Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Mazarini chciał natychmiast jechać do Saint-Germain, ale królowa oświadczyła, iż zaczeka ma osoby, którym tu oznaczyła spotkanie. Ofiarowała wszakże miejsce Laporta kardynałowi. Kardynał przyjął i przesiadł się z jednej karety do drugiej.
Nie bez powodu rozeszła się pogłoska, iż król ma Paryż opuścić w nocy; dziesięć czy dwanaście osób było wtajemniczonych w ucieczkę od godziny szóstej wieczorem, i przy całej swej ostrożności nie mogły one przecie zarządzić przygotowań do swego wyjazdu, tak, aby ta rzecz nie wyszła na jaw — choć trochę. Zresztą każda z tych osób miała jędrną lub dwie inne, które ją obchodziły, a ponieważ inie wątpiono, że królowa opuszcza Paryż ze strasznemi projektami zemsty, każdy ostrzegł swych przyjaciół i krewnych, tak że wiadomość o wyjeździe wionęła, jak kłęb dymu ma całe miasto.
Po karecie królowej najpierwsza nadjechała kareta księcia pana; przybył nią pan Kondeusz, księżna pani i księżna wdowa. Druga kareta mieściła w sobie księcia Orleańskiego, księżnę, księżniczki i opata de la Riviére, ulubieńca nierozłącznego i poufnego doradcę księcia. Trzecia była pana de Longueville i księcia Conti brata i szwagra księcia pana. Wysiedli oni i zbliżyli się do boku króla i królowej i złożyli swe uszanowanie Jego Królewskiej Mości. Królowa zapuściła wzrok w głąb karety, od której drzwiczki pozostały otwarte, i zobaczyła, że jest pusta.
— Ale gdzież jest pani de Longueville? — rzekła.
— W istocie... gdzież jest moja siostra? — zapytał książę pan.
— Pani de Longueville jest cierpiąca — odpowiedział książę — i prosiła, ażebym ją wytłumaczył przed Waszą Królewską Mością.
Anna rzuciła bystre spojrzenie na Mazariniego, który odpowiedział nieznacznem skinieniem głowy.
— Co pan ma to mówisz? — zapytała królowa.
— Będzie to oskoma dla Paryża — odrzekł kardynał.
— Dlaczego nie przyjechała? — spytał po cichu książę pan swego brata.
— Sza!... — odpowiedział tenże — musi ona mieć swe powody.
— Ona nas gubi!... — szepnął książę.
— Ona nas ocali!... — rzekł Conti.
Karety nadjeżdżały tłumnie.
Marszałek de la Meilleraye, marszałek de Villeroy, Guitaut, Villequier, Comminges, nadciągnęli kolejno; zjawili się również i dwaj muszkieterowie, prowadząc konie d‘Artagnana i Porthosa. Ci usadowili się zaraz na siodle.
Woźnica Porthosa zastąpił d‘Artagnana na koźle karety królewskiej. Mousqueton zastąpił woźnicę, powożąc stojący, dla przyczyn nam znanych, podobny do starożytnego automedona.
Królowa, jakkolwiek zajęta tysiącem szczegółów szukała oczyma d‘Artagnana, lecz gaskończyk zamieszał się już w tłumie ze zwykłą przezornością.
— Bądźmy strażą przednią — rzekł do Porthosa — i zachowajmy dla siebie mieszkanie w Saint Germaim, bo nikt o nas nie pomyśli. Czuję się bardzo znużony.
— Ja — rzekł Porthos — wprost upadam ze znużenia. I pomyśleć, że nie mieliśmy najmniejszej bitwy! O! teraz widzę, że paryżanie są wierutni głupcy!
— A może to tylko dlatego, że jesteśmy tak zręczni! — rzekł d‘Artagnan.
— Może.
— A jak się miewa twoja pięść?
— Lepiej! ale, jak sądzisz, czy teraz już je mamy?
— Co?...
— Ty swoją rangę, a ja mój tytuł.
— Tak, dalibóg... mógłbym się założyć prawie. Zresztą, jeżeli pamiętać nie będą, to ja już im przypomnę.
— Słychać głos królowej — rzekł Porthos — zdaje mi się, że chciałaby jechać konno.
— O! onaby chciała, ale...
— Ale co?
— Ale kardynał nie chce. Panowie — mówił dalej d‘Artagnan, zwracając się do dwóch muszkieterów — towarzyszcie karecie królowej i nie odjeżdżajcie od drzwiczek. My przygotujemy kwatery.
I d‘Artagnan popędził do Saint-Germain wraz z Porthosem.
— Jedźmy, panowie — rzekła królowa.
I kareta królewska ruszyła w drogę, za nią podążyły inne i przeszło pięćdziesięciu jeźdźców. Do Saint-Germain przyjechano bez wypadku. Zstępując na stopień karety, królowa zastała księcia pana, stojącego z odkrytą głową i oczekującego, ażeby jej podać rękę.
— Co za przebudzenie będzie dla Paryżan! — rzekła Anna Austrjacka wesoło.
— To wojna — odrzekł książę.
— A!... niech... będzie wojna. Czyż nie mamy ze sobą zwycięzcy z pod Rockroy, Nordlingen i Lens.
Książę się skłonił na znak podziękowania. Była godzina trzecia zrana. Królowa pierwsza weszła do zamku, za nią wszyscy podążyli, a przeszło dwieście osób towarzyszyło jej w ucieczce.
— Panowie — rzekła królowa zamieszkajcie w zamku, jest on obszerny i miejsca dla was nie zbraknie, ponieważ jednak nie spodziewano się, abyśmy się tu dostali, uprzedzono mnie właśnie, że są tylko trzy łóżka: jedno dla króla, jedno dla mnie...
— I jedno dla Mazariniego — rzekł po cichu książę pan.
— To ja spać mam na podłodze? — odezwał się Gaston Orleański z uśmiechem, bardzo niespokojnym.
— Nie, Wasza wysokość — rzekł Mazarini — gdyż trzecie łóżko jest przeznaczone dla Waszej Królewskiej Mości.
— A pan? — zapytał książę.
— Ja kłaść się nie będę — odrzekł Mazarini — ja mam robotę.
Gaston kazał sobie pokazać pokój, gdzie było łóżko, nie troszcząc się wcale, jak się pomieści jego żona i córka.
— No, to i ja się położę — rzekł d‘Artagnan — chodź ze mną, Porthosie.
Szali obok siebie przez plac zamkowy. Porthos zdumionemi oczyma spoglądał na d‘Artagnana, który coś liczył na palcach.
— Czterysta, po pistolu sztuka, to czterysta pistolów.
— Tak — przywtórzył Porthos — to czterysta pistolów, ale co to znaczy czterysta pistolów?
— Pistola to za mało, — mówił dalej d’Artagnan, — to warte luidora?
— Co warte luidora?
— Czterysta po luidorze to czterysta luidorów.
— Czterysta? — rzekł Porthos.
— Tak, jest ich dwieście, a potrzeba przynajmniej po dwa na osobę. Po dwa na osobę, to czterysta.
— Czterysta, ale czego?
— Posłuchaj — rzekł d‘Artagnan.
A ponieważ snuło się mnóstwo ludzi, przyglądających się ze zdziwieniem przyjazdowi dworu, dokończył zdania szeptem.
— Rozumiem — rzekł Porthos, — rozumiem... wybornie, dalibóg, wybornie!
— Dwieście luidorów na każdego to pięknie, ale co o tem powiedzą?
— Niech mówią sobie, co zechcą, zresztą czyż się dowiedzą, że to my.
— Ale któż się zajmie podziałem?
— Czyż niema tu Mousquetona?
— Ale moja liberja — rzekł Porthos — poznają moją liiberję!
— To ubranie wywrócimy spodem.
— Zawsze masz rację, mój drogi! Ale, skąd, do djabła, czerpiesz te wszystkie pomysły.
D‘Artagnan uśmiechnął się. — Dwaj przyjaciele udali się pierwszą ulicą którą napotkali; Porthos zapukał do drzwi domu po prawej stronie, gdy d‘Artagnan zapukał do drzwi po lewej.
— Słomy!... — wyrzekli.
— Nie mamy, panie — odpowiedzieli ci, którzy otworzyli — ale niech się panowie udadzą do handlarza furażu.
— A gdzież jest ten handlarz?
— Ostatnia duża brama od ulicy.
— Po prawej stromie, czy po lewej?
— Po lewej.
— A czy można jeszcze dostać i u kogo innego?
— A można. U oberżysty pod „Baranem ukoronowanym“, u tłustego Ludwika, dzierżawcy.
— Gdzież oni mieszkają?
— Przy ulicy Urszulinek.
Przyjaciele kazali sobie wskazać dokładnie wszystkie te adresy, poczem d‘Artagnan udał się do handlarza furażu, i targował się z nim o sto pięćdziesiąt snopków słomy, które nabył za sumę trzech pistolów; następnie zaszedł do oberżysty, gdzie zastał Porthosa, traktującego o dwieście snopków za sumę prawie taką samą; wreszcie dzierżawca Ludwik sprzedał im sto pięćdziesiąt.
Uczyniło to razem czterysta trzydzieści. W Saint-Germain nie było już więcej słomy. Cała ta tranzakcja nie zabrała im więcej, niż pół godziny. Mousqueton, dobrze wytresowany, postawiony został na czele tej spekulacji. Zabroniono mu, ażeby ani odrobinki słomy nie sprzedawał taniej, niż po luidorze za snopek; powierzono mu jej za 430 luidorów. Mousqueton kręcił głową, nie rozumiejąc narazie nic zgoła.
D‘Artagnan, niosąc trzy wiązki słomy, powrócił do zamku, gdzie każdy, trzęsąc się od zimna i upadając ze snu, patrzył z zazdrością na króla, królową i brata królewskiego, wylegujących się na łóżku.
Wejście d‘Artagnana na wielką salę wywołało wybuch’śmiechu powszechnego; ale d‘Artagnan udał, że się nie porozumiewa wcale, iż jest przedmiotem powszechnej uwagi i zaczął rozkładać swe posłanie ze słomy z taką zręcznością i humorem, że ślinka przychodziła do ust tym biedakom sennym, a nie mogącym spać.
— Słoma!... — zawołali — słoma! gdzie można dostać słomy?
— Ja państwa zaprowadzę — rzekł Porthos.
I zaprowadził amatorów do Mousquetona. który wspaniałomyślnie rozdawał wiązki po luidorze. Wprawdzie uważano, że to trochę drogo, ale kiedy się chce spać, któżby dwóch nawet lub trzech luidorów nie zapłacił za kilka godzin dobrego snu?
D‘Artagnan ustępował każdemu swego posłania, które rozpoczął słać z dziesięć razy, a ponieważ musiał i on, jak przypuszczano, płacić na równi z innymi wiązkę słomy po luidorze, schował w ten sposób do kieszeni trzydzieści luidorów niespełna w pół godziny.
O godzinie piątej zrana cena słomy doszła już do osiemdziesięciu franków za wiązkę i to nie można już było jej dostać. D‘Artagnan nie zapomniał o odłożeniu czterech wiązek dla siebie; włożył do kieszeni klucz od pokoju, gdzie je schował i wraz z Porthosem poszedł policzyć się z Mousquetonem, który z całą naiwnością i jak godny intendent oddał im czterysta trzydzieści luidorów i jeszcze zachował sto luidorów dla siebie.
Mousqueton, nie wiedząc o tem, co się działo w zamku, nie pojmował, jak jemu samemu nie przyszła wcześniej myśl do głowy sprzedawania słomy. D‘Artagnan wsypał złoto do kapelusza i w drodze obliczył się z Porthosem. Każdemu z nich przypadło po dwieście piętnaście luidorów.
Wtedy dopiero Porthos spostrzegł się, że niema dla siebie słomy; wrócił do Mousquetona ale Mousqueton wyprzedał wszystko do ostatniego źdźbła, sam nie zatrzymawszy nic dla siebie.
Poszukał wówczas d‘Artagnana, który, dzięki swym czterem wiązkom słomy, urządzał sobie miękkie posłanie, zawczasu napawając się rozkoszą. Posłanie tak pysznie podniesione było pod głową, tak dobre dawało przykrycie na nogi, że król samby pozazdrościł, gdyby nie spał na swem wygodnem łóżku. D‘Artagnan za żadną cenę nie chciał psuć swego posłania dla Porthosa, ale za wyliczone przezeń cztery luidory zgodził się, ażeby Porthos położył się przy nim.
Szpadę położył pod głowę, pistolety położył przy boku, rozciągnął płaszcz na nogi, kapelusz złożył na płaszczu i wyciągnął się rozkosznie na trzeszczącej słomie. Już marzył słodko, co łatwo mu przychodziło przy posiadaniu dwustu dziewiętnastu luidorów, zarobionych w ciągu kwadransa, gdy głos jakiś rozległ się przy drzwiach od sali, aż muszkieter podskoczył.
— Panie d‘Artagnan!... — wołał głos — panie d‘Artagnan!
— Tutaj — rzekł Porthos — tutaj. Porthos pomyślał, że jeśli d‘Artagnan sobie pójdzie, całe posłanie zostanie dla niego samego.
Zbliżył się oficer. D‘Artagnan podniósł się na łokciu.
— To pan d‘Artagnan?... — rzekł.
— Tak, panie. Czego pan ode mnie chcesz?
— Przychodzę po pana.
— Od kogo?
— Od Jego Eminencji.
— Powiedz mu pan, że śpię i że po przyjacielsku radzę mu to samo uczynić.
— Jego Eminencja nie położył się spać i wcale się nie położy i prosi pana do siebie natychmiast.
— Cholera niech zdusi tego Mazariniego?... — mruknął d‘Artagnan. — Czegóż on ode mnie chce? kapitanem mnie zrobić? Tobym mu jeszcze przebaczył.
Muszkieter podniósł się, narzekając, wziął szpadę, kapelusz, pistolety i płaszcz i podążył za oficerem, podczas gdy Porthos, zostawszy sam, starał się nacieszyć posłaniem.
— Mości d‘Artagnan — rzekł kardynał — nie zapomniałem, z jaką gorliwością mi służyłeś, i chcę ci tego dać dowód.
— Dobrze!... — pomyślał d‘Artagnan — to się wcale nieźle zapowiada.
Mazarini patrzył na muszkietera i widział, jak mu się twarz rozjaśniła.
— O! Wasza wysokość...
— Panie d‘Artagnan, czy masz ochotę zostać kapitanem?
— O! tak, Wasza Eminencjo.
— A twój przyjaciel czy ciągle pragnie być baronem?
— W tej chwili nawet śni, że już nim jest.
— W takim razie — rzekł Mazarini, wyjmując z teki list, który już raz pokazał d‘Artagnanowi — weź to pismo i zawieź je do Anglji.
D‘Artagnan spojrzał na kopertę, nie było na niej wcale adresu.
— A czy mogę wiedzieć, komu mam oddać?
— Po przyjeździe do Londynu, dowiesz się; w Londynie dopiero zedrzesz podwójną kopertę.
— A jakież są polecenia?
— Słuchać we wszystkiem tego, do kogo jest list adresowany.
D‘Artagnan miał nowe uczynić pytania, gdy Mazarini dodał:
— Pojedziesz do Boulogne, zastaniesz tam pod „herbami Anglji“ młodego szlachcica, nazwiskiem Mordaunt.
— I cóż mam zrobić z tym szlachcicem?
— Tam podążyć, dokąd on cię zaprowadzi.
D‘Artagnan spojrzał na kardynała z miną zdumioną.
— Teraz, kiedy już wiesz — rzekł Mazurini — jedź!
— Jechać to łatwo powiedzieć — podchwycił d‘Artagnan — ale, ażeby jechać, potrzeba pieniędzy, a ja ich nie mam.
— O!... — rzekł Mazarini, drapiąc się w ucho — powiadasz, że nie masz pieniędzy?
— Nie, Wasza Eminencjo.
— Ależ ten brylant, który dałem ci wczoraj wieczorem:
— Pragnę go zachować na pamiątkę od Waszej Eminencji Mazarini westchnął.
— W Anglji życie drogo kosztuje, Wasza wysokość, a zwłaszcza dla specjalnie przysłanego cudzoziemca.
— Co!.. — odparł Mazarini — to kraj bardzo wstrzemięźliwy i żyje bardzo skromnie od czasu rewolucji, ale mniejsza.
Otworzył szufladę i wyjął worek.
— Cóż powiesz o tysiącu talarów?
D‘Artagnan wydął potwornie dolną wargę.
— Powiem, Wasza wysokość, że to mało, bo z pewnością nie pojadę sam.
— Naturalnie — odpowiedział Mazarini — pan du Vallon będzie ci towarzyszył, ten zacny szlachcic, a z pewnością po tobie, drogi panie d‘Artagnan, kocham go najbardziej i szanuję ze wszystkich ludzi w całej Francji:
— O! Wasza wysokość — rzekł d‘Artagnan, wskazując worek, którego Mazarini nie przestał trzymać — jeżeli go pan tak kocha i szanuje, to pojmuje pan...
— Ha! przez wzgląd na niego dodam 200 dukatów.
— Złodziej!... — mruknął d‘Artagnan. Ale — dodał głośno — przynajmniej za naszym powrotem będziemy mogli liczyć, pan Porthos na baronostwo, a ja na rangę?
— Słowo Mazariniego.
— Wolałbym inną rękojmię — szepnął do siebie zcicha d‘Artagnan, poczem odezwał się głośno:
— Czy nie mógłbym złożyć szacunku Jej Królewskiej Mości królowej?
— Najjaśniejsza Pani śpi — odpowiedział Mazarini — panowie musicie jechać bez zwłoki; tak! natychmiast.
— Jeszcze słówko, Wasza wysokość, jeżeli tam, gdzie będę, bić się będą, czy mam się bić?
— Uczynisz, co rozkaże osoba, do której się udasz.
— Dobrze, Wasza wysokość — rzekł d‘Artagnan, wyciągając rękę po worek z pieniędzmi — moje uszanowanie.
D‘Artagnan zwolna włożył worek do obszernej kieszeni i, zwracając się do oficera, rzekł:
— Bądź pan łaskaw obudzić teraz pana du Vallon, w imieniu Jego Eminencji, i powiedzieć mu, że czekam na niego w stajni.
Oficer poszedł z takim pośpiechem, jakby sam był tem zainteresowany wielce.
Porthos właśnie wyciągnął się na łóżku i zaczynał chrapać harmonijnie, według zwyczaju, kiedy uczuł, jak go ktoś trącił w ramię.
Myślał, że to d‘Artagnan i nie ruszył się wcale.
— W imieniu kardynała — wyrzekł oficer.
— Co?.. — zawołał Porthos, otwierając oczy — co pan mówisz?
— Powiadam, że Jego Eminencja posyła pana do Anglji, i pan d‘Artagnan czeka na pana w stajni.
Porthos głęboko westchnął, podniósł się, wziął kapelusz, pistolety, szpadę i płaszcz, i wyszedł, rzucając pełne żalu spojrzenie na posłanie, gdzie obiecywał sobie tak przyjemnie się wyspać. Zaledwie się odwrócił, kiedy oficer już się na niem wyciągnął, a nie przeszedł jeszcze progu pokoju, gdy jego następca chrapał już w najlepsze.
Rzecz naturalna, że zpośród całego towarzystwa, on tylko, — król, królowa i Jego wysokość Gaston Orleański — spali darmo.