Przejdź do zawartości

Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XLIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLIV
ROZUM I SIŁA

Przejdźmy teraz z oranżerji do pawilonu myśliwskiego.
W tym to budynku, na dole, zamknięci, Porthos z d‘Artagnanem spędzali długie godziny niewoli w przymusowej bezczynności, tak wstrętnej ich naturze. D’Artagnan, jak tygrys w klatce zamknięty, chodził z dzikiem spojrzeniem, wydając niekiedy ryk głuchy przez kratę okna, wychodzącego na służbowy dziedziniec.
Porthos trawił w cichości wyborny obiad, co tylko sprzątnięty. Pierwszy zdawał się być pozbawionym rozumu, a jednak przemyśliwał; drugi zdawał się rozmyślać głęboko, a spał tylko; musiała go jednak zmora dusić, sądząc ze strasznego, urywanego chrapania.
— Otóż i wieczór nadchodzi — mówił d‘Artagnan. — Musi być około czwartej godziny. Niedługo będzie sto osiemdziesiąt i trzy godziny, jak tu siedzimy.
— Hm! — mruknął Porthos, udając że odpowiada.
— Rozumiesz, ty sieczny śpiochu? — rzekł d‘Artagnan, zniecierpliwiony, że ktoś może spać w dzień, kiedy on nawet w nocy oka zmrużyć nie jest w stanie.
— Co? — zapytał Porthos.
— Czy rozumiesz, co mówię?
— A coś ty mówił?
— A to, że prawie sto osiemdziesiąt i trzy godziny, jak tu siedzimy.
— Twoja w tem wina.. — rzekł Porthos.
— Jakto! moja wina?...
— Tak, proponowałem ci wyjście natychmiastowe.
— Przez wyrwanie sztaby żelaznej i wywalenie drzwi?
— Ma się rozumieć!
— Porthos, zastanów się, tacy ludzie jak my, w ten sposób się nie uwalniają.
— O, na honor, — odparł Porthos, — jabym tam użył z czystem sumieniem tego sposobu, jakim ty zdajesz się gardzić tak bardzo.
D‘Artagnan wzruszył ramionami.
— A potem, — rzekł, — wyjść z tego pokoju to jeszcze nie wszystko...
— Kochany przyjacielu, — rzekł Porthos, — zdaje mi się, żeś w trochę lepszym humorze, niż wczoraj. Wytłumacz mi zatem, dlaczegóż to nie dosyć, aby wyjść stąd tylko?
— Dlatego, że, nie mając broni, ani hasła, nie uszlibyśmy pięćdziesięciu kroków i wpadli w ręce straży.
— Pomordowalibyśmy straże i broń im zabrali.
— Tak, lecz przed zamordowaniem... a wierz mi, szwajcary, to twarde łby... krzyczeliby, lub chociaż jęczeli, a to sprowadziłoby cały odwach; obsadzonoby nas i wzięto jak lisy w jamie, nas, którzy za lwy uchodzimy, i rzuconoby w jakie podziemie forteczne, skąd nie widzielibyśmy nawet ołowianego nieba Reuil.
— Mojem zdaniem, uchodźmy stąd — rzekł Porthos.
— Czy wiesz, mój drogi, dlaczego pasztetnicy nigdy nie pracują własnemi rękami?
— Nie wiem, — rzekł Porthos, — lecz bardzo chciałbym się dowiedzieć.
— Ponieważ wobec czeladników swoich boją się skompromitować, przypalić jakie ciastko, zwarzyć śmietankę...
— A dalej?
— Wyśmieliby ich, a panowie majstrzy nie powinni być śmieszni, nigdy...
— Jakaż jest styczność pomiędzy nami a panami majstrami?
— Ponieważ każde przedsięwzięcie powinno nam się udać, nie zaś na wyśmianie narazić. W Anglji ostatecznie spudłowaliśmy, pobito nas, a to jest wielka plama na naszej reputacji.
— Ktoż taki nas pobił? — zapytał Porthos.
— Mordaunt.
— Tak, lecz za to utopiliśmy pana Mordaunta.
— Wiem o tem; to nas rehabilituje w opinji potomności, jeżeli potomność będzie się nami zajmować. Lecz posłuchaj Porthosie: chociaż Mordaunt był nie do pogardzenia, Mazarini jest z wielu względów mocniejszy od Mordaunta, nie utopimy go tak łatwo. Otóż, strzeżmy się i trzymajmy ostro, albowiem, — dodał d‘Artagnan z westchnieniem, — we dwóch warci jesteśmy ośmiu może, lecz nie znaczymy tyle, co tych czterech, co to wiesz...
— O prawda! — rzekł Porthos, wzdychając także.
— A zatem, Porthosie, zrób tak jak ja, spaceruj i łaź wzdłuż i wszerz, dopóki nie usłyszymy o naszych przyjaciołach, lub dopóki ci jaka dobra myśl nie przyjdzie do głowy; lecz, na miły Bóg, nie śpij ciągle, jak dotąd: nic tak, jak sen, nie wpływa na ociężałość umysłu. Co się tyczy tego, co nas spotkać może, to zapewne nic tak strasznego, jak sądziliśmy z początku. Myślę, że Mazarini nie utnie nam głowy, bo w takim razie musiałby wprzód proces wytoczyć; proces narobiłby hałasu, a hałas ściągnąłby naszych przyjaciół; nie pozwolą oni Mazariniemu na swojem postawić...
— Ah! jak ty ślicznie dowodzisz! — rzekł Porthos z uwielbieniem.
— O tak, wcale nieźle, — odparł d‘Artagnan. — A potem, widzisz, mój drogi, jeżeli procesu nie wytoczą, jeżeli nam łbów nie pościnają, to muszą nas tu trzymać, lub gdzieindziej przetransportować.
— Tak, muszą koniecznie, — rzekł Porthos.
— Otóż niepodobna ażeby Aramis, ten chytry szermierz, i Athos, mądry szlachcic, nie odkryli miejsca pobytu naszego. A wtedy, na honor, będzie czas na wszystko...
— Uspokoiłeś mnie, d‘Artagnanie.
— Zatem naśladuj mnie i bądź wesoły; żartujmy ze strażą; bawmy żołnierzy, ponieważ nie mamy sposobu ich przekupić. Bądź z nimi przyjemny i łagodny, Porthosie, gdy przyjdą pod nasze okna. Dotąd zawsze pokazywałeś im pięść; a wierzaj mi, o ile ta pięść jest większą i wzbudzającą szacunek, o tyje mniej przyjemną przy zawieraniu przyjaznych stosunków. Ah! wielebym dał za to, by posiadać obecnie choć pięćset luidorów!
— I ja także, — rzekł Porthos, chcąc dorównać d‘Artagnanowi w hojności, — ja dałbym za to... sto pistolów.
Dwaj więźniowie rozmawiali tak właśnie, gdy wszedł Comminges, przed nim sierżant i dwóch ludzi nieśli kolację, w koszu pełnym półmisków.
— Panowie, — rzekł Comminges — mam dla was nowinę przyjemną!
— Czyżby pan Mazarini umarł? — zapytał Porthos.
— Nie!... choć z żalem, lecz muszę przyznać, iż zdrów jest zupełnie.
— Tem gorzej! — rzekł Porthos.
— Cóż to za nowina? — zapytał d‘Artagnan.
— Tak rzadki to owoc, nowina w więzieniu, iż mam nadzieję, że wybaczysz ciekawość moją, wszak prawda, panie Comminges? tembardziej, jeżeli dobra nowina.
— Czy radbyś dowiedzieć się, że hrabia de la Fére zdrów jest?... — odparł Comminges.
Małe oczki d‘Artagnana rozszerzyły się bezmiernie.
— Więcej, niż uradowany!... — zawołał — byłbym szczęśliwy!...
— Otóż, polecił mi sam, osobiście, oświadczyć wam ukłony i donieść, że zdrów jest zupełnie....
D‘Artagnan omal nie podskoczył z radości. Spojrzał porozumiewająco na Porthosa, co miało znaczyć: Athos wie, gdzie jesteśmy, mówiło spojrzenie; ponieważ kazał nam się kłaniać, niedługo Athos zacznie działać.
Porthos nie celował domyślnością, lecz tym razem, wzruszony wiadomością o przyjacielu, zrozumiał odrazu.
— Mówiłeś pan — zapytał gaskończyk nieśmiało — jakoby pan hrabia de a Fére. zlecił panu pozdrowienia dla mnie i pana du Vallon?...
— Tak, panie!...
— Czy wolno zapytać, gdzie to miało miejsce?...
— Tak blisko, że gdyby okna wychodzące na oranżerję, nie były zabite deskami, moglibyście stąd go widzieć.
— Kręci się koło zamku — pomyślał d‘Artagnan.
Potem głucho dodał;
— Spotkałeś go pan na polowaniu, w parku zapewne?...
— O nie, bliżej jeszcze. Patrz pan, za tą ścianą — rzekł Comminges, uderzając w mur ręką.
— Za tą ścianą?... Co tam jest?... W nocy mnie tu przyprowadzono, i niech djabli porwą, jeżeli wiem, gdzie się znajduję.
— Otóż — dodał Comminges — przypuść pan jednę rzecz...
— Przypuszczam wszystko, co pan chcesz tylko.
— Z okna tego mógłbyś zobaczyć pana de la Fére.
— Więc pan de la Fére mieszka w tym zamku?...
— Tak.
— Na jakich prawach?...
— Na takich, jak panowie.
— Athos uwięziony?...
— Wiesz pan przecie — rzekł Comminges śmiejąc się — że w Reuil nie mamy więźniów, ponieważ niema więzienia.
— Nie bawmy się grą słów, łaskawy panie; Athos aresztowany?...
— Wczoraj w Saint-Germain, gdy wychodził od królowej.
D’Artagnanowi ręce opadły. Rzekłbyś, piorun w niego uderzył. Ciemna jego twarz zbladła chwilowo.
— Uwięziony!... powtórzył.
— No, no — przerwał Comminges, — nie martw się pan, nie chciałem przecie zasmucić was... Podczas wojny obecnej wszyscyśmy jutra niepewni. Śmiej się pan lepiej z trafu, który zbliżył przyjaciela waszego do ciebie i pana du Vallon, zamiast rozpaczać.
Przemowa ta nie odniosła skutku; d‘Artagnan ciągle stał jak nieżywy.
— A jak wyglądał, jak się zachowywał?... — zapytał Porthos, który, widząc, że d‘Artagnan milczy, skorzystał, by też coś powiedzieć.
— Z początku tak samo, jak panowie, zdawał się być bardzo zmartwiony, lecz jak się dowiedział, że pan kardynał odwiedzi go zaraz dziś wieczorem...
— A!... — odezwał się d‘Artagnan, — pan kardynał odwiedzi hrabiego de la Fére...
— Tak jest, hrabia de la Fére, dowiedziawszy się o tem, polecił mi, bym panom powiedział, iż skorzysta z zaszczytu, jaki pan kardynał mu czyni i przedstawi łasce jego was i siebie...
— O!... drogi, kochany hrabia!... — rzekł d‘Artagnan.
— Śliczna sprawa — mruczał Porthos, — wielka łaska. Przebóg!... toż pan hrabia de La Fére, spokrewniony z Montmorencymi i Rohanami, wart tyle a może więcej, niż jakiś tam Mazarini.
— Nic to nie szkodz, — rzekł d‘Artagnan filuternie; — rozważywszy dobrze, kochany du Vallon, zawsze to wielki zaszczyt dla hrabiego de la Feée, a nadto wielce to jest obiecujące; odwiedziny!... to nawet według mego zdania tak wielki honor dla więźnia, że chyba pan de Comminges myli się...
— Jakto?... ja się mylę?...
— Z pewnością to nie pan Mazarini pójdzie do hrabiego de La Fére, lecz hrabiego wezwą do pana Mazariniego.
— O nie, nie, — rzekł Comminges, któremu szło o to, aby dowieść, iż dobrze jest powiadomiony. — Słyszałem przecie, jak kardynał mówił do mnie, że sam pójdzie do hrabiego de La Fére.
D‘Artagnan patrzył na Ponthosa, chcąc się przekonać, czy pojmuje ważność tej wizyty, lecz Porthos patrzył w inną stronę.
— Więc kardynał ma zwyczaj spacerowania po swej oranżerji?... — zapytał d‘Artagnan.
— Co wieczór zamyka się w niej, — rzekł Comminges. Prawdopodobnie rozmyśla tam nad sprawami państwa.
— Kiedy tak, — mówił d’Artagnan, — zaczynam wierzyć, że Jego Eminencja odwiedzi hrabiego de La Fére; z pewnością jednak nie sam pójdzie?
— O nie, z dwoma żołnierzami.
— I rozmawiać będzie wobec dwóch obcych?
— Żołnierze ci są szwajcarami, mówią tylko po niemiecku. A może nawet za drzwiami będą oczekiwać.
— Niech się pan Mazarini strzeże, niech sam jeden nie wchodzi do hrabiego de La Fére, — rzekł d‘Artagnan, — bo hrabia musi być wściekle zły.
Comminges wybuchnął śmiechem.
— Doprawdy, moi panowie, możnaby sądzić, żeście ludożercy. Pan de La Fére jest pełen ugrzecznienia, a przytem broni nie posiada. Na pierwsze zaś wezwanie Jego Eminencji nadbiegną zaraz żołnierze, nieodstępni jak zawsze.
— Dwaj żołnierze. — mówił d‘Artagnan jak gdyby coś sobie przypominając; tak, dwaj żołnierze; więc to ich wołają co wieczór, a potem widzę, jak spacerują pod naszem oknem?...
— Tak, to oni, czekają na kardynała, a raczej na Bernouina, który ich przywołuje, gdy kardynał wychodzi.
— O!... proszę pana, — rzekł d‘Artagnan, jak gdyby cała rozmowa do tego tylko dążyła — żeby tylko Jego Eminencja zmiękł trochę i raczył uwolnić nas i hrabiego de La Fére!...
— Z całego, serca pragnę tego, — rzekł Comminges.
— A gdyby zapomniał o tej wizycie, czy mógłbyś mu pan przypomnieć?...
— Dlaczego nie, mogę...
— Otóż to mnie uspokaja trochę. Jeszcze o jednę łaskę, proszę cię, mój drogi panie de Comminges.
— Jestem na twoje usługi, panie d‘Artagnan.
— Będziesz się zapewne widział z hrabią de La Fére?...
— Jutro rano.
— Życz mu ode mnie dnia dobrego, i powiedz, niech prosi o taką samą łaskę dla mnie, jaką otrzyma dla siebie.
— Chce pan, ażeby kardynał przyszedł tutaj?
— Nie; znam siebie i nie jestem wymagającym zupełnie. Niech Jego Eminencja raczy mnie wysłuchać, to jest wszystko, czego pragnę.
— Powiem to panu kardynałowi — rzekł Comminges.
— Zapewnij także pana hrabiego, że zdrów jestem i że znalazłeś mnie smutnym, lecz zrezygnowanym.
— Z całą przyjemnością! Adieu, panom — rzekł Comminges. — Śpijcie dobrze i spokojnie.
Zaledwie jednak drzwi zamknęły się za kapitanem gwardji, d‘Artagnan rzucił się do Porthosa, i ściskał go w objęciach z wyrazem szalonej radości.
— O!.. O!... — rzekł Porthos — co ci się stało?... Czyś zwarjował, biedny przyjacielu?...
— A to się stało — rzekł d’Artagnan — żeśmy ocaleni!... Porthosie, mój przyjacielu; pułapka dla dwóch była dobra, dla trzech zaś jest za słaba.
— Nic nie rozumiem — rzekł Porthos.
— Niema potrzeby, żebyś rozumiał, siadajmy do stołu i nabierajmy sił... zdadzą się nam dziś w nocy.
— Cóż nas czeka tej nocy?... — pytał Porthos mocno zaciekawiony.
— Prawdopodobnie będziemy podróżować.
— Ale...
— Siadajmy do stołu, kochany przyjacielu, najlepsze pomysły przychodzą mi przy jedzeniu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.