Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XLV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Kolacja przeszła w milczeniu, lecz wcale nie smutno, bowiem od czasu do czasu chytry uśmiech, zwykły w chwilach dobrego humoru, rozjaśniał twarz d‘Artagnana. Przy deserze d‘Artagnan rozparł się na krześle i bujał się z miną człowieka zadowolonego z siebie.
— I cóż?... — odezwał się d‘Artagnan po chwili.
— I cóż?... — powtórzy! Porthos.
— Mówiłeś zatem, drogi przyjacielu....
— Ja?... ja nic nie mówiłem.
— Tak, prawda; aha, mówiłeś, iż masz wielką ochotę wydostać się stąd co prędzej.
— A!... co do tego, zaręczam ci, że mi na chęciach nie zbywa.
— Dodawałeś także, że dla uwolnienia się potrzeba tylko ścianę lub drzwi wywalić.
— Prawda, mówiłem, i jeszcze powtarzam to samo.
— Ja zaś odpowiadałem, że to zły sposób; o sto kroków bowiem ujętoby nas i zamordowano; chyba żebyśmy posiadali przebrania i muszkiety do obrony.
— Masz rację... potrzebujemy ubrania i broni.
— Otóż — powiedział d‘Artagnan, wstając, — mamy już wszystko, przyjacielu Porthosie, a nawet coś jeszcze lepszego.
— Ba!... — rzekł Porthos, rozglądając się dokoła.
— Nie szukaj, kochanku, to próżno; wszystko to samo przyjdzie w danej chwili. O której godzinie widujemy spacerujących dwóch szwajcarów ze straży?....
— Zdaje mi się, że tak w godzinę po zapadnięciu zmroku.
— Jeżeli dziś wyjdą tak samo jak wczoraj, najwyżej kwadrans czekać będziemy na przyjemność ujrzenia ich pod oknem.
— Masz rację, najwyżej kwadrans.
— Porthosie, wszak zawsze masz równie silne ręce?
— No tak, dosyć silne.
— A zatem, mój przyjaciela, chodźmy do okna i użyj swej siły do wyrwania jednej sztaby żelaznej... Poczekaj, aż lampę zagaszę.
Porthos stanął przy oknie, ujął sztabę w obie ręce, uwiesił się, przyciągnął ku sobie: zgiął jak łuk, tak mocno, że oba końce wyszły z osady kamiennej, gdzie od trzydziestu lat przeszło siedziały wmurowane.
— Widzisz, przyjacielu — rzekł d‘Artagnan — tego pan kardynał z całym swoim rozumem nigdy nie potrafi.
— Czy więcej trzeba wyrwać?... — zapytał Porthos.
— Dosyć, i to wystarczy: jeden człowiek przejdzie z łatwością.
— Co mam czynić teraz?...
— Nic.
— Na tem więc koniec?....
— Niezupełnie.
— A jednak chciałbym zrozumieć — rzekł Porthos.
— Posłuchaj, kochany przyjacielu w dwóch słowach ci wytłumaczę. Otwierają się drzwi odwachu, jak widzisz...
— Tak, widzę.
— Na nasze podwórze, przez które musi przechodzić pan Mazarini, udając się do oranżerji, przyślą dwóch gwardzistów, ażeby mu towarzyszyli.
— Już wychodzą.
— Byleby tylko zamknęli za sobą drzwi odwachu!... — Dobrze!... zamykają...
— Cóż dalej?...
— Sza!... mogliby usłyszeć!...
Porthos zamilkł i stał nieruchomy. Dwóch żołnierzy szło ku oknu, zacierając ręce, ponieważ, jak mówiliśmy, było to w lutym, i zimno było okrutnie. W tej chwili otworzyły się drzwi kordegardy, i zawołano jednego z żołnierzy. Żołnierz zostawił kolegę i powrócił na odwach.
— Cóż?... dobrze jest?... — zapytał Porthos.
— Jak nigdy — odpowiedział d‘Artagnan. — Teraz uważaj dobrze... Zawołam tego żołnierza, zacznę z nim pogawędkę, jak to wczoraj zrobiłem, pamiętasz?....
— Tak; tylko nie rozumiałem ani słowa z tego, co on mówił.
— Dlatego, że źle wymawiał. Lecz uważaj dobrze na to, co będę mówił: wszystko zależy od wykonania, Porthosie. Przywołam żołnierza, i będę z mm rozmawiał.
— Już mi to powiedziałeś!...
— Odwrócę się na lewo, tym sposobem będzie on na prawo od ciebie, w chwili, gdy wejdzie na ławkę.
— A jak nie wejdzie?...
— Bądź spokojny, wejdzie. Ty zaś natychmiast wyciągnij swoją straszną łapę i za kark go uchwyć. Następnie unieś go w górę i wciągnij do pokoju; ściśnij mu jednak mocno gardło, aby nie mógł krzyczeć. I oto mieć będziemy zaraz jeden mundur i jednę szpadę.
— Wyśmienicie, cudownie!... — rzekł Porthos, patrząc na d‘Artagnana z uwielbieniem — lecz...
— Co mówisz?... — odezwał się gaskończyk.
— Że jeden mundur i jedna szpada to dla dwóch za mało.
— A czyż niema towarzysza?...
— Prawda — rzekł Porthos.
— Zatem, gdy kaszlnę, wyciągaj rękę.
— Dobrze!...
Dwaj przyjaciele zajęli wskazane miejsca. Porthosa zakrywała framuga okna.
— Dobry wieczór, kolego — odezwał się d‘Artagnan słodkim głosem.
— Topry fieczór panu — odpowiedział żołnierz.
— Wcale nie ciepło na przechadzkę — mówił d‘Artagnan.
— Brrr!... — syknął żołnierz.
— Sądzę, że szklaneczka wina wcaleby nie zaszkodziła.
— Szklanka fina byłaby pardzo poszondana.
— Rybka chwyta przynętę, chwyta! — mruknął d‘Artagnan do Porthosa.
— Rozumiem — rzekł Porthos.
— Mam ja tu buteleczkę — ciągnął d‘Artagnan.
— A pełną?...
— Pełniuteńką; ofiaruję ją koledze, jeżeli za moje zdrowie wypijesz.
— O pardzo proszę — rzekł żołnierz, przysuwając się.
— Przyjdź i weź ją, przyjacielu — dodał gaskończyk.
— Najchętniej. Zdaje się, sze tam jest ławka.
— O!... mój Boże, tak; możnaby sądzić, że ją umyślnie postawiono... Wejdź na nią... Tak, dobrze... trafiłeś, przyjacielu.
D‘Artagnan zakaszlał.
W tej samej chwili Porthos spuścił rękę; uchwycił pięścią żelazną, jak obcęgami, za kark żołnierza, uniósł go, ściskając za gardło, przeciągnął przez otwór, nie zważając, że może go zadusić, i złożył na podłodze.
D‘Artagnan pozwolił mu tylko schwycić powietrza i zaraz go zakneblował pasem swoim i zabrał się do zdejmowania ubrania, z wprawą nabytą na polu bitwy.
— Ot jeden mundur i jedna szpada — przemówił Porthos.
— Zabieram je dla siebie — rzekł d‘Artagnan. Jeśli chcesz mieć drugi mundur i szpadę, musisz zacząć na nowo. Baczność!... Otóż drugi żołnierz wychodzi z odwachu, i zmierza w tę stronę.
— Zdaje mi się — rzekł Porthos — iż byłoby nieroztropnie używać tego samego sposobu. Do razu sztuka, jak powiadają. Nie uda się i wszystko przepadło. Sam wyjdę, porwę go niespodzianie i podam zakneblowanego.
— To daleko lepiej — odrzekł gaskończyk.
— Bądź gotów — rzekł Porthos, wyłażąc otworem.
Stało się, jak Porthos obiecał. Olbrzym zaczaił się na drodze, którędy żołnierz musiał przejść, złapał go za szyję, zakneblował usta, przesunął, jak mumję, przez wyłamaną kratę i sam wszedł za nim. Tak samo jak pierwszego, rozebrano i drugiego.
— Otóż — rzekł d‘Artagnan — udało się... Przymierzno, Porthosie, ubranie tego zucha. Wątpię, czy będzie w sam raz; na wypadek gdyby było za ciasne, nie kłopocz się, wystarczy ci płaszcz a przedewszystkiem kapelusz z czerwonemi piórami. Drugi żołnierz był na szczęście dosyć rosły, zatem oprócz kilku szwów, które popękały, reszta wcale dobrze przypadła. Przez jakąś chwilę słychać było jedynie szelest sukna; Porthos i d‘Artagnan ubierali się śpiesznie.
Żołnierze leżeli spokojnie. Wiedzieli już, że niema żartów z pięścią Porthosa.
— Obecnie — rzekł d‘Artagnan — miałbyś może ochotę zrozumieć, wszak prawda, Porthosie?...
— Tak, chciałbym...
— Zajmiemy miejsca tych dwóch zuchów...
— Dobrze.
Za chwilę kamerdyner zawoła żołnierzy, jak wczoraj i onegdaj.
— My odpowiadamy?...
— Nie, nie odzywamy się, nasuwamy jedynie kapelusze na czoło i eskortujemy Jego Eminencję...
— Dokąd?...
— Tam, dokąd się uda, do Athosa. Czy sądzisz, że Athos rozgniewa się, gdy nas zobaczy?...
— O!... — wykrzyknął Porrhos — ot... teraz zrozumiałem!...
— Wstrzymaj się z okrzykami, Porthosie, ponieważ, na moją uczciwość, daleko jeszcze do końca — mówił gaskończyk żartobliwie.
— Cóż jeszcze nastąpi?... — zapytał Porthos...
— Dalej za mną — odpowiedział d‘Artagnan. — Kto nie zginie, zobaczy...
Przesunął się przez otwór i skoczył lekko na ziemię.
Porthos poszedł tą samą drogą.
Zaledwie d‘Artagnan i Porthos stanęli na ziemi, gdy jakieś drzwi otworzono, a kamerdyner krzyknął:
— Służba!...
Jednocześnie z odwachu zawołano:
— La Bruyere, du Barthois, ruszajcie!...
— Okazuje się, że moje nazwisko brzmi la Bruyére — rzekł d‘Artagnan.
— A moje... du Barthois — dodał Porthos.
— Gdzie jesteście?... — zapytał kamerdyner, który wyszedł ze światła i w ciemności nie był w stanie dojrzeć naszych bohaterów.
— Jesteśmy — rzekł d‘Artagnan.
Następnie zwrócił się do Porthosa:
— Cóż ty na to, panie du Vallon.
— Na honor, gdyby tak dalej trwało — powiedział — rzekłbym, że nie można lepiej.