Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI
UCIECZKA

Pałac królewski, pomimo oznak wzburzenia w mieście, kiedy d‘Artagnan udał się doń o godzinie piątej po południu, wyglądał bardzo wesoło. Nic w tem dziwnego: królowa oddała Broussela i Blancmesnila ludowi.
Królowa więc nie miała się czego obawiać, ponieważ lud nie miał już czego żądać. Wzruszenie pozostało tylko po wzburzeniu, na którego uspokojenie potrzeba było jeszcze pewnego czasu, jak po burzy kilka dni zwykle mija, zanim ustanie wicher. Wydany został wielki festyn, do którego okazję dał powrót zwycięzcy z pod Lens. Zaproszeni byli książęta i księżne, a karety ich zapełniały podwórze już od południa.
Po obiedzie miała być zabawa u samej królowej. Dnia tego Anna Austrjacka jaśniała wdziękiem i dowcipem... oddawna nie widziano jej w tak wesołym humorze... Zemsta w rozkwicie błyszczała w jej oczach i roztaczała się na ustach.
W chwili, gdy wstawano od stołu, Mazarini znikł. D‘Artagnan znajdował się już na swojem stanowisku i czekał w przedpokoju. Kardynał ukazał się z miną uśmiechniętą, ujął go za rękę i poprowadził do swego gabinetu.
— Mój drogi, mości d‘Artagnan — rzekł minister, siadając — chcę ci dać dowód największego zaufania, jaki minister dać może oficerowi. D‘Artagnan skłonił się.
— Spodziewam się — odrzekł — że Wasza Eminencja daje mi go bez żadnej ubocznej myśli, w tem przeświadczeniu, że jestem tego godny.
— Najgodniejszy ze wszystkich, mój przyjacielu, skoro do ciebie się udaję.
— Otóż — rzekł d‘Artagnan — wyznaję, Wasza Eminencjo — że oddawna oczekuję takiej sposobności. Niech pan raczy więc powiedzieć mi jak najprędzej, co ma do powiedzenia.
— Otóż, mój drogi mości d‘Artagnanie — podchwycił Miazarini — będziesz miał tego wieczora w swem ręku losy państwa.
Zamilkł.
— Niech Wasza Eminencja raczy dać mi bliższe wyjaśnienia... czekam.
— Królowa postanowiła wraz z królem odbyć małą podróż do Saint-Germain.
— O! o! — odrzekł d‘Artagnan — to znaczy, że królowa chce opuścić Paryż.
— Pojmujesz pan — kaprys kobiecy?..
— Tak, pojmuję to bardzo dobrze — rzekł d‘Artagnan.
— Po to wezwała cię do siebie dziś zrana i kazała ci przyjść o piątej.
— I trzebaż mi było aż przysięgać, że nikomu nie powiem o tej schadzce!... — wyszeptał d‘Artagnan. — Oj! kobiety!... choćbyście nawet były królowemi, zawsze pozostaniecie kobietami.
— Czyżbyś przeciwny był tej małej wycieczce, drogi mości d‘Artagnan?... — zapytał Mazarini niespokojnie.
— Ja, Wasza Eminencjo!... — odrzekł d‘Artagnan — a to dlaczego?...
— Bo wzruszasz ramionami!...
— To już taki mój sposób mówienia!...
— Więc pochwalasz tę podróż?...
— Nie pochwalam, ani też ganię, Wasza Eminencjo, czekam tylko na rozkazy.
— To dobrze. Na pana właśnie zwróciłem oczy, ażeby przewieźć króla i królowę do Saint-Germain?...
— A to łajdak!... — rzekł do siebie d‘Artagnan.
— Widzisz więc dobrze — podchwycił Mazarini — że, jak powiedziałem, losy państwa znajdują się w twojem ręku.
— Tak, Wasza Eminencjo, i czuję całą odpowiedzialność tego obowiązku.
— Przyjmujesz pan jednak?...
— Ja przyjmuję zawsze.
— Czy uważasz pan tę rzecz za możebną?...
— Wszystko jest możebne.
— Czy spodziewasz się pan być napadnięty w drodze?...
— Bardzo być może.
— A cóż pan w takim razie uczynisz?...
— Przejadę mimo tych, którzy mnie zaczepią.
— A jeżeli mimo nich nie będziesz mógł jechać?...
— Tem gorzej dla nich, to po nich przejadę.
— I dowieziesz pan całych króla i królowę do Saiint-Germain.
— Tak.
— Przysięgasz pan na swe życie?
— Na swe życie.
— Bohaterem jesteś, mój drogi!... — rzekł Mazarini, spoglądając na muszkietera z zachwytem.
D‘Artagnan uśmiechnął się.
— A co ze mną?... — rzekł Mazarini, po chwili milczenia, patrząc na d‘Artagnana badawczo.
— Takto, co z Waszą Eminencją?
— Tak, gdybym i ja chciał pojechać?
— To byłoby trudniej.
— Dlaczego? — Wasza Eminencja może być poznany.
— Nawet w tem przebraniu?... — spytał Mazarini.
I podniósł płaszcz, przykrywający fotel, na którym leżało całe ubranie jeźdźca szaro-perłowe, z pasmanterją srebrną.
— Jeżeli Wasza Eminencja się przebierze, to chyba prędzej.
— A!... — rzekł Mazarini, oddychając.
— Ale należałoby tylko, żeby Wasza Eminencja czynił to samo, co nam zalecał w podobnym wypadku.
— A cóż należałoby czynić?
— Krzyczeć: Precz z Mazariniem!
— To będę krzyczał.

— Po francusku... i to dobrze po francusku; niech Wasza Eminencja zwraca uwagę na wymawianie; w Sycylji zabito sześć tysięcy andegaweńczyków jedynie dlatego, że mieli zły akcent włoski. Strzeż się, Wasza Eminencjo, ażeby francuzi nie zemścili się na panu za nieszpory sycylijskie.
— Czy to pan, panie d’Artagnan?.
— Zrobię wszystko jak najlepiej.

— Na ulicach pełno ludzi zbrojnych — mówił dalej d‘Artagnan — czy pewna jest Wasza Eminencja, że nikt nie wie o projekcie królowej?
Mazarini zamyślił się.
— Piękną byłby gratką dla zdrajcy taki interes, jaki mi Wasza Eminencja proponuje; napad przypadkowy nie obudziłby podejrzeń.
Mazarini drgnął, ale się zastanowił, że człowiek, mający zamiar zdradzić, nie uprzedzałby o tem.
— Ja też — odrzekł żywo — nie ufam byle komu, najlepszy dowód, żem pana wybrał, ażebyś trzymał straż przy mnie.
— Więc pan nie jedzie razem z królową?
— Nie — odrzekł Mazarini.
— A!... — podchwycił d‘Artagnan, poczynając rozumieć.
— Tak, mam swoje plany — ciągnął dalej kardynał — z królową podwajam niebezpieczeństwo dla niej, po królowej wyjazd jej podwaja niebezpieczeństwo dla mnie: zresztą, gdy dwór zostanie ocalony, mogą o mnie zapomnieć, wielcy tego świata są niewdzięczni.
— To prawda — przywtórzył d‘Artagnan, rzucając mimowolnie okiem na djament królowej, który Mazarini miał na placu.
— Chcę więc — podchwycił Mazarini — przeszkodzić im, ażeby nie byli niewdzięczni względem mnie.
— Prawdziwa to miłość chrześcijańska nie prowadzić bliźniego na pokuszenie — rzekł d‘Artagnan.
— Właśnie dlatego — odrzekł Mazarini — chcę pojechać przed nimi.
D‘Artagnan uśmiechnął się; znał się on bardzo dobrze na chytrości włoskiej.
Mazarini zobaczył, że się uśmiecha, i skorzystał z tej chwili.
— Zaczniesz pan od wywiezienia mnie z Paryża, nieprawdaż, kochany mości d‘Artagnanie?
— Ciężkie zadanie, Wasza Eminencjo — odrzekł d‘Artagnan, przybierając minę poważną.
— Ależ — rzekł Mazarini, patrząc uważnie, ażeby nie uszedł mu żaden odcień na twarzy muszkietera — ależ takich zastrzeżeń nie czyniłeś pan co do króla i co do królowej.
— Król i królowa są moją królową i moim królem, Wasza Eminencjo — odpowiedział muszkieter — życie moje za nich oddaję, bo ono należy do nich. Jeżeli tego zażądają, nie będę nic miał przeciw temu.
— Słusznie — szepnął po cichu. Mazairini — a ponieważ życie twoje nie należy do mnie, to muszę je kupić, nieprawdaż?
I, wzdychając głęboko, zaczął obracać pierścionek na palcu kamieniem do góry. D‘Artagnan uśmiechnął się. Ci dwaj ludzie równali się sobie pod względem chytrości.
— Ja też — rzekł Mazarini — skoro proszę cię o tę przysługę, to chcę być ci za to wdzięczny.
— Czy Wasza Eminencja ma dopiero chęci?... — zapytał d‘Artagnan.
— Oto, mój kochany mości d‘Artagnanie — rzekł Mazarini, zdejmując pierścień z palca — oto brylant, który do ciebie należał niegdyś: niech do ciebie powróci, weź go, proszę.
Mazarini nie potrzebował wcale nalegać; d‘Artagnan wziął go, przyjrzał się, czy to ten sam kamień, i przekonawszy się o czystości jego wody, włożył go na palec z niewysłowioną przyjemnością.
— Bardzo go sobie ceniłem — rzekł Mazarini, z dodaniem ostatniego spojrzenia — ale mniejsza, daję ci go z wielką przyjemnością.
— A ja, Wasza Eminencjo — rzekł d‘Artagnan — biorę go tak, jak mi jest dany. A teraz pomówmy o pańskich interesach. Chcesz pan jechać przed wszystkimi?
— Tak, bardzo mi na tem zależy.
— O której godzinie?
— O dziesiątej.
— A o której jedzie królowa?
— O północy.
— O! to możebne; wywiozę pana z Paryża, pozostaniesz pan za rogatką, a ja wrócę po królową.
— Doskonale!... Daję panu najzupełniejszą swobodę działania, weź pan tylu ludzi, ilu umiesz za potrzebne.
D‘Artagnan potrząsnął głową.
— A mnie się zdaje, że to sposób najbezpieczniejszy — rzekł Mazarini.
— Tak, dla Waszej Eminencji, lecz nie dla królowej.
Mazarini przygryzł sobie wargi.
— Więc — rzekł — jak będziemy działali?...
— Niech Wasza Eminencja już mnie to pozostawi.
— Ale...
— Albo niech tem wszystkiem zajmie się kto inny — podchwycił d‘Artagnan, odwracając się tyłem.
— O!... — szepnął do siebie Mazarini — zdaje mi się, że się wynosi i zabiera djament.
Zawołał go więc.
— Mości d‘Artagnanie, kochany mój mości d‘Artagnanie!... — rzekł głosem pieszczotliwym.
— Wasza Eminencjo?...
— Czy ręczysz mi za wszystko?...
— Za nie nie ręczę; zrobię, jak będę mógł najlepiej.
— Tak będziesz mógł najlepiej...
— Tak.
— No, to powierzam się tobie.
— Bardzo szczęśliwie — rzekł d‘Artagnan do siebie.
— Będziesz pan tu więc o godzinie wpół do dziesiątej?
— I zastanę Waszę Eminencję gotowym?...
— Naturalnie, zupełnie już gotowym.
— Zatem rzecz ułożona. A teraz czy Wasza Eminencja pozwoli mi zobaczyć się z królową?...
— Po co?...
— Chciałbym otrzymać rozkazy z ust własnych Jej Królewskiej Mości.
— Poleciła mi, ażebym ja dał je panu.
— Mogła o czem zapomnieć?...
— Pragniesz pan koniecznie ją widzieć?
— To niezbędne, Wasza Eminencjo!...
Mazarini zawahał się na chwilę; d‘Artagnan pozostał niewzruszony w swem postanowieniu.
— No — odrzekł Mazairini — to pana zaprowadzę, ale ani słówka o naszej rozmowie.
— To, co powiedziane było między nami, nas tylko obchodzi. Wasza Eminencjo — odrzekł d‘Artagnan.
— Przysięgasz mi pan, że będziesz niemy?...
— Ja nie przysięgam nigdy, Wasza Eminencjo. Mówię tak lub nie, a ponieważ jestem szlachcicem, dotrzymuję słowa.
— To widzę, iż trzeba ci zaufać bez żadnych zastrzeżeń.
— Tak będzie najlepiej, niech mi wierzy Wasza Eminencja.
— Więc chodź pan za mną — rzekł Mazarini.
Mazarini wprowadził d‘Artagnana do modlitewni i kazał mu zaczekać. W pięć minut później zjawiła się królowa w odświętnym stroju. Wyglądała teraz na lat trzydzieści pięć zaledwie i była zawsze jeszcze piękna.
— To pan, panie d‘Artagnan — odezwała się z wdzięcznym uśmiechem — dziękuję, żeś nalegał na widzenie się ze mną.
— Błagam przebaczenia Waszą Królewską Mość — odrzekł d‘Artagnan — ale chciałem otrzymać rozkazy z jej ust własnych.
— Wiadomo panu, o co chodzi?...
— Tak, pani.
— Przyjmujesz pan to polecenie, które ci powierzam?...
— Z wdzięcznością.
— To dobrze, bądź pan tutaj o północy.
— Będę.
— Panie d‘Artagnan — rzekła królowa — zbyt dobrze znam pańską bezinteresowność, abym ci miała mówić o wdzięczności w tej chwili; ale, przysięgam ci, nie zapomnę tej drugiej przysługi, jak zapomniałam o pierwszej.
— Waszej Królewskiej Mości wolno jest pamiętać i zapominać, i nie wiem, o czem chce mówić...
D‘Artagnan skłonił się.
— Idź, panie — rzekła królowa z najczarowniejszym uśmiechem — idź a powróć o północy.
Skinęła mu ręką na pożegnanie i d‘Artagnan oddalił się, lecz, oddalając się u dołu portjery, z poza której weszła królowa spostrzegł koniuszek aksamitnego trzewika.
— Dobryś — rzekł — Mazarini podsłuchiwał, chcąc się przekonać, czy go nie zdradzam. Doprawdy ten hultaj włoski nie wart, ażeby mu służył porządny człowiek.
Pomimo to d‘Artagnan stawił się punktualnie na schadzkę. O godzinie pół do dziesiątej wchodził już do przedpokoju. Bernouin czekał i zaraz go wprowadził. Zastał kardynała, ubranego po cywilnemu.
Bardzo dobrze wyglądał w tym kostjumie; blady był jednak bardzo i trząsł się trochę.
— Sam pan jesteś?... — spytał Mazarini.
— Tak, Wasza wysokość.
— A gdzież pan du Vallon, czy nie będziemy się cieszyli jego towarzystwem?
— I owszem, Wasza wysokość; czeka on w swej karecie przed bramą ogrodu pałacu królewskiego.
— Więc to w jego karecie pojedziemy? I tylko pod strażą panów dwóch?
— Czyż to nie dość? Jeden z nas dwóch wystarczyłby.
— Doprawdy, mój drogi panie d‘Artagnan — rzekł Mazarini — przestraszasz mnie swą zimną krwią.
— A ja sądziłem, że przeciwnie natchnie ona Waszą wysokość ufnością.
— A czy Bernouina nie mogę z sobą zabrać?
— Dla niego niema miejsca, on przyjedzie dopiero później do Waszej Ekscelencji.
— Ha!... — rzekł Mazarini — ponieważ trzeba czynić wszystko tak, jak pan chcesz...
— O! Wasza wysokość, czas jeszcze się cofnąć — rzekł d‘Artagnan — wola Waszej Eminencji przedewszystkiem.
— O! nie, nie — rzekł Mazarini — jedźmy.
I obaj wyszli tajemnemi schodami. Mazarini wspierał się na ramieniu d‘Artagnana, który czuł, jak kardynał drżał. Przeszli przez dziedzińce pałacu królewskiego, gdzie stało jeszcze kilka karet opóźniających się gości, dostali się do ogrodu, a wreszcie do małej furtki. Mazarini spróbował otworzyć ją kluczem, który wydobył z kieszeni, ale ręka tak mu drżała, iż nie mógł znaleźć dziurki w zamku.
— Niech pan mi da — rzekł d‘Artagnan.
Mazarini oddał mu klucz: d‘Artagnan otworzył i schował do kieszeni; zamierzał tędy powrócić. Stopień u karety był opuszczony, drzwiczki otwarte, Mouswueton stał przy drzwiczkach, Porthos znajdował się w głębi karety.
— Niech Wasza wysokość wsiada — rzekł d‘Artagnan.
Mazarini nie dał sobie tego dwa razy powtarzać i wskoczył do karety. D‘Artagnan usiadł za nim, Mouswueton zatrzasnął drzwiczki i, ciężko wzdychając, zawiesił się z tyłu u karety.
Powóz ruszył przyzwoitym kłusem, nie zdradzającym zresztą, iż mieści w sobie bardzo śpieszące się osoby.
Kardynał otarł czoło chustką i rozejrzał się dokoła. Po lewej stronie zobaczył Porthosa, po prawej d‘Artagnana; każdy strzegł jednych drzwiczek, każdy służył mu za fortyfikację obronną. Na ławce z przodu leżały dwie pary pistoletów, jedna para przed Porthosem, druga przed d‘Artagnanem, a nadto obaj przyjaciele mieli każdy przy sobie szpadę.
O sto kroków od pałacu królewskiego patrol zatrzymał karetę.
— Kto jedzie?... — zapytał dowódca.
— Mazarini!... — odpowiedział d‘Artagnan, wybuchając śmiechem.
Kardynałowi włosy powstały na głowie. Koncept spodobał się wielce mieszczanom, którzy, widząc karetę bez herbów i bez eskorty, nigdyby nie byli uwierzyli w prawdę tak śmiałego żartu.
— Szczęśliwej podróży!... — zawołali.
I przepuścili karetę.
— Cóż Wasza wysokość myśli o tej odpowiedzi?... — spytał d‘Artagnan.
— To spryt!... — zawołał Mazarini.
— A!... — wtrącił Porthos — już rozumiem...
Pośrodku ulicy Małe Pole drugi patrol zatrzymał karetę.
— Kto jedzie?... — zawołał dowódca patrolu.
— Niech się Wasza wysokość między nas schowa — rzekł d‘Artagnan.
I Mazarini tak się wcisnął między dwóch przyjaciół, że znikł prawie, zasłonięty przez nich.
— Kto jedzie?... — podchwycił ten sam głos niecierpliwie.
I d‘Artagnan usłyszał, jak się z przodu rzucono ku koniom. Wychylił się napół z karety.
— Hej! Planchet!... — zawołał.
Dowódca patrolu zbliżył się: był to rzeczywiście Planchet.
— Jakto!... — zawołał Planchet — to pan?
— A! mój Boże! to ja, mój kochany przyjacielu. Poczciwy Porthos dostał pchnięcie szpadą i odwożę go do domu jego wiejskiego w Saint-Cloud.
— O! doprawdy? — rzekł Planchet.
— Porthosie — podchwycił d‘Artagnan jeżeli możesz jeszcze mówić, mój drogi Porthosie, powiedzże choć słówko naszemu wiernemu Planchetowi.
— Planchet, mój przyjacielu — rzekł Porthos zbolałym głosem — jestem bardzo chory, jeżeli spotkasz doktora, bądź mi go łaskaw przysłać.
— O! wielki Boże!... — rzekł Planchet — co za nieszczęście! A jakże się to stało?
— Później ci to opowiem — odezwał się Mousquaton.
Porthos głęboko westchnął.
— Każ nas przepuścić, Planchecie — szepnął mu zcicha d‘Artagnan — albo nie dojedzie żywy; płuca są naruszone, mój przyjacielu.
Planchet pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć:
— O! to kiepsko...
Poczem, zwracając się do swych ludzi wyrzekł:
— Przepuście! to są przyjaciele.
Kareta znów się potoczyła a Mazarini, który oddech powstrzymywał, ośmielił się odetchnąć.
— Bricconi!... — wyszeptał.
O kilka kroków od bramy św. Honorego napotkano trzeci oddział; ludzie, składający go, mieli bardzo podejrzane miny i podobni byli raczej do bandytów, niż do kogo innego, była to istna hałastra, — ludzie żebraka z pod.kościoła św. Eustachego.
— Baczność! Porthosie — rzekł d‘Artagnan.
Porthos sięgnął ręką ku pistoletom.
— Co to?... — zapytał Mazarini.
— Wasza wysokość, zdaje mi się, żeśmy się dostali w złe towarzystwo.
Jakiś człowiek przystąpił do drzwiczek, trzymając w ręku coś nakształt kosy.
— Kto jedzie?... — zapytał.
— E! głupcze!... — odezwał się d‘Artagnan — czyż nie poznajesz karety księcia pana?
— Czy to książę, czy nie — rzekł człowiek ów — otwierajcie! My pilnujemy bramy i nikt nie pojedzie, dopóki się nie dowiemy, kto to taki.
— Co czynić — zapytał Porthos.
— A cóż! przejechać!... — rzekł d‘Artagnan.
— Ale jak przejechać?... — rzekł Mazarini.
— Między nimi, albo po nich.
— Hej! woźnico, galopem!
Woźnica podniósł bat.
— Ani kroku dalej — wyrzekł ów człowiek, wyglądający na dowódcę wojsk — albo podetnę łydki koniom.
— O! to byłaby szkoda — rzekł Porthos — te zwierzęta kosztują mnie po sto pistolów.
— Zapłacę je panu po dwieście — syknął Mazarini.
— Tak, ale jak im podetną nogi, to nam zetną głowy.
— Jeden podchodzi już z mojej strony — rzekł Porthos — czy mam go zabić?
— Tak, uderzeniem pięści, jeżeli możesz; ognia damy tylko w ostateczności.
— Mogę — odrzekł Porthos.
— Hej! Sami przyjdźcie otworzyć — rzekł d‘Artagnan do człowieka z kosą, już biorąc jeden z pistoletów i gotując się do uderzenia kolbą.
Człek z kosą zbliżył się. W miarę, jak się zbliżał, d‘Artagnan, ażeby mieć ruchy swobodniejsze, wychylił się nawpół przez drzwiczki, a oczy jego zatrzymały się na tym żebraku, którego oświetlił blask jednej z latarek. Widocznie poznał on muszkietera, bo naraz wielce zbladł; widocznie i d‘Artagnan go poznał, bo włosy powstały mu na głowie.
— Pan d‘Artagnan!... — zawołał tenże, cofając się o krok — pan d‘Artagnan!... przepuścić! Może i d‘Artagnan miał się już odezwać, gdy wtem rozległ się odgłos, jakby obucha, uderzającego w łeb wołu; to Porthos ugodził swego napastnika. D‘Artagnan obrócił się i zobaczył nieszczęśnika, leżącego tuż.
— Co koń wyskoczy!... — zawołał do woźnicy. — Gnaj! pędź!
Woźnica zaciął konie siarczyście. Szlachetne rumaki skoczyły i słyszeć się dały krzyki jakby przewracanych ludzi. Potem uczucie podwójne wstrząśnienie, koła przeszły po jakiemś ciele miękkiem i okrągłem. Na chwilę wszystko ucichło. Kareta wyjechała za bramę.
— Do Cours-la-Reine!... — zawołał d‘Artagnan do woźnicy.
Poczem, zwracając się do Mazariniego, rzekł:
— Teraz Wasza wysokość może zmówić pięć Ojcze nasz i pięć Zdrowaś Marja na podziękowanie Bogu za ocalenie.
— Ocalony pan jesteś! wolny! Mazarini odpowiedział tylko jękiem; nie móg uwierzyć w taki cud. W pięć minut później kareta się zatrzymała; przybyła do Cours-la-Reine.
— Czy Wasza wysokość zadowolony ze swej eskorty?... — spytał muszkieter.
— Zachwycony, mości panie — odrzekł Mazarini, ośmielając się wytknąć głowę przez drzwiczki — a teraz to samo uczynicie, panowie, dla królowej.
— To już będzie mniej trudne — rzekł d‘Artagnan, wyskakując na ziemię. — Panie du Vallon, polecam ci Jego Eminencję.
— Bądź spokojny — rzekł Porthos, wyciągając rękę.
D‘Artagnan ujął rękę Porthosa i uścisnął.
— A!... — zawołał Porthos.
D’Artagnain spojrzał na przyjaciela zdziwiony.
— Co ci jest?... — zapytał.
— Zdaje mi się, że mam pięść zgniecioną — odrzekł Porthos.
— Cóż u djabła, walisz, jak głuchoniemy.
— Musiałem, on już chciał wypalić do mnie z pistoletu, ale ty jakeś się pozbył swego?
— O!... — odrzekł d‘Artagnan — to nie był wcale człowiek.
— A co?
— Widmo!
— Widmo?... więc cóż?
— Zakląłem je tylko.
I, nie tłómacząc się więcej, d‘Artagnan wziął pistolety, leżące na przedniej ławeczce, zatknął je za pas, otulił się płaszczem i, nie chcąc wracać tą samą bramą, którą przejeżdżał, udał się w stronę bramy Richelieugo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.