Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X
WIDZENIE

Tego poranku d’Artagnan spał w pokoju Porthosa. Był to zwyczaj, przyjęty przez obu przyjaciół od czasu zaburzeń. Pod poduszką mieli przy sobie szpady, a na stole, pod ręką, pistolety.
D’Artagnan spał jeszcze i marzył, że niebo pokrywa się wielkim obłokiem żółtym i że z tego obłoku pada deszcz złoty, a on podstawia kapelusz pod rynnę. Porthos znów śnił, że drzwiczki jego karety nie były dość szerokie, aby pomieścić herby, które kazał wymalować.
O godzinie siódmej zbudził ich lokaj bez liberji — z listem dla d‘Artagnana.
— Od kogo to? — zapytał gaskończyk.
— Od królowej. — odpowiedział lokaj.
— Co? — rzekł Ponthos, podnosząc się ma łóżku — co mówisz?
D‘Artagnan poprosił lokaja, ażeby przeszedł do sąsiedniego pokoju, i kiedy tenże drzwi zamknął, wyskoczył z łóżka i czytał szybko, podczas gdy Porthos patrzył nań wytrzeszczonemi oczyma, nie śmiąc zadać mu pytania.
— Porthosie — wyrzekł d’Artagnan, podając mu list — tym razem masz już tytuł barona, a ja dyplom kapitana. Czytaj oto i osądź.
Porthos wyciągnął rękę, wziął list i głosem drżącym przeczytał:
„Królowa pragnie pomówić z panem d’Artagnan, niech przyjdzie, z oddawcą listu“.
— No — rzekł Porthos — ja w tem nie widzę nic niezwykłego.
— A ja widzę wiele niezwykłych rzeczy — odparł d‘Artagnan. — Jeżeli mnie wzywają, musiały im się szyki pomieszać. Pomyśl sobie, przewrót musiał się odbyć w wielu umysłach, po latach dwudziestu wspomnienie o mnie wypływa na powierzchnię. Wyostrz szpady, mój baronie, nabij pistolety, daj owsa koniom, bo ręczę ci, że będzie wiele nowego do jutra.
— Ale czy to nie jaka zasadzka, ażeby się nas pozbyć! — odezwał się Porthos, wciąż zajęty myślą o swej przyszłej wielkości, która mogła komuś stać na zawadzie.
— Jeżeli to zasadzka — podchwycił d‘Artagnan — bądź spokojny, ja to zaraz przewącham. Mazarini jest włochem, ale ja jestem gaskończykiem.
I d‘Artagnan ubrał się w mgnieniu oka. Kiedy Porthos, wciąż jeszcze leżąc na łóżku, zapinał mu płaszcz, zapukano po raz drugi do drzwi.
— Proszę — rzekł d‘Artagnan.
Wszedł drugi lokaj.
— Od Jego Eminencji kardynała Mazariniego — wyrzekł.
D‘Artagnan spojrzał na Porthosa.
— O! to się wszystko gmatwa. Od czego tu zacząć?... — rzekł Porthos.
— Ależ to się składa wybornie — odrzekł d‘Artagnan. — Jego Eminencja oznacza mi widzenie za pół godziny.
— Mój przyjacielu — odezwał się d‘Artagnan — powiedz Jego Eminencji, że za pół godziny jestem na jego rozkazy.
Lokaj ukłonił się i wyszedł.
— To bardzo szczęśliwie, że nie zobaczył tamtego — podchwycił d‘Artagnan.
— Więc sądzisz, że przysyłają oboje po ciebie nie o jedno i to samo?
— Nie tylko nie sądzę, ale jestem pewny.
— No, no, d‘Artagnanie, prędzej!... Pomyśl, że królowa na ciebie czeka. A po królowej kardynał, a po kardynale ja!
D‘Artagnan przywołał lokaja Anny Austrjackiej. Ten poprowadził go przez ulicę Małe Pola i zawiódł go przez małą furtkę od ogrodu, wychodzącego na ulicę Riche’lieu‘go, poczem obaj dostali się na boczne schody i d‘Artagnan wprowadzony został do modlitewni. Wzruszenie jakieś, z którego nie mógł sobie zdać sprawy, wstrząsnęło sercem porucznika, nie miał już w sobie pewności młodzieńczej. Niegdyś byłby powitał Annę Austrjacką, jak młodzieniec wita młodą, kobietę. Dziś udawał się do niej, jak skromny żołnierz do znakomitego wodza.
Lekki szmer przerwał ciszę w modlitewni. D’Artagnan drgnął i zobaczył białą rękę, unoszącą kotarę, a z kształtu tej ręki poznał tę, która ongiś dana mu była do ucałowania.
Weszła królowa.
— To pan d’Antagnan — rzekła, zatrzymując na oficerze wzrok, pełen tkliwego smutku. — Tak... to pan, poznaję pana dobrze. Teraz pan mnie się przyjrzyj, jestem królową, czy mnie pan poznajesz?
— Nie pani — odpowiedział d‘Artagnan.
— A czyż pan także już nie wiesz — mówiła dalej Anna Austrjacka tym akcentem melodyjnym, jaki umiała nadać głosowi — że królowa potrzebowała niegdyś dzielnego i wiernego rycerza, że rycerza tego znalazła i że chociaż pomyśleć już mógł, iż o nim zapomniała, zachowała dlań miejsce w głębi serca?
— Nie, pani, nie wiem o tem — rzekł muszkieter.
— Tem gorzej, panie — rzekła Anna Austrjacka — tem gorzej, dla królowej przynajmmiej, bo królowa potrzebuje dziś tej samej odwagi i tej samej wierności.
— Jakto?... — wyrzekł d’Artagnan — królowa, otoczona tylu wiernymi sługami, tylu mądrymi doradcami, tylu ludźmi wielkimi przez swe zasługi lub stanowisko — raczy zwrócić oczy na mizernego żołnierza!
Anna zrozumiała tę przysłoniętą wymówkę; wzruszyła ją ona bardziej, niż rozgniewała. Tyle zaparcia i bezinteresowności ze strony szlachcica gaskońskiego upokorzyło ją teraz, pokonana była tą szlachetnością.
— Wszystko, co mi powiadasz, panie d‘Artagnan, o tych, którzy mnie otaczają, jest może prawdą — rzekła królowa — ale ja mam zaufanie tylko do pana. Wiem, że należysz do pana kardynała, ale bądź także i po mojej stronie, a ja pamiętać będę o twoim losie. No, czyżbyś uczynił dla mnie dzisiaj to samo, co uczynił dla królowej ów szlachcic, którego nie znasz?
— Uczyniłbym wszystko, coby rozkazała Wasza Królewska Mość — odrzekł d‘Artagnan.
Królowa namyśliła się przez chwilę i, widząc, jak się muszkieter zachowuje ostrożnie, rzekła:
— Może pan lubisz wypoczynek?
— Nie wiem, pani, bo nigdy nie wypoczywałem.
— Masz pan przyjaciół?
— Trzech miałem: dwaj opuścili Paryż, i nie wiem, gdzie się znajdują. Pozostał mi jeden, i to jeden z tych, którzy, jak sądzę, znali rycerza, o którym Wasza Królewska Mość raczyła mi mówić.
— To dobrze — odrzekła królowa — pan i przyjaciel twój, warci jesteście całego wojska.
— Cóż mam uczynić, pani?
— Przyjdź pan o piątej, a powiem ci... ale nie mów pan nikomu a nikomu o schadzce, którą ci oznaczam.
— Nie powiem nikomu.
— Przysięgnij mi na Chrystusa.
— Nigdy, pani, nie złamałem mego słowa... kiedy powiadam, że nie, to nie.
Królowa, jakkolwiek zdziwiona tą mową, do jakiej nie przyzwyczaiło jej otoczenie, wróżyła sobie dobrze o gorliwości, z jaką d‘Artagnan zabierze się do wykonania projektu.
D‘Artagnan skłonił się i wyszedł.
— O! do djabła!... — wyrzekł, kiedy był już za drzwiami — muszą mnie djabelnie potrzebować.
Potem, ponieważ pół godziny już upłynęło, przeszedł galerję i zapukał do drzwi kardynała. Bernouin go prowadził.
— Przybywam na rozkazy Jego Eminencji — rzekł.
I — według zwyczaju — rzucił bystre spojrzenie dokoła siebie i zauważył, że Mazarini ma przed sobą jakiś list zapieczętowany. Ale koperta położona była spodem do góry, tak że nie było widać do kogo była zaadresowana.
— Przychodzisz pan od królowej?... — rzekł Mazarini, spoglądając na d‘Artagnana badawczo.
— Ja, Wasza Eminencjo? Któż to panu powiedział?
— Nikt, ale wiem.
— Jestem w rozpaczy, iż muszę powiedzieć Waszej Eminencji, że się myli — odpowiedział gaskończyk bezczelnie, pomny obietnicy, uczynionej Annie Austrjackiej.
— Ja sam otworzyłem przedpokój, i widziałem, jakeś pan szedł z końca galerji.
— Bo mnie wprowadzono bocznemi schodami.
Mazarini wiedział, że nie łatwo było wydobyć od d‘Artagnana tego, czego nie chciał powiedzieć; dlatego, jak na teraz, zrzekł się wykrycia tajemnicy, jaką się otaczał gaskończyk.
— To pomówmy o moich interesach — rzekł kardynał — skoro pan nie chcesz nic mówić o swoich. Czy pana nie zatrzymuje nic w Paryżu?
— Mógłby mnie zatrzymać tylko najwyższy rozkaz.
— To dobrze. Trzeba ten list oddać pod wskazanym adresem.
— Pod adresem... Wasza Eminencjo? Ależ na kopercie niema żadnego adresu.
Rzeczywiście wierzchnia strona koperty — nie była zapisana wcale.
— Tak podchwycił Mazarini — ale to jest podwójna koperta.
— Rozumiem, mam zedrzeć pierwszą dopiero wtedy, gdy przybędę na miejsce.
— Doskonale. Bierz pan i jedź. Masz pan przy sobie przyjaciela, pana du Vallon, ja bardzo go lubię, zabierzesz go z sobą.
— O! do djabła!... — pomyślał d‘Artagnan — wie, żeśmy słyszeli jego rozmowę wczorajszą i chce nas oddalić z Paryża.
— Czy się pan wahasz?... — zapytał Mazarini.
— Nie, Wasza Eminencjo, jadę natychmiast. Ale chciałbym tylko...
— Co takiego?
— Ażeby Wasza Eminencja poszedł do królowej.
— Kiedy?
— Natychmiast.
— I po co?
— Ażeby jej powiedzieć tylko te słowa: Posyłam pana d‘Artagnana tam i tam; kazałem mu jechać natychmiast.
— A widzisz pan — rzekł Mazarini — widziałeś się z królową.
— Miałem zaszczyt powiedzieć Waszej Eminencji, że musiało zajść jakieś nieporozumienie.
— Czy mogę się ośmielić powtórzyć mą prośbę Waszej Eminencji.
— Dobrze, idę już... zaczekaj tu na mnie.
Mazarini popatrzył uważnie, czy nie zapomniał jakiego klucza w szafach i wyszedł.
Dziesięć minut upłynęło, w ciągu których d‘Artagnan czynił wszystko, co mógł, ażeby przejrzeć pierwszą kopertę i przeczytać, co było na drugiej, ale nic nie wskórał.
Mazarini powrócił — blady i żywo czemś zajęty; usiadł przy biurku; d‘Artagnan przyglądał mu się, jak przedtem kopercie; ale koperta jego twarzy była równie nieprzenikniona jak koperta listu.
— E!... e!... — rzekł do siebie gaskończyk — minę ma zagniewaną.
— Czyżby na mnie? Namyśla się, czyby mnie posłać do Bastylji? Bardzo pięknie, ekscelencjo! Przy pierwszym słowie, uduszę cię i staję się frondystą. Nieść mnie będą triumfalnie, jak Broussela, a Athos ogłosi mnie Brutusem francuskim. To byłoby dopiero zabawne. Gaskończyk przy swej wybujałej wyobraźni widział już wszystkie korzyści, jakie mógł wyciągnąć z takiego położenia. Ale Mazarini nie wydał żadnego rozkazu w tym rodzaju, a przeciwnie zaczął głaskać d‘Artagnana.
— Masz słuszność — rzekł do niego — mój drogi mości d‘Artagnan — nie możesz jeszcze jechać!
— O!... — rzekł d‘Artagnan.
— Oddaj mi tę depeszę, proszę.
D‘Artagnan spełnił rozkaz, Mazarini spojrzał, czy pieczęć jest nietknięta.
— Będę pana potrzebował dziś wieczorem — rzekł — przyjdź pan za dwie godziny.
— Za dwie godziny, Wasza Eminencjo — rzekł d‘Artagnan — mam schadzkę, na którą nie mogę się nie stawić.
— Niech cię to nie niepokoi — rzekł Mazarini — to jedno i to samo.
— Dobrze!... — pomyślał d‘Artagnan — byłem tego pewny.
— Przychodź więc pan o godzinie piątej i przyprowadź z sobą kochanego pana du Vallon; ale zostaw go w przedpokoju, chcę tylko z tobą pomówić.
D‘Artagnan skłonił się. A kłaniając się, mówił do siebie:
— Oboje mają dać ten sam rozkaz, oboje o tej samej godzinie; oboje w pałacu królewskim, zgaduję!... O!... za tę tajemnicę pan de Gondy zapłaciłby sto tysięcy franków.
— Namyślasz się pan?... — rzekł Mazarini niespokojnie.
— Tak, namyślam się, czy mamy przyjść uzbrojeni?...
— Od stóp do głowy — odrzekł Mazarini.
— Będziemy.
D‘Artagnan wyszedł i pobiegł powtórzyć Porthosowi te ponętne obietnice Mazariniego, które du Vallonowi sprawiły niewymowną radość.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.