Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XLVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLVI
TAJEMNICZE SKRYTKI PANA MAZARINIEGO

Dwaj zaimprowizowani żołnierze, postępowali poważnie za kamerdynerem; otworzył on im drzwi od sieni, potem drugie, które zdawały się prowadzić do sali gdzie zwykle czekali ci, co chcieli mieć posłuchanie u kardynała, a pokazując im dwa taburety rzekł im:
— Wasza służba jest bardzo prosta, wpuścicie tu jedne tylko osobę, jednę tylko, rozumiecie? nikogo więcej; tej osobie bądźcie we wszystkiem posłuszni. Co do powrotu, nie macie się o co troszczyć, poczekacie aż przyjdę po was.
Kamerdyner odszedł, zamknąwszy drzwi za sobą.
— Oh! oh! — rzekł Porthos, słysząc obracający się klucz w zamku, — widzę, że tu jest moda zamykać ludzi. Zdaje mi się, żeśmy tylko zmienili więzienie; to jest zamiast tam, jesteśmy uwięzieni w pomarańczami. Nie wiem, czy co na tem zyskamy.
— Porthosie, kochany przyjacielu, — rzekł zcicha d‘Artagnan — nie wątp o Opatrzności, i pozwól mi namyślić się i rozpatrzeć.
— Myśl więc i rozpatruj — mówił Porthos zmartwiony, że rzeczy taki obrót wzięły.
— Uszliśmy osiemdziesiąt kroków, — szepnął d‘Artagnan — weszliśmy po sześciu schodach; więc to tu jest ten drugi, przeciwległy naszemu, pawilon, który nazywają pawilonem pamarańczarni. Hrabia de la Fére nie powinien być stąd daleko, tylko że drzwi są zamknięte.
— Wielka mi przeszkoda!... — powiedział Porthos — jednem uderzeniem ramienia...
— Na Boga, Porthosie, mój przyjacielu — mówił zcicha d‘Artagnan — czyś nie słyszał, że tu ma przyjść ktoś?
— I owszem.
— A więc ten ktoś otworzy nam drzwi.
— Ależ mój kochany — rzekł Porthos — jeśli ten ktoś poznawszy, że to my, zacznie krzyczeć, zgubieni będziemy, bo przecież, spodziewam się, nie masz zamiaru kazać mi zabić, albo zadusić członka kościoła. Takie obejście uchodzi, tylko z anglikami i z niemcami.
— Oh! niech mnie Bóg broni, i ciebie także — odpowiedział d‘Artagnan. — Młody król możeby nam był za to wdzięczny, ale królowa nie przebaczyłaby tego nigdy, a my powinniśmy ją sobie ujmować; potem krew przelana bez potrzeby — nigdy! o nigdy! Mam plan gotowy. Spuść się więc na mnie, będziemy się śmieli.
— Tem lepiej, — rzekł Porthos.
— Cicho! — szepnął d‘Artagnan — oto przybywa ten ktoś, na którego czekamy.
Słychać było właśnie w sieni odgłos lekkiego stąpania. Zawiasy u drzwi zaskrzypiały, i ukazał się człowiek w ubraniu rycerskiem, ciemnym płaszczem owinięty, miał duży kapelusz, dobrze naciśnięty na oczy i latarnię trzymał w ręku.
Porthos przysunął się do ściany, ale nie mógł się o tyle ukryć, żeby człowiek w płaszczu nie spostrzegł go; podał mu on swoją latarnię i rzekł:
— Zapal lampę wiszącą u sufitu.
A zwracając się do d‘Artagnana zapytał:
— Wiecie co macie czynić?
Ja — odpowiedział gaskończyk, — który postanowił ograniczyć się na tej próbce niemieckiego języka.
Tedesco, rzekł rycerz. Va bene.
A postępując ku drzwiom, będącym naprzeciw tych, któremi wszedł, otworzył je i znikł zamykając za sobą.
— A teraz — rzekł Porthos — cóż uczynimy.
— Przyszedł czas zastosowania siły twoich ramion. Pchaj, przyjacielu Porthosie, ale cichutko, bez trzasku; nie wyważaj, rozdziel tylko podwoje.
Porthos oparł potężne ramię na jednej połowie drzwi, które się wygięły, a wtedy d‘Artagnan wsunął koniec szpady w otwór, podważył rygiel i drzwi stanęły otworem.
— Nieraz ci przecież mówiłem, przyjacielu Porthosie, że łagodnością wszystko można zrobić z kobietą i drzwiami.
— Nikt temu nie zaprzeczy, że wielki z ciebie moralista — odezwał się Porthos.
— Naprzód — rzekł d‘Artagnan.
Weszli. Poza oszklonem przepierzeniem latarnia kardynała, postawiona na środku galerji, oświecała rzędem ustawione drzewa pomarańczowe i granaty, tworzące główną ulicę i dwie mniejsze cieplarnie zamku de Reuil.
— Ani śladu kardynała — odezwał się d‘Artagnan — latarnia tylko po nim została... gdzież on jest u djabła?
I, dając znak Porthosowi, aby zwiedził jednę z bocznych ulic, sam w drugą się zapuścił I ujrzał nagle jeden z wazonów wysunięty z rzędu, a na jego miejscu odsłonięty w podłodze otwór. Do poruszenia z miejsca tego wazonu dziesięciu ludzi wystarczyłoby zaledwie, lecz obracał się on widocznie za pomocą jakiegoś mechanizmu razem z taflą, na której był ustawiony. W otworze tym d‘Artagnan dostrzegł kręcone schodki, prowadzące nadół. Przywołał skinieniem ręki Porthosa i pokazał mu to tajemne wejście. Obaj spojrzeli po sobie mocno zmieszani.
— Gdybyśmy tylko złota pragnęli — szepnął d‘Artagnan — mielibyśmy go poddostatkiem zostając bogatymi na całe życie.
— Jakim sposobem?
— Czyż nie rozumiesz, Porthosie, iż tam na dole, według wszelkiego prawdopodobieństwa spoczywają owe sławne skarby kardynała i dość nam byłoby zejść tam, wypróżnić skrzynię, zamknąć w niej na dwa spusty kardynała i wynieść się, zabierają tyle złota, ile udźwignąć bylibyśmy w stanie, i wazon ustawić na miejscu, a niktby nie mógł nas zapytać, sam nawet kardynał, skąd na nas spadła taka olbrzymia fortuna?
— Byłaby to gratka dla chłopstwa — odparł Porthos — lecz szlachty niegodna, o ile mi się zdaje.
— Zgadzam się z tobą zupełnie — rzekł d‘Artagnan — powiedziałem też: gdybyśmy złota pragnęli tylko... lecz nam czego innego potrzeba. I, pochyliwszy się nad otworem, posłyszał dźwięk metaliczny, jakby poruszonego worka ze złotem; zadrżał. Naraz doszedł jego uszu odgłos zamykających się drzwi i na najniższych stopniach schodów ukazało się mdłe światełko.
Mazarini zostawił latarnię w cieplarni, jakgdyby przechadzał się po niej. Świeczkę zaś woskową miał ze sobą dla przyjrzenia się skarbom, zamkniętym w skrzyni.
— He!... — mruczał do siebie po włosku, niosąc pod górę worek, wypchany realami, z utkwionym w nim wzrokiem — he! będzie czem opłacić pięciu radców parlamentu i dwóch generałów Paryża. Ta także jestem wodzem znakomitym; ale wojnę prowadzę na swój sposób...
D‘Artagnan i Porthos ukryli się każdy zosobna w bocznych alejach za wazonami i czekali.
O trzy kroki od d‘Artagnana Mazarini nacisnął ukrytą w murze sprężynę. Wazon, razem z płytą, na której był umieszczony, powrócił zwolna na miejsce.
Wtedy kardynał, zdmuchnąwszy świeczkę, schował ją do kieszeni i, biorąc latarnię z ziemi:
— Teraz odwiedzimy pana de La Fére — rzekł.
— Tego nam właśnie potrzeba — pomyślał d‘Artagnan — pójdziemy razem.
Wszyscy trzej ruszyli z miejsca, Mazarini środkową, a d‘Artagnan i Porthos bocznemi alejami. Potem zwrócił na lewo, i zapuścił się w korytarz, którego d‘Artagnan i Porthos nie zauważyli, lecz stanął zamyślony.
— A! diavolo!... — rzekł — zapominam, co mi Comminges zalecił. Należało wziąć ze sobą żołnierzy i postawić ich tutaj, idąc do tego szaleńca. Chodźmy.
I niecierpliwym ruchem zawrócił.
— Nie trudź się, Eminencjo — przemówił d‘Artagnan z całą dworskością, z kapeluszem w ręku i nogą naprzód wystawioną — krok w krok za waszą Eminencją postępowaliśmy i oto jesteśmy.
— Tak, jesteśmy na usługi — powtórzył Porthos.
I przybrał tę samą pełną uprzejmości postawę.
Mazarini spojrzał na obydwóch błędnemi oczyma, poznał ich nareszcie i wydał głuchy jęk przerażenia.
— Pan d‘Artagnan! — wyszeptał.
— Nie mylisz się, monsinjorze, to ja jestem i mam zaszczyt przedstawić ci pana du Vallon, mojego dobrego przyjaciela, którym Wasza Eminencja raczyłeś niegdyś zajmować się tak bardzo.
I skierował światło latarni na rozradowane oblicze Porthosa, poczynającego pojmować i dumnym być z tego, co zaszło.
— Eminencjo, szedłeś do pana de la Fére?... — ciągnął d‘Artagnan. — Nie zważaj na nas, monsiniorze. Zechciej wskazać nam drogę, a pójdziemy za tobą.
Mazarini zwolna wracał do przytomności.
— Czy dawno jesteście, panowie, w cieplarni?... — zapytał drżącym głosem, myśląc o swoich odwiedzinach ukrytego skarbu.
— Tylko co tu przyszliśmy, monsiniorze — odparł d‘Artagnan.
Mazarini odetchnął: pozbył się obawy o swoje skarby; lękał się tylko o siebie. Coś nakształt uśmiechu przemknęło mu po ustach.
— A zatem wpadłem w waszą zasadzkę, panowie, i uznaję się za zwyciężonego. Żądacie, bym was wypuścił na wolność, wszak prawda? Zgadzam się na to.
— O! zbyt łaskaw jesteś, monsiniorze — odparł d‘Artagnan — lecz my już jesteśmy wolni, i czego innego chcemy żądać od ciebie.
— Wolni jesteście?... — oderwał się z przerażeniem Mazarini.
— Bez wątpienia, gdy przeciwnie ty, monsiniorze, jesteś w niewoli i teraz, jak chce prawo wojenne, idzie o to, abyś się wykupił.
Mazariniego dreszcz przejął aż do szpiku kości. Bystry jego wzrok daremnie świdrował drwiące oblicze gaskończyka i obojętną twarz Porthosa.
Stali obaj w cieniu, a nawet Sybilla kumejska nicby z oblicza ich wyczytać nie była w stanie.
— Wolność moją okupić!... — powtórzył Mazarini.
— Tak, monsiniorze.
— A ileż mnie to ma kosztować, panie d‘Artagnan?
— Nie wiem jeszcze, monsiniorze. Zapytamy hrabiego de La Fére, jeżeli zechcesz na to zezwolić, Eminencjo. Racz tylko otworzyć drzwi, prowadzące do niego, a za dziesięć minut cena zostanie oznaczona.
D‘Artagnan dał znak Porthosowi, aby podwoił baczność, a następnie, zwracając się do Mazariniego, rzekł:
— Monsiniorze, wejdźmy, jeżeli łaska.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.