Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XLVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XLVII
UKŁADY

Mazarini odsunął rygle podwójnych drzwi i zastał na progu Athosa, gotowego na przyjęcie odwiedzin znakomitego gościa, jakiego zapowiedział mu Comminges.
Na widok Mazariniego, skłonił głowę.
— Wasza Eminencja mogłaby się obejść bez straży — rzekł — zbyt wielkim jest zaszczyt, jaki mnie spotka, abym choć na chwilę mógł o nim zapomnieć.
— To też, drogi mój hrabio — odezwał się d‘Artagnan — Jego Eminencja niekoniecznie życzył sobie naszego towarzystwa: tylko du Vallon i ja bardzośmy o to prosili, może nawet w sposób niekoniecznie przystojny, ale pragnęliśmy cię ujrzeć.
Na ten głos z drwiącym tonem i na tak dobrze znany mu ruch, towarzyszący tym słowom, Athos skoczył z podziwu.
— D‘Artagnan! Porthos!... — wykrzyknął. — Co to ma znaczyć?...
— To ma znaczyć — odparł Mazarini, próbując znowu uśmiechu a zarazem zagryzając wargi — to ma znaczyć, że role zostały zamienione i że ci panowie, zamiast być moimi więźniami, mają mnie za jeńca; i zamiast dyktować im prawa, zmuszony się widzę stosować do nich najściślej. Ostrzegam was, panowie, że chyba uśmiercić mnie zechcecie, w przeciwnym bowiem razie zwycięstwo wasze niedługo potrwa; przyjdzie kolej i na mnie; a wtedy...
— O! monsiniorze — przerwał mu d‘Artagnan — na co te groźby; zły przykład dajesz. Wszak obchodzimy się z Waszą Eminencją tak łagodnie i uprzedzająco! Na bok z dąsami, na bok wszelkie urazy, pogawędźmy grzeczniutko.
— Z całą przyjemnością, panowie — rzekł Mazarini — nie chcę jednak, abyście w chwili rozprawy nad moim okupem przesadzali korzyści waszego położenia, gdyż biorąc mnie w sidła, samiście wraz zemną w nie wpadli.
Jakże wyjdziecie stad? Spójrzcie na kraty, spójrzcie na bramy, a raczej pomyślcie o wartach, które czuwają poza bramami i kratami temi, o żołnierstwie, co dziedzińce zapełnia, a teraz wejdźmy w układy. Słuchajcie, pragnę wam pokazać, iż jestem prawym człowiekiem.
— Dobryś!... — pomyślał d‘Artagnan — trzymajmy się ostro, bo inaczej spłata on nam figla.
— Ofiarowałem wam wolność — ciągnął dalej minister — i ofiarowuję ją jeszcze. Przyjmujecie ją? Zanim upłynie godzina, zostaniecie odkryci, zaaresztowani i zmuszeni mnie zabić, coby było zbrodnią niesłychaną i niegodną tak zacnej szlachty, jaką jesteście.
— My też — odezwał się d’Artagnan — gwałtu tego możemy się dopuścić jedynie w ostateczności.
— Przeciwnie zaś — ciągnął Mazarini — gdy pozostawicie mnie w spokoju, przyjmując swoje uwolnienie...
— Jakże to — przerwał mu d‘Artagnan — chcesz, monsiniorze, abyśmy z wolności naszej korzystali, jeśli pozbawić jej nas możesz, jak sam to powiedziałeś, w pięć minut po jej udzieleniu? A, o ile cię znam, Eminencjo, zrobiłbyś to na pewno.
— A... — rzekł Mazarini — jeżeli zapewnię wam bezpieczeństwo w sposób niezbity, dotykalny?...
— A! to co innego — odezwał się Porthos.
— Słuchamy — rzekł Athos.
— Słuchamy — powtórzył d‘Artagnan.
— Najpierw, czy przyjmujecie?... — zapytał kardynał.
— Wyjaśnij swój plan, monsiniorze, a zobaczymy.
— Zważcie, że jesteście zamknięci, pochwyceni.
— Wiesz dobrze, monsiniorze — rzekł d‘Artagnan, że pozostaje nam zawsze ostatnia ucieczka.
— Jaka?
— Umrzeć razem.
Mazarini się wstrząsnął.
— Słuchajcie — rzekł — w końcu korytarza znajdują się drzwi, od których klucz mam przy sobie, drzwi te prowadzą do parku. Ruszajcie z tym kluczem. Jesteście ostrożni, silni i uzbrojeni. Uszedłszy w lewo sto kroków, znajdziecie mur, otaczający park; przesadzicie go i w trzech skokach znajdziecie się na drodze, wolni jak ptaki. Teraz znam was już dosyć, i wiem, że choćby was napadnięto, nie znajdziecie w tem żadnej przeszkody do ucieczki.
— A! przebóg! monsiniorze — odezwał się d‘Artagnan — zechciej nas sam do tych drzwi doprowadzić!
— Jak najchętniej — odparł minister — jeżeli to dla waszej spokojności potrzebne.
Mazarini, nie spodziewając sę, aby mu tak łatwo poszło, rozpromieniony cały wszedł do korytarza, i otworzył drzwi, o których mówił. Istotnie prowadziły one do parku, wiatr bowiem ze śniegiem wpadł do korytarza, wionąwszy na twarze naszych trzech zbiegów, co ich upewniło o prawdzie słów kardynała.
— O... do djabła;... — mruknął d‘Artagnan — paskudna noc, monsiniorze. Nie znamy miejscowości i w żaden sposób nie znajdziemy drogi. Skoro Wasza Eminencja tyle już zrobiłeś aby tutaj przyjść z nami, jeszcze kilka kroków, monsiniorze... doprowadź nas do muru.
— Zgoda — rzekł kardynał.
I wpoprzek drogi, szybkim krokiem szedł w stronę muru, u którego znaleźli się za chwilę.
— Zadowoleni jesteście, panowie?... — zagadnął Mazarini.
— Ja myślę, że zbytecznie bylibyśmy wybredni! Peste! jakiż to zaszczy: trzech chudych szlachciców, eskortowanych przez księcia kościoła! Ale! ale! monsiniorze, przed chwilą mówiłeś, że jesteśmy dzielni, przezorni i uzbrojeni?
— Tak.
— Mylisz się, Eminencjo, jeden tylko du Vallon i ja uzbrojeni jesteśmy; pan hrabia zaś jest z gołemi rękami, a na wypadek spotkania z patrolem, musimy mieć się, czem bronić.
— Aż nadto słusznie.
— Skądże weźmiemy szpady?... — zapytał Porthos.
— Monsinior pożyczy hrabiemu swojej, boć mu ona wcale nie potrzebna — rzekł d‘Artagnan.
— Z miłą chęcią — odezwał się kardynał — będę nawet prosił pana hrabiego, aby zechciał ją zachować na na pamiątkę.
— Teraz, Athosie, wspinaj się, żywo — rzekł d‘Artagnan.
Athos przy pomocy Porthosa, który porwał go jak piórko, znalazł się na zwierzchniej płaszczyźnie muru.
— A teraz skacz, Athosie.
Athos skoczył i zniknął po drugiej stronie muru.
— Teraz ja się drapię, Porthosie; nadstaw mi swoje plecy, nie puszczając pana kardynała.
— Trzymam go.
Porthos nadstawił plecy d‘Artagnanowi, który dzięki tej pomocy znalazł się w jednej chwili na wierzchołku muru, jak na koniu.
Mazarini udawał, że się śmieje.
— Jesteś już?... — zapytał Porthos.
— Tak, przyjacielu, a teraz...
— Teraz co?
— Teraz podaj mi pana kardynała, a gdyby miał ochotę krzyczeć, uduś go natychmiast.
Mazarini chciał zawołać; lecz Porthos oburącz go schwycił i podrzucił d‘Artagnanowi, który, porwawszy go za kołnierz, koło siebie posadził. Następnie groźnie do niego przemówił:
— Panie, natychmiast zeskakuj nadół, tam do pana de la Fére, albo, słowo szlacheckie, zabiję!
— Monsou, monsou — zawołał Mazarini — nie dotrzymujesz przyrzeczenia.
— Ja? monsiniorze, czyż obiecywałem ci cokolwiek?
Mazarini jęknął.
— Panie — rzekł — jesteś wolnym, a wolność twoja była moim okupem.
— Zgoda; lecz gdzie okup za ten niezmierzony skarb, zagrzebany w galerji, do którego się schodzi, naciskając ukrytą w murze sprężynę, jaką odsuwa wazon osłaniający schody? czy nie należałoby o tem pomówić trochę, monsiniorze?
— Jezu!... — jęknął Mazarini, krztusząc się i składając ręce — Jezu, mój Boże! jestem zgubiony!...
D‘Artagnan wziął go pod pachy i spuścił leciutko na ręce Athosa, który obojętnie stał pod murem.
Wtedy, zwracając się do Porthosa:
— Uczep się mojej ręki — zawołał d‘Artagnan — ja mocno trzymam się muru.
Porthos zrobił wysiłek, od którego aż mur zatrzeszczał i znalazł się także na jego wierzchołku.
— Panowie, dotrzymujcie kardynałowi towarzystwa — odezwał się d‘Artagnan — a ja pójdę wybadać grunt.
Dobył szpady i ruszył naprzód.
— Monsiniorze — rzekł — którędy iść należy, aby dostać się do gościńca? Zanim odpowiesz, rozważ najeżycie; bo gdybyś, Eminencjo, omylił się wypadkiem, pociągnęłoby to za sobą ważne niedogodności nietylko dla nas, lecz i dla ciebie, monsiniorze.
— Idź pan wzdłuż muru — rzekł Mazarini — a nie zabłądzisz z pewnością.
Trzej przyjaciele podwoili kroku, lecz wkrótce zmuszeni byli zwolnić; kardynał, pomimo najlepszych chęci, nie mógł za nimi nadążyć! Naraz d‘Artagnan natknął się na coś ciepłego, a to coś poruszyło się.
— Patrzcie!... — zawołał — koń!... konia znalazłem, panowie!
— I ja także!... — odezwał się Athos.
— I ja też!... — rzekł Porthos, wierny nakazowi nie wypuszczania z ręki kardynała.
— To się nazywa szczęście, monsiniorze — przemówił d‘Artagnan — w chwili, gdy Wasza Eminencja uskarżała się, iż musi iść pieszo...
Nie dokończył tych słów, gdy lufa pistoletu dotknęła jego piersi i ktoś z powagą odezwał się:
— Nie ruszaj!
— Grimaud!... — wykrzyknął — Grimaud! co ty tu robisz? Niebo cię nam zsłyła!
— Nie, panie — odparł zacny sługa — to pan Aramis kazał mi pilnować koni.
— Więc i Aramis jest tutaj?
— Tak, panie, od wczoraj.
— A co tu robicie?
— Stoimy na czatach.
— Ilu was jest?
— Sześćdziesięciu.
— Daj mu znać.
— Natychmiast, panie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.