gdyby też zrobiła się podobną... Słyszała od dzieci, że ta panienka może być... może, gdy zechce być — chyba i świętą. Bo przecież miała różne cnoty już w kołysce, na świat przyszła z niemi. Czy to być może?... więc pan Bóg wybrał ją, jeśli tak obdarzył... Szczęśliwa!... Powiadają — i panna Leonka... taka mądra, mówi zawsze, że ludzie są równi, że są braćmi, a więc czemu niektórzy, zaraz od urodzenia, dostają i cnoty i wszystko?... Gdyby ona, Rózia.. to szłaby na wojny, szłaby, gdzie mór panuje, i gdzie trąd — zaraza, bo tyle darów mieć od Boga, to trzeba pilnie szukać, gdzie komu dobro świadczyć, i ciągle o tem tylko myśleć, o to jedno dbać!..
Magnetyzowana spojrzeniem Rózi, Ludka obróciła się w jej stronę. Wydęła usta pogardliwie i rzuciła parę słów w języku obcym. Dziewczynie sprawiło to przykrość.
Długa noc zimowa znużyła raczej Ludkę, niźli pokrzepiła. Zasnąwszy późno, z myślą o wyjeździe, budziła się kilka razy, siadała na łóżku, wreszcie wstała i wyszła na korytarz, sprawdzić, czy jej zegarek się nie spóźnia. Szedł dobrze, lecz bardzo powoli, a i tamten też nie prędzej. Trudno zrozumieć, dlaczego dziś właśnie ociężały oba, gdy jej pilno ztąd wyjechać. Nawet sekundnik osłabł w biegu. Popsuły się zegary, nie ulega wątpliwości, że są popsute, i jej mały „Patek“ i wielki regulator w sieni, co zawsze chodził znakomicie. Szczęściem, nie zaspała i nie położy się, bo inaczej zaśpi. Niby dopiero trzecia, a kto wie, czy nie czwarta, nie piąta nawet.
Otuliła się kołdrą i wzięła książkę ze stolika. Szumiało jej w głowie, dreszcz nią wstrząsał; litery skakały przed oczami, niewyraźne, małe, wreszcie tak malutkie, że ich nie odróżniała.
Ale to nic, już jedzie. Próżne były strachy: stawili się na pociąg w samą porę, dobry pociąg pośpieszny!... przeniesie ją lotem ptaka do ukochanych Malinek. Pędzi szalenie, huczy strasznie, słupy telegraficzne migają... Już przyjechali! sama nie wie, kiedy to się stało, podróż dziwnie krótka, czwarta część drogi, a może i mniej nawet.
Wysiada z powozu szczęśliwa niesłychanie i zaraz do pokoju swego idzie odpocząć.
Gdzie on jest? co to znaczy?... Dom inny, „pokoików panieńskich“ ani śladu... Przerażona, z bijącem sercem, przebiega dom niby rodzinny, a jakiś obcy, nieznany, niepodobny do tamtego, który tu zostawiła...
Chce krzyknąć, głos zamiera jej w piersiach i nie wydaje dźwięku. Wybiega do ogrodu — i ogród się zmienił; park zniknął wycięty... Dwa olbrzymie drzewa sterczą, nagie, suche...
Otwiera oczy: wszak to dzień. Zaspała na Boga! nikt jej nie obudził. Mieli jechać o siódmej, a to już dziewiąta!...
— Gdzie jest jaśnie pan? — zapytuje z gniewem dziewczyny, która weszła cicho, niosąc dla niej kawę.
Pokojówka zdawała się zmieszana i, jak gdyby niepewna, co powiedzieć.
— Pan, jaśnie pan — odrzekła wahająco — śpi, nie wstał jeszcze.
Połykając łzy żalu i drżąc z niecierpliwości, Ludka wzięła się do ubierania, a w pięć minut później była już przy ojcu. Wbiegła prędko, i ledwie nie krzyknęła: okna zasłonięte, ojciec leży na łóżku blady...
Załamała ręce, powstrzymując jęk, który ją dławił: Co za nieszczęście!
Wczoraj był zdrów, najzdrowszy, pragnął zaraz do domu wracać, i oto dziś nagle...
— Co się stało? Boże, co się stało?
Z sąsiedniego pokoju, pani Słońska na migi zalecała milczenie i wzywała do siebie Ludkę.
Niby automat, sama nie wiedząc co robi, poszła.
Nie było nic groźnego: przeziębienie lekkie, trochę gorączki, katar. Doktór zapewniał, że trzy dni wypoczynku i proszki, jakie przepisał, usuną chorobę.
Łagodne perswazye pani Słońskiej nie podziałały na Ludkę. Płakała, biegając po pokoju, wyrzekała na wyjazd z domu, podróże ojca zimą w taki straszny mróz i przykrości swoje ztąd wynikające.
— Ojczuś! ojczuś!... — wołała od czasu do czasu; a później znów wracała do swoich żalów, swoich bólów i swoich przykrości.
Około południa, gdy pan Maliniecki się przebudził, wezwał ją do siebie. Pobiegła co żywo.
Byli sami: ojczulek, wolny teraz od obcego wpływu i ona, ukochana jedynaczka...
Może już zdrowszy, może zgodzi się na wyjazd... Po co tu siedzieć wśród izb ponurych, prawie pustych, w nudach, gdy staw maliniecki ma pyszną ślizgawkę, oranżerya cudne kwiaty, a gości w święta będzie pełno!
Lecz widok bladej twarzy ojca rozwiał złudzenie. Domyśliła się, że zdrowszym nie był; wyglądał nawet gorzej i osłabł. Przepraszał córkę za swoje niedołęstwo, za kłopot, jaki sprawił jej i gospodyni domu, upewniając przytem, że najdalej jutro w wieczór opuści łóżko i pojadą.
Pieścił jedynaczkę, całował i pocieszał:
— Nie martw się, nie martw, przepędzimy święta w domu. Żałuję teraz — mówił później — że nie wysłałem starego Jana; byłabyś już w drodze. Nawet mi radził, alem go ofuknął. Niedomagałem trochę w ostatnich czasach, należało pieca pilnować. Jan miał racyę, poczciwy sługa przezorniejszy odemnie.
Patrząc na nieograniczoną dobroć ojca i jego wielką miłość, można było sobie wyobrazić, w jak szczęśliwych warunkach płynęło życie Ludki, a również nie dziwić się zbytecznie, że pieszczona jedynaczka miała wady, od jakich są wolne jedynaczki mniej pieszczone, lub dziewczęta wychowane w twardej szkole życia.
— Nie gniewaj się, nie gniewaj! — prosił blady chory człowiek. — To wszystko przejdzie i ruszymy w drogę.
Nie przeszło jednakże. Dnie mijały: lekki bronchit okazał się uporczywym; pozbawił chorego apetytu, kradł mu siły, skutkiem gorączki krew ubożył — trudno było myśleć o wyjeździe.
Dopiero w wigilię wigilii stan pana Malinieckiego znacznie się polepszył, temperatura spadła. Doktór zalecił odżywianie i uznał swoją pracę za skończoną.
Ludka nie narzekała już teraz na srogość losu; pogodziła się z „wstrętnem mieściskiem, które będzie jej grobem,“ gdy rano w wigilię, ojciec przywdział wykwintny, chociaż skromny garnitur marynarkowy i przyszedł do niej z życzeniami.
Padła mu na szyję, płacząc z radości.
Do kolacyi wigilijnej siadło sporo osób; kilka sierot z ochronki, a między niemi Rózia, niegdyś ich koleżanka, siostrzeńcy pani Słońskiej: student politechniki i młody uczeń konserwatoryum, ona sama, Leonka i pan Maliniecki z córką.
Chociaż bardzo różnorodne, towarzystwo skrępowanem się nie czuło; każdy miał coś do powiedzenia i mówił, niektórzy nawet dowcipnie, a wszyscy bez fałszywego wstydu i zażenowania.
Po kolacyi, stara Bochińska otworzyła szeroko drzwi do sali, oświetlono choinki bardzo bogate i strojne, dzięki panu Malinieckiemu, który zabronił o tem mówić.
Pod koniec wieczoru zjawiła się niespodzianka: dwa kosze, w których uczestnikom wolno było szczęścia szukać, za małą opłatą na korzyść krawca chorego. Próbowali wszyscy chętnie szczęścia i, przyznać trzeba, że nikt się nie zawiódł. Co najosobliwsze, a w przekonaniu dzieci wprost cudowne, że każdy natrafiał na rzecz dla siebie miłą, lub też użyteczną.
Stara Bochińska wniosła do oficyn, ciepły niby kożuch, kaftan trykotowy, Rózia czapeczkę z białego pluszu, przybraną barankiem, dzieci pończochy, fartuszki, zabawki, po parę sztuk razem ułożone w pudełkach.
Nawet pani Słońska nie usunęła się od współudziału: wyciągnęła cukierki, a jeden z jej siostrzeńców doskonałe czekoladki, któremi też zaraz wszystkich częstował.
Wśród żartów i śmiechu czas przeleciał niewiadomo kiedy; wesołe towarzystwo ani się spostrzegło, gdy zegar wydzwonił pierwszą po północy.
Pani Słońska dała hasło do odwrotu — jej gość przymusowy, jak nazywała pana Malinieckiego, żartując, potrzebował wypoczynku.
Gość jednak nie chciał o tem słyszeć; czuł się dosyć silnym, promieniał radością, patrząc na rozpogodzone czoło Ludki, uprzejme obejście i wesołość. Sprawiła mu serdeczną niespodziankę swojem zachowaniem. Chwilami nie poznawał dawnej kapryśnicy, wiecznie krzywej, nadąsanej, z pretensyami do każdego z osobna i do wszystkich, z wymaganiami, które zaspokoić było trudno.
Istotnie, Ludka przez ten wieczór zasłużyła na pochwałę. Traktowała wszystkich jednakowo, nie bocząc się, ani zbywając milczeniem okazyi do wymiany myśli, będącej prawie zawsze wspólną korzyścią osób, które udział w niej biorą. Rozmawiała ze wszystkimi.
Gdy pan Maliniecki mógł już wychodzić, a Ludka pojechała z Niemką kupić ów upragniony żakiecik i kapelusz, prosił Leonkę, żeby go poznajomiła z ochroną, o której słyszał podczas świąt. Panienka spełniła ochoczo wolę gościa.
Domyślając się w nim umysłu niepospolitego i odgadując serce szlachetne, pragnęła naprzód się dowiedzieć, co robią w Malinkach drobne dzieci wiejskie, podczas żniw, a także innych zajęć gospodarskich, później zaś delikatnie, lecz wprawną ręką, rzucić ziarnko, które zakiełkować musi.
Że trafi na grunt odpowiedni, że nie zmarnuje się, wierzyła instynktowo.
Niewtajemniczony ani przez siostrę, ani przez córkę w ducha instytucyi „Dwóch jagódek,“ pan Maliniecki chodził z Leonką od sali do sali, a w miarę pochodu, twarz jego zdradzała wzruszenie, w źrenicach błyskał ogień. Entuzyazm sieroty po ś. p. Ludmile z Woyniłłowiczów Mokronowskiej obudził wspomnienia, od których zadrżało mu serce: Zmartwychwstawała młodość z całym orszakiem jasnych rojeń, gorącem ukochaniem ludzi; ideały dobra dziś na dalszy plan cofnięte, wysuwały się bliżej, coraz bliżej i wołały pełnym głosem: Patrz, co może zdziałać wola silna i poczucie obowiązków!...
Miał duszę pełną tego głosu, który i wyrzutem był, i powrotną falą myśli, niegdyś płomiennemi głoskami wypisanych, wyblakłych z czasem, pozornie zatartych... Tylko pozornie wszakże, bo oto znów jaśnieją, jeszcze chwila, a ogień z nich strzeli, lody zobojętnienia połamie, w proch rozkruszy i dokaże cudów.
Z oczami spuszczonemi, jak gdyby wstyd do ziemi je przykuwał, pan Maliniecki przestąpił progi sali „Dwóch jagódek.“
Opowieść Leonki zajęła go żywo, lecz przerwał ją pytaniem, w którem drgał strach i przeczucie bólu:
— Gdzie jest skarbonka mojej córki?
Pilno mu było ją zobaczyć — nie szedł, ale biegł pędem na drugą stronę sali — wyciągnął szufladę...
Pusta!
W pierwszej chwili nic nie powiedział, tylko wzrok bardzo smutny podniósł na Leonkę, jak gdyby czyniąc ją odpowiedzialną za to co ma przed sobą, a potem rzucił jej pytanie:
— Dlaczego?
Młoda nauczycielka odparła pobłażliwie:
— To nic, zapewniam pana. Niektóre dziewczęta przez rok, a nawet dłużej, nie pamiętały o skarbonce. Było to zawsze w pierwszym roku... Mój Boże! pan się martwi! Proszę się uspokoić i wziąć pod uwagę, że przecież nie zmuszamy. Ofiara nie ma terminu, więc łatwo się zaniedbać, bez złej intencyi nawet.
I usuwając w głąb szafy pustą skarbonkę, dodała:
— Niedługo to się zmieni, ręczę panu. Będzie w niej tyle!... — tu wyciągnęła najbliższe pudło, pełne po brzegi.
Pan Maliniecki zajrzał skwapliwie do środka.
Była tam niesłychana różnorodność ofiar, po większej części drobiazgów, lecz ta właśnie różnorodność mówiła o dobrem sercu i skrupulatnem dopełnianiu podziału, była brakiem systemu lecz jednocześnie wielką sumiennością.
Znajdowało się tam wszystko, począwszy od igieł, wpiętych w kawałki papieru, nici na szpulkach, tasiemek, szpilek pojedyńczych i podwójnych, skrawków perkalu, aż do cukierków, czekoladek, białego fartuszka, kapelusza i parasolki. Otrzymawszy rzeczy nowe, dziecko składało używane dla ochronki i szwalni, a kupując dla siebie potrzebne drobiazgi dzieliło się również.
Pan Maliniecki zanurzył rękę w mieszaninie przedmiotów. Wyjął niektóre, rozpatrywał i oglądał, doznając uczucia mniej więcej podobnego, jakie nam sprawia czytanie książki zajmującej i pożytecznej. Dusza dziewczynki odsłaniała się przed nim z bezwzględną szczerością, nie wątpił, że to jest dusza prosta może trochę, lecz dobra na podziw. Nie chciało mu się wyjść z pokoju „Dwóch jagódek.“ Pragnął obejrzeć wszystko z najdrobniejszemi szczegółami — zapamiętać nawet liczbę okien, wysokość i rozmiary szaf. Gdy skończył ten przegląd, jeszcze coś sprawdzał, jak gdyby mu nie wystarczało; notował w myśli, robił przypiski i poprawki.
Leonka miała wygląd osoby szczęśliwej. A i dumnej także! Od pierwszego rzutu oka dostrzegła w panu Malinieckim materyały, które teraz wyszły na jaw, jako siły pierwszorzędne. Ochrona wiejska majaczyła przed nią w zarysach coraz realniejszych, niemal tak wyraźnych, jak gdyby na zrębie wiązania szczytowego drżały już gałązki zielone.
— Jeśli ten człowiek mnie zawiedzie — myślała zaraz w pierwszej chwili — sprawi mi to przykrość bardzo wielką, bo nieoczekiwaną.
Teraz przypuszczenia podobne były dalekie od niej — wierzyła.
Rozmawiali w dalszym ciągu, a gdy mieli opuścić pokój, pan Maliniecki otworzył raz jeszcze skarbonkę Ludki i chciał wsunąć do środka parę złotych monet.
— O, nie wolno, panie! — przestrzegła Leonka.
— Chciałbym zachęcić Ludkę — tłómaczył się pokornie. — Na cóż długo czekać, gdy przyśpieszyć można zwrot ku lepszemu?
— Nie, panie, byłoby to sztuczne. Zwrot taki powinien nastąpić sam z siebie, bez żadnej zachęty lub namowy, bo wszystko tutaj na niego się składa: przykład koleżanek, tryb zajęć, atmosfera domu, każdy dzień, godzina, chwila każda. Jest niewątpliwy, prędzej czy też później przyjść musi; mamy prawo na to liczyć.
Pan Maliniecki wyjął pieniądze, lecz zamiast do kieszeni schować, położył je na biurku.
— Wszak jest jakiś chory krawiec — rzekł z uśmiechem — znajdzie się pewno więcej chorych krawców, szewców, stolarzy... Chorych i biednych w mieście pełno, niechaj ten grosz idzie za swojem przeznaczeniem.
— Z przyjemnością mu pomogę! — zawołała Leonka — poprowadzę go i zaręczam, że trafi tam, gdzie trzeba.
— Jestem tego pewny — odparł ojciec Ludki, pochylając głowę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.