Dwie jagódki/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Dwie jagódki
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Przyjaciel Dzieci, 1905, nr 15-37
Redaktor Jan Skiwski
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1906
Druk Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Nazajutrz, gdy pensyonarki po śniadaniu schodziły na dół, do klasy, pani przełożona kazała prosić Ludkę do siebie.
— Po co? — szepnęła w duchu dziewczynka, zaniepokojona tem nagłem wezwaniem. — Mając na sumieniu parę drobnych wykroczeń, rozmyślała teraz, jak uniknąć draźliwego sam na sam z panią Słońską, a jeśli nie uniknąć w zupełności, to chociaż je skrócić.
Z pozoru sądząc, mało wrażliwa na wymówki czynione jej przez starszych, Ludka była ambitną. Udawała obojętność, w gruncie rzeczy jednak, napomnienie choćby delikatne, bolało ją bardzo, a tu na pensyi, przy koleżankach, dotąd prawie nieznanych, zawstydzało do najwyższego stopnia.
Panienki szeptały coś między sobą, gdy odchodziła, zapomniawszy oddać im książki, których całą paczkę niepotrzebnie dźwiga teraz; szeptały z miną tajemniczą, żadna wszakże nie objaśniła Ludki o co idzie.
Jeśli kara, ona, Ludka, nie zniesie jej, za nic, ucieknie i nie wróci. Niech potem co chcą, mówią; do kar nie przywykła i karze się nie podda.
Weszła za przełożoną, tem zuchwalsza na pozór, im bardziej wzmagała się jej niepewność; dziecko przekorne, rozpieszczone, brało górę nad osóbką, wychowywaną starannie od lat najwcześniejszych. Podniosła głowę hardo i, z czołem ściągniętem, przestąpiła próg pokoju.
— Siadaj, moje dziecko — rzekła przełożona — zaczekaj chwilę!
Ten wstęp rozbroił Ludkę. Zrobiła się odrazu potulniejsza; wzrok jej złagodniał, fałda na czole zniknęła bez śladu.
— Pomimo że jesteś u nas prawie cały tydzień — zaczęła pani Słońska, przysuwając się z krzesłem do Ludki — nie poznałaś jeszcze ani celów zakładu, ani obowiązków, które każda nasza uczennica przyjąć musi, o tyle jednak, ile sama zechce, stopniowo, czy też wszystkie razem. Spotkała cię ta krzywda, moje dziecko, z przyczyny nieobecności osoby, mającej prawo przyjmowania panienek do zakładu i wprowadzania do jego poszczególnych działów. Ona jedna posiada ten przywilej i dlatego...
Do pokoju weszła Leonka, pani Słońska przerwała rozpoczęte zdanie i wskazała jej Ludkę.
— Oto panna Maliniecka, droga Leoniu!
— Znamy się — odparła nauczycielka, wyciągając rękę do Ludki, nie napróżno tym razem. — Znamy się i kochamy. Czy nie?
— Nie! — rzekła z przekorą dziewczynka, ulegając znowu kaprysowi.
Leonka bez cienia urazy wzięła Ludkę pod ramię, a gdy obie pożegnały panią Słońską, przez długi szereg korytarzy powiodła na dziedziniec.
W drodze mówiła:
— My wszystkie, ile nas jest tutaj, mamy podwójne obowiązki: naukę i pracę.
— Alboż nauka to nie praca? — zapytała Ludka.
— Tak... Lecz nie można pracować wyłącznie dla siebie, trzeba jakąś cząstkę, choćby najmniejszą, oddać innym.
— Ech!
— To bardzo miłe. Ani masz pojęcie, jaką przyjemność sprawia.
— Nie wierzę.
— Spróbuj! Gdy okaże się inaczej, wolno ci zaprzestać.
— Naprawdę?
— Ręczę słowem.
— Słyszałam właśnie, że stopniowo czy odrazu, muszę jakieś ciężary wziąć na plecy.
— Takby należało. Gdyby wszakże kto inny zechciał je podźwignąć, nie stałaby się krzywda nikomu.
— A kto naprzykład?
— Ja. Są tu obowiązki, które spełnić trzeba; mniejsza kto to zrobi, byle spełnił w porę i dokładnie.
— Więc wolno się uchylić?.. A pani Słońska powiedziała...
— Moje dziecko, wszak istnieją na świecie ludzie chorzy, niedołężni, dotknięci kalectwem, od których wymagać nic nie można.
— Ja taką nie jestem!
— To już zależy od ciebie.
Ludka umilkła.
Dziedziniec, dotąd Ludce nieznany, bo od chwili gdy ją zamknięto w tym „grobie“ — była dwa razy na spacerze, a godziny rekreacyjne spędzała w wielkiej sali, na ten cel przeznaczonej, ozdobiony klombami drzew, którym widać grunt tutejszy sprzyjał, gdyż rozrosły się bujnie, pełen był powietrza i słońca, a nadewszystko czysty jak salon. Z dwóch stron objęty ramą długich oficyn jedno-piętrowych, miał z trzeciej sąsiedztwo dużego ogrodu.
Posesya sprawiała wrażenie zamkniętej w sobie całości, a ruch jaki tu panował, różnił się zasadniczo od krzątaniny lokatorów, zajmujących oddzielne mieszkania. Znać było spójność cząstek, funkcyonowanie prawidłowe mniejszych i większych kółek maszyny, którą jakiś motor niewidzialny kierował.
Dwie kobiety, ubrane bardzo schludnie, niosły olbrzymi kosz bielizny mokrej, młoda, rumiana dziewka wyparzała ukropem całe szeregi glinianych garnków po mleku i ustawiała je później na ławce pod ścianą, a staruszka, niby gołąbek siwa, prała w dużej misce płócienne szmatki.
Robotnice kłaniały się z uszanowaniem przed Leonką; zgrzybiała praczka pochyliła się do kolan. Usta panienki dotknęły jej ramienia.
— Oprowadzę cię wszędzie — rzekła nauczycielka, odpowiadając na ukłony uprzejmem skinieniem. — Dużo tu już zrobiono, lecz dużo jeszcze pozostaje do zrobienia i musi przybyć kiedyś... Pójdziemy przedewszystkiem do oddziału, który najwięcej lubię: do dzieciaków — do ochronki. Zostaje ona pod opieką uczennic; przełożona i nauczycielki mają tylko nadzór. Ponieważ twoje koleżanki biorą udział w lekcyach tylko tych przedmiotów, do których czują uzdolnienie, zbywa im dosyć czasu na obowiązki. Teraz w ochronie pogadanka, zabawimy krótko.
To mówiąc, Leonka pociągnęła towarzyszkę do ostatniego wejścia prawej oficyny. Gdy znalazły się w sieni, a ztamtąd w korytarzu, drzwi otwarte szeroko odsłoniły izbę wielką, o czterech oknach, przyozdobioną suto rycinami metody poglądowej.
Na kilkunastu ławkach siedziały dzieci od lat pięciu do dziesięciu — małe, pod kierunkiem osoby niewiele od nich starszej, lepiły psy i ptaki, większe, zapatrzone w twarz panienki, stojącej pośrodku, słuchały jej opowiadania.
— A więc znacie ją wszyscy: drobna, malutka, duże usługi nam oddaje. Gdyby nie ona, niebyłoby ani sukienki, ani koszulki. Jak się nazywa? — dodała nagle, zwracając pytanie w stronę malców.
Starsze dzieci podniosły ręce w górę, na znak, że wiedzą; nie odezwało się ani jedno, chcąc dać nauczycielce okazyę sprawdzenia pilność najmłodszych.
— Jak się nazywa? — powtórzyła panienka, wskazując palcem chłopczyka, który duże ciemne oczy na nią zwrócił, widocznie miał ochotę mówić.
— Igiełka! — zawołało tryumfalnie dziecko, a za niem powtórzyły inne, wymachując rączętami oblepionemi gliną.
— Igiełka! igiełka!
— Znacie igiełkę?
— Znamy i dużą, i małą i maluśką — wszystkie znamy.
— To nic, że igiełka — odezwała się jedna ze starszych dziewczynek, — ale panieneczka mówi na nią: cudowne narzędzie.
— Bo jest cudowne! — pochwycono. — Kto miałby suknię, fartuch, koszulę? A kto mógłby wyjść z mieszkania, gdyby tego nie miał?
— Czy mróz, czy lato, i przyjemnie i wygodnie przecież!
— Igiełka, wielka pani!
— Poczciwa igiełka!
— Już nigdy igiełki nie zmarnuję, chyba że się złamie. Co-by na świecie się wyrabiało, gdyby jej zabrakło.
— Strach pomyśleć, panieneczko, jaki byłby kłopot.
W tej chwili jedno z dzieci dostrzegło Leonkę. Gwar powstał, wszystkie chciały opuścić ławki i biedz do niej. Ruchem łagodnym nakazała spokój, podziałało to odrazu. Tylko twarze uśmiechnięte, spojrzenia błyszczące zdradzały żywą radość, jaką przejęta była gromadka, utrzymana w karności, posłuszna ślepo, a kochająca bez granic.
Nauczycielka, w której Ludka poznała Zenię Hornowską z klasy czwartej, przywitawszy się z niemi, mówiła w dalszym ciągu o igiełce. Lekcya była przygotowaną znakomicie: młodziutka „freblanka“ streściła całą historyę igły, zacząwszy od jej praprababki, ości rybnej, skończyła na wytworze geniuszu ludzkiego, ciągle ulepszanym, wciąż doskonalonym — maszynie do szycia ręcznej i nożnej.
Tyle w opowiadaniu panienki było uroku, że dziatwa słuchała niby jakiejś bajki czarodziejskiej, a następnie całą gromadą, nie wyłączając drobiazgu, zaśpiewała pod kierunkiem Zeni piosenkę o igiełce. Dosyć zgodnym chórem po każdej zwrotce powtarzano:

„Tylko igły nie puść z dłoni,
To od biedy cię uchroni.
Zawsze była, jest i będzie:
Cudowne narzędzie!
Cudowne narzędzie!

Leonka ujęła ramię Ludki, chcąc ją dalej poprowadzić; zauważyły to dzieci i przytrzymały obie. Podczas gdy starsze śpiewały z przejęciem, naśladując ruchy szwaczek, młodsze, umywszy ręce i buziaki zasmarowane gliną, otoczyły Leonkę.
Chłopczyk, o pojętnem wejrzeniu śmiało przysunął się do Ludki, drobne swe ramiona rozstawił we drzwiach, o ile mógł najszerzej, niby strzegąc wejścia. Było to tak komiczne, że obie roześmiały się głośno.
Chłopczyk, niestropiony bynajmniej, wytrwał na swojem stanowisku do końca piosenki. Odszedł, gdy Leonka rozmawiała już na dobre ze starszemi dziewczętami i głaskała malców. Otrzymał jej uśmiech w nagrodę energii.
Pod miłem wrażeniem, Ludka znalazła się w izbie obszernej, sąsiadującej z ochroną. Kilka dziewcząt, ubogo lecz porządnie ubranych, szyło przy dużym stole, były tam także pensyonarki klas wyższych i panna Zofia, nauczycielka. Pod oknem, na ławeczce, siedziały osóbki mało co starsze od malców, śpiewających odę na cześć igły i pruły jakąś suknię.
W przyległym pokoju, tuż u drzwi otwartych, poważna jejmość w okularach przykładała formy z papieru i upinała szpileczkami na materyale mundurkowym. Ujrzawszy Leonkę, wyprostowała się jak struna, ujęła końcami palców spódnicę powyżej kolan i dygnęła niziutko.
— Moje uszanowanie jasnej hrabiance, padam do nóżek!
Ludka rzuciła na towarzyszkę wzrok zdumiony i jejmości w okularach przyglądała się ciekawie.
— To nic — rzekła młoda nauczycielka, zniżając głos do szeptu — nie bój się! Ma biedactwo lekki obłęd, ale jest nieszkodliwa. Zna krój bielizny i sukien, uczy wybornie, tylko czasem...
— Oho! — zaśmiała się jejmość w okularach — już tam jaśnie panienka o Bochińskiej mówi. Rozumiem, rozumiem!.. Po ustach widzę, choć nie dosłyszę ztąd. Proszę nie wierzyć, obca damo! Wszak nie powiedziałam nic głupiego, z przeproszeniem pańskiem. Jaki pasuje tytuł, taki dawać będę zawsze. Takie moje psie prawo, i koniec! Jaśnie hrabianka, bo jaśnie... Co komu, to komu!...
— Przestańcie!... — rzekła Leonka.
— Nie wolno gadać? Źle, że mówię? Czemu nie mają wiedzieć prawdy! Może nie jedna koza przed jaśnie panienką nos zadziera, pyszni się... Kto nie wie, myśli tak albo owak, ja wiem na pewno, bo służyłam przez lat dwadzieścia u jaśnie pani za pannę. Za pannę, jak Boga kocham!.. Dziś w zwyczaju tego nie masz, bo dzisiaj niema jaśnie panów. A twoje państwo gdzie, kwiatku złoty? Na taką fortunę, na krocie, poterasz się, Boże odpuść, pomiędzy hołotą. Widząc gniew na licach Leonki, uderzyła się dłonią w usta.
— Już nic nie mówię, nic!
— Czy wszystkie sukienki są skrojone? — zaczęła Leonka, usiłując przerwać bieg myśli starej.
— Od „jagódek“ wszystkie, proszę jaśnie pani — rzekła kobieta przytomnie już teraz. — Pięć było trochę przyniszczonych, dwadzieścia w bardzo dobrym stanie, zaś od trzydziestu i sześciu tylko rękawy na nic. Dziewuchy prują tam ostatnią, do pralni pójdzie.
— Dobrze, dobrze. Tylko robotnic jakoś mało.
— A juści że mało. Ewka słaba, w szpitaliku leży, Kostka nie przychodzi całe trzy dni, bo wesele u nich; Marynka postrzelona, niech ją tam!...
Dygnęła niziutko i zaczęła dopasowywać oddzielne części stanika, Leonka patrzyła przed siebie w milczeniu. Wzrok jej poważniał, otworzyła usta, jak gdyby na nich drgało jakieś słowo, które powinna tej kobiecie zostawić. Nie wyrzekła go wszakże i, powoli, z opuszczonemi rękami, cofnęła się ku drzwiom.
— Mamy też infirmeryę — rzekła do Ludki, gdy opuściły szwalnię po rozmowie z kilku dziewczętami, które całowały ręce Leonki i prosiły o coś półgłosem. — Nie wiem, ile tam teraz chorych — dodała zamyślona. — A może wolisz nie wchodzić? może nerwową jesteś, z czego tutaj wyprowadzimy cię powoli; tymczasem jednak...
— Wejdę z panią — odparła Ludka.
Umyślnie, czy wypadkiem, najpiękniejsze pokoje od ogrodu dostały się chorym. Przepełniała je woń kwiatów i ożywiały śpiewy ptasząt, a zwoje dzikiego wina, zawieszone u okien, tłumiły nadmierny blask słoneczny.
Z sześciu łóżek, zasłanych bardzo świeżą i bardzo białą pościelą, cztery były niezajęte; na piątem leżało coś bardzo drobnego, a jeszcze na jednem siedziała dziewczyna tęga, silna i szyła nucąc. Na widok Leonki klasnęła w ręce i ukazała zdrowe białe zęby w uśmiechu.
Maleństwo, zajmujące ledwie część łóżka, stoczyło się na ziemię niby kłębek i padło na szyję wchodzącej.
— Moja złocista paniusieńka! moja najsłodsza! — rozległy się okrzyki.
— Co tobie, Ewko? a Rózia czemu w łóżku zamiast się uczyć?
— Wrzód na nodze miałam — objaśniła dziewczyna — ale już przecięty i już się goi.
— Tak mi było tęskno, tak smutno — tłómaczyło dziecię — płakałam ciągle, głowa mnie rozbolała...
— Powróciłam, więc trzeba wyzdrowieć i nigdy nie płakać — rzekła Leonka, głaszcząc jasne włosy małej. Nawet zaraz wczoraj byłam tu na chwilę.
— Była panienka?
— Późno w wieczór. Spałyście obie; przeżegnałam was i wyszłam.
— O, moja złota!
— Ale teraz, choć mi przykro, odejść muszę, bo czasu nie mam. Ta panienka — dodała wskazując Ludkę — obznajmia się dopiero z naszą szkołą. Szwalnię i ochronę już widziała, pozostaje pralnia, kuchnia i „Dwie jagódki“. To wszystko musi dziś zobaczyć.
— Czy prawda, że jutro?...
— Tak. Wiedziała, że operacya jest bardzo niebezpieczna i napisała przedtem swą ostatnią wolę.
Starsza dziewczyna zasłoniła twarz rękami i płakała cicho; mała wybuchnęła w głos.
— Nasza najdroższa pani! nasza matka! — wołała, obsypując pocałunkami dłoń Leonki.
Po licu sieroty łzy płynęły gradem. Nie obcierała ich — padały ciężkie na twarz dziecka i łączyły się z łezkami jego źrenic — niby dwie rzeki, dwa wielkie morza bólu.
Młoda nauczycielka uspokoiła się pierwsza. Przemogła żal, panując nad wzruszeniem, ucałowała dziecko, ułożyła w łóżku, a potem stała chwilę, dopóki nie zasnęło.
W kuchni, gdzie Ludka znalazła również parę koleżanek, następnie w pralni, gdzie pierwsza uczennica klasy szóstej, hrabianka Mirska, dozorowała praczek, układających bieliznę w olbrzymich wannach — wszędzie witały Leonkę życzliwie uśmiechnięte twarze, czasem prośby, przeważnie zaś podziękowania i błogosławieństwa.
Ludka szła za nią bez zwykłej buty i pewności siebie — skromna, mała, jak gdyby nie była panną Maliniecką, lecz jedną z tych ubogich dziewcząt, zbratanych tutaj z przedstawicielkami pierwszorzędnych rodów, przy igle, przy łóżku chorego lub przy balii. Niespodzianki, spotykane na każdym kroku, w pierwszej chwili wprowadziły ją w zdumienie; ustępowało ono teraz przed uczuciem, z którego nawet nie potrafiła zdać sobie sprawy, tak było nowe, świeżo powstałe, kiełkujące ledwie, a już niby żywy płomień ogarniające duszę.
Opuściwszy pralnię, umieszczoną, zarówno jak kuchnia, w budynku osobnym, Leonka objęła silnie ramię towarzyszki.
— A teraz — rzekła — pozostaje nam tylko jedno do obejrzenia. Lecz to właśnie jest źródłem, z którego te wszystkie większe i mniejsze strumyki wypłynęły i, może źle zrobiłam, zostawiwszy je na sam koniec. Zawsze innego porządku się trzymałam — ale przez wzgląd na ciebie... bo ty jesteś trochę inna. Zresztą zobaczymy!...
To mówiąc, poprowadziła Ludkę do głównego gmachu, gdzie mieściła się pensya, sypialnie uczennic, pokoje nauczycielek, sale rekreacyjne: gimnastyczna, bilardowa i krokietowa, a także lokal przełożonej.
Na drzwiach, które przed Ludką otworzyły się na oścież, wypisane były słowa „Nawet dwiema jagódkami podzielić się możesz“. Duży pokój o czterech oknach zapełniały szafy z mnóstwem szufladek, opatrzonych numerami. Takie same szuflady znajdowały się poniżej okien, w stołach i framugach ścian. Leonka wyciągnęła jednę.
— Patrz — rzekła — tu jest wszystko, co uczennica zarówno miejscowa jak przychodnia, składa od siebie dla dziewcząt biedniejszych. Oto skrytka na pieniądze, groszaki w niej, ale dane z serca; oto bielizna podniszczona, kajety, książki, stara suknia; znajdziesz w niektórych i cukierki, bo gdy panienka lubi je sama, dzieli się z innemi. Te szuflady, te nasze „skarbonki“ stworzyły szwalnię, z nich też po części powstała ochrona.
„Podziel dwie jagódki“, to takie proste i łatwe, a taką jest siła, że kiedykolwiek rzuci nam się w oczy nędza, fundusz na jej wspomożenie znajdziemy odrazu. Gdy pusto w skarbonkach, wyhaftujemy, uszyjemy coś zbiorowo, każda po kawałku, urządzimy żywe obrazy, teatrzyk. Trochę gości, lecz nikt obcy, sami tylko swoi, krewni uczennic, najbliższa ich rodzina — i już łzy obtarte. Ludko droga, to szczęście bez granic!
— Kto was tego nauczył? — zapytała dziewczynka.
— Jutro się dowiesz — odparła Leonka, bardzo blada w tej chwili i drżąca.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.