Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
D‘Artagnan i Porthos weszli do wskazanego gabinetu, położonego obok salonu królowej. Drzwi zastępowały ciężkie firanki, słychać więc było i widać poprzez te kotary.
Królowa, blada z gniewu, stała na środku pokoju; tyle jednak mocy miała nad sobą, iż można było sądzić, że jest zupełnie spokojna. Poza nią stał Comminges, Villeguier i Guitaut.
Przed nią — w postawie pełnej szacunku — kanclerz Séguier, który przed dwudziestu laty prześladował ją tak okrutnie, stał, i opowiadał, że zatrzymano go na ulicy — karetę połamano, a jego ścigano, aż wpadł do pałacu Oer, który niebawem zbuntowana czerń napadła, zrabowała, i poniszczyła wszystko, co się tam znajdowało. On sam i brat jego, biskup z Meaux uniknęli śmierci jedynie przez roztropność jakiejś staruszki, która ich ukryła i zamknęła w gabinecie, buntownicy zbliżyli się do gabinetu, grożąc okrutnie, kanclerz sądził, że nadeszła ostatnia chwila i wyspowiadał się przed bratem swoim.
Na szczęście napastnicy, przekonani, że uciekli tylnemi drzwiami, oddalili się, a wtedy oni mogli pomyśleć o ratunku. Przebrali się w suknie margrabiego d‘Oer wyszli z pałacu po trupach urzędników swoich i ludzi ze straży, którzy ponieśli śmierć, broniąc bramy od ulicy.
Podczas opowiadania, Mazarini wszedł cicho, stanął przy królowej i słuchał uważnie.
— Co myślisz o tem wszystkiem? zapytała królowa kanclerza.
— Myślę, Najjaśniejsza pani, że to kwestja poważna.
— Jakąż mi radę dać możesz?
— Pani — rzekł kanclerz nieśmiało, — radzę uwolnić Broussela.
Królowa zbladła jeszcze bardziej, twarz jej zadrgała konwulsyjnie.
— Uwolnić Broussela! — wyrzekła — o nie, nigdy!
Na progu sali, bez anonsowania stanął marszałek de La Meilleraie.
— A! jesteś nareszcie, marszałku! — zawołała Anna Austrjacka ucieszona, — mam nadzieję, żeś przyprowadził motłoch do porządku?
— Pani! — odparł marszałek — straciłem trzech ludzi na Moście Nowym, czterech na placu przy kulach, sześciu na ulicy l‘Arbre-Sec, a dwóch przy bramie pałacu twojego; razem zabitych piętnastu. Przyprowadziłem dwunastu rannych. Kapelusz kula mi strąciła, i prawdopodobnie głowąbym nałożył, gdyby pan koadjutor nie był mnie wybawił z niebezpieczeństwa.
— Rzeczywiście, — rzekła królowa, — dziwneby było, gdyby ten jamnik krzywonogi nie był wmieszany w całą tę sprawę.
— Najjaśniejsza pani, powróciłem pod warunkiem, że przedstawię żądania ludu.
— Żądania! — powtórzyła Anna marszcząc brwi. — O panie marszałku, musiałeś był w wielkiej trwodze, gdyś się podjął takiego poselstwa.
Powiedziała to z ironją, jaka nie uszła uwagi marszałka.
— Wybacz pani, — odrzekł tenże — nie jestem adwokatem, a żołnierzem, a co za tem idzie, nie rozumiem może znaczenia wyrazów; powinienem był powiedzieć, życzenia, a nie żądania ludu. To zaś, co miałem zaszczyt usłyszeć od Waszej Królewskiej Mości, miało, zdaje mi się, znaczyć, iż się przeląkłem.
Królowa uśmiechnęła się.
— Tak, pani, bałem się po raz pierwszy w życiu się to mi zdarza, a jednak odbyłem dwanaście walnych bitew, niezliczoną ilość potyczek, pojedynków, a teraz jednak strach mnie ogarnął, i wolę tu stać wobec Waszej Królewskiej Mości, tak groźnej, jak obecnie, niż stawić czoło tej tłuszczy piekielnej, która szła za mną aż tutaj, a wyrosła niby z podziemi.
— Brawo! — szepnął d‘Artagnan Porthosowi — dobrze odpowiedziane.
— Powiedz pan zatem, — rzekła królowa, przygryzając usta — powiedz pan, czego lud mój pragnie?
— By wrócono mu Broussela, Najjaśniejsza pani.
— Nigdy! — zawołała królowa, — nigdy!
— Zaniosę odpowiedź królowej tym, co na nią czekają — rzekł la Meilleraie i cofnął się do drzwi.
— Zostań pan, nie chcę, aby sądzono, że parlamentuję z buntownikami.
— Pani, ja dałem słowo...
— To ma znaczyć?...
— Że, jeśli nie każesz mnie pani aresztować, to będę zmuszony pójść do nich.
Oczy Austriaczki ciskały błyskawice.
— O! jeżeli tylko o to chodzi, — rzekła — nie obawiaj się, nie takich, jak ty, aresztowałam... Guitaut!
Mazarini podbiegł do królowej.
— Pani! — wyrzekł, — gdybym się ośmielił dać ci radę...
— Cóż masz na myśli?
— Przywołać pana koadjutora.
— Tego haniebnego burzyciela! — zawołała królowa. — To on zrobił całe to powstanie.
— Właśnie dlatego, że podburzył, może uspokoić...
— O! trafia się dobra sposobność, — zawołał Comminges, który stał przy oknie i wyglądał, — pan koadjutor jest właśnie przed pałacem i błogosławi lud.
Królowa pobiegła do okna.
— A! to prawda, rzekła, widzicie go, co za hipokryta!...
— Widzę tylko, — rzekł Mazarini, — że choć jest koadjutorem, wszyscy padają na kolana przed nim, a gdybym ja był na jego miejscu, to chociaż jestem kardynałem, rozszarpanoby mnie w kawały. Obstaję tedy przy mojem życzeniu (Mazarini nołożył nacisk na to słowo), żeby Wasza Królewska Mość przywołała koadjutora.
Królowa myślała przez chwilę, nareszcie podniósłszy głowę do góry:
— Panie marszałku, — wyrzekła, — idź i przyprowadź mi koadjutora.
— Co mam powiedzieć ludowi? — zapytał marszałek.
— Niech będzie cierpliwy, — rzekła — ja także jestem cierpliwa.
Dumna kobieta powiedziała to takim głosem, że marszałek ukłonił się tylko w milczeniu i wyszedł.
D‘Artagnan zwrócił się do Porthosa:
— Jak się to skończy? — zapytał.
— Zobaczymy niedługo, — odparł Porthos obojętnie.
Nareszcie otworzono podwoje, ukazał się marszałek, a za nim koadjutor.
— Najjaśniejsza pani, oto jest pan Gondy, który śpieszy na rozkaz Waszej Królewskiej Mości.
Królowa postąpiła kilka kroków na spotkanie prałata i zatrzymała się zimna i surowa, z pogardliwym wyrazem na ustach.
Gondy skłonił się z wielkiem uszanowaniem.
— Czekam, panie, — odezwała się Anna, — co mi powiecie o tem zaburzeniu?
— Że to już nie zaburzenie, pani, — odparł koadjutor, — to bunt prawdziwy.
— Buntem nazywają to ci, którzy przypuszczają, że lud mój jest w stanie się buntować! — zawołała Anna, nie mogąc ukryć przed koadjutorem, że jego uważa niejako za głównego sprawcę rozruchów. — Sami oni buntują lud ciemny; lecz poczekajcie, panowie, władza królewska położy koniec nieporządkom!...
— Czy po to miałem zaszczyt być przywołany przed oblicze Waszej Królewskiej Mości, — odparł Gondy chłodno, — abym to usłyszał?
— O nie... nie... kochany koadjutorze, — przerwał Mazarini, — królowa wezwała cię, byś dał radę dobrą w tych smutnych okolicznościach.
— Czy naprawdę? — zapytał Gondy, udając zdziwienie, — Jej Królewska Maść przyzwała mnie na naradę?
— Tak, — rzekła królowa — żądano tego ode mnie.
— Najjaśniejsza pani żąda zatem...
— Abyś pan powiedział, jak postąpiłbyś będąc na jej miejscu — rzekł kardynał.
Kuadjutor spojrzał na królową, która kiwnęła głową potakująco.
— Na miejscu Waszej Królewskiej Mości, — rzekł poważnie koadjutor — uwolniłbym natychmiast Broussela.
— A jeżeli go nie uwolnię, — zawołała królowa, — jak sądzisz, co się stać może?
— Ja myślę, że do jutra kamień na kamieniu nie zostanie z całego Paryża, — odezwał się marszałek.
— Ja nie pana zapytuję, — rzekła królowa ostro, nie patrząc nawet na niego, — chcę usłyszeć zdanie pana de Gondy.
— Jeżeli mnie Wasza Królewska Mość pyta — odrzekł koadjutor z jednakim zawsze spokojem — to odpowiadam, że podzielam zupełnie zdanie pana marszałka.
Krew uderzyła do głowy królowej, piękne błękitne oczy słupem stanęły; usteczka karminowe, porównywane przez poetów do granatu w rozkwicie, zbielały i drżały z wściekłości.
— Oddać im Broussela! — krzyknęła nakoniec ze strasznym uśmiechem — piękna rada, na honor! — znać, że od księdza pochodzi!
Gondy stał zimny i obojętny, nie drgnął mu nawet żaden muskuł na twarzy. Obelgi dzisiejsze, równie jak sarkazmy wczorajsze, nie dotykały go napozór wcale; lecz w sercu zbierała się po kropli nienawiść i zemsta cicha. Patrzał ostro na królową, która miotała się i pobudzała Mazariniego, aby coś przecie od siebie powiedział. Mądry włoch, według zwyczaju, myślał wiele, a mało mówił.
— Tak, — odezwał się nakoniec — dobra, prawdziwie przyjacielska rada. Ja także oddałbym ludowi poczciwego Broussela, żywego lub umarłego, i wszystkoby się skończyło.
— Gdybyś go oddał umarłego, monsiniorze, wszystkoby się skończyło, jak powiedziałeś, lecz zupełnie inaczej, niż przypuszczasz...
— Czyż powiedziałem żywego lub umarłego? — podjął Mazarini — źle się wyraziłem może, ale wiesz przecie, panie koadjutarze, jak słabo władam językiem francuskim, którym, ty, panie, tak pięknie mówisz i piszesz.
Koadjutor zaczął powoli i obojętnie:
— Najjaśniejsza pani zapewne dlatego nie aprobuje zdania mego, że ma już lepsze, podług którego postąpić zamierza. Zanadto znam mądrość królowej i jej doradców, abym mógł przypuszczać, iż pozostawi stolicę państwa swego w takiem wzburzeniu, jakie jutro przerodzić się może w rewolucję.
— Zatem, według pana, — mówiła królowa drwiąco i gryząc wargi ze złości, — wczorajsza ruchawka stała się dzisiaj buntem, a jutro będzie rewolucją?
— Tak, pani — rzekł Gondy poważnie.
— Słuchając pana, możnaby sądzić, że lud zapomniał karności i poszanowania dla władzy?
— Zły to rok dla panujących, najjaśniejsza pani, — odrzekł Gondy, — mamy przykład w Anglji...
— Tak, lecz dzięki Bogu, niema jeszcze we Francji Oliviera Cromwella, — odparła królowa.
— Kto wie? — rzekł Gondy, — tacy ludzie, podobni są do gromu; poznajemy ich wtedy, gdy już uderzą.
Dreszcz przeszedł po obecnych; nastała chwila ciszy.
Królowa przyciskała ręce do piersi, znać było że powstrzymuje gwałtowne bicie serca.
— Wasza wysokość, — ciągnął koadjutor — raczy przedsięwziąć środki, jakie uważa za stosowne. Przeczuwam jednak, że będą okrutne, i zamiast uspokoić zaostrzą stosunki.
— No to wtedy, panie koadjutorze, ponieważ posiadasz władzę nad ludem, a jesteś naszym przyjacielem, — rzekła królowa z ironją — udamy się do ciebie, a ty powrócisz spokój za pomocą twoich błogosławieństw.
— Może już wtedy będzie zapóźno, — rzekł Gondy chłodno — może stracę już wpływ mój, gdy przeciwnie, oddając im Broussela, Wasza Królewska Mość przecina bunt w zarodku i zdobywa prawo karania surowo wichrzycieli.
— Czyż nie posiadam tego prawa?... — zawołała królowa.
— Jeżeli je pani posiada, spróbuj go użyć — odrzekł Gondy.
— To mi się podoba, — rzekł d‘Artagnan do Porthosą, — oto człowiek, jakich lubię; o czemuż nie jest ministrem, a ja jego sługą, zamiast tego błazna Mazariniego! Tożbyśmy we dwóch figle płatali!
Królowa pożegnała dwór cały skinieniem. Gondy ukłonił się i zamierzał także wyjść.
— Zostań pan — rzekła królowa.
— Dobrze, — pomyślał Gondy, — teraz pewno ustąpi...
— Ona go każe zabić — rzekł d‘Artagnan do Porthosa — w każdym razie, ja tego, nie spełnię. Klnę się na Boga, że gdyby na niego napadli, ja będę go bronił.
— I ja także — rzekł Porthos.
Królowa wszelkiemi siłami starała się gniew w sobie stłumić; wachlowała się, wąchała perfumy, i chodziła ciągle tam i napowrót po salonie. Mazarini siedział i rozmyślał. Gondy badał wzrokiem obicia pokoju, dotknął ręką kaszulki drucianej, jaką nosił pod sutanną, i co chwila próbował, czy doskonały sztylet hiszpański, ukryty na piersiach, znajduje się na miejscu.
— Jesteśmy sami nareszcie — przemówiła królowa, przestając chodzić, — powtórz mi twoją radę, panie koadjutorze.
— Oto ona: po głębokiem niby zastanowieniu, przyznać się publicznie do winy, bo to jest siłą rządu pewnego siebie, — wypuścić Broussela z więzienia i oddać go ludowi.
— Mamże się do tego stopnia upokorzyć! — krzyknęła Anna. — Jestżem królową czy nie? Ta tłuszcza wyjąca pod oknami, czy to nie moi poddani? Czyż nie mam przyjaciół i straży? O! na imię Matki Najświętszej, jak mówiła królowa Katarzyna, — ciągnęła, podniecając się własnemi słowy, — prędzej, niżbym się zdecydowała oddać im tego bezecnego Broussela, prędzejbym go własnemi udusiła rękami.
I rzuciła się z pięściami zaciśniętemi na koadjutora, — którego w tej chwili nienawidziła narówni z Brousselem.
Gondy stał, jak posąg, żaden muskuł nie drgnął mu w twarzy, wzrok tylko zimny skrzyżował z namiętnym wzrokiem królowej.
— Już po nim — rzekł gaskończyk — jeżeli się znajdzie drugi Vitry pod ręką. Tylko, że ja zabiję Vitry‘ego, zanim będzie miał czas dotknąć zacnego prałata. Kardynał Mazarini będzie mi wdzięczny nieskończenie!
— Sza! — rzekł Porthos, — słuchajmy.
— Pani! — krzyknął kardynał, chwytając wpół Annę Austrjacką i odciągając od koadjutora, — pani, zastanów się, co czynisz?
Następnie dodał po hiszpańsku:
— Anno, czyś oszalała? — ty, królowa, kłócisz się, jak przekupka! czyż nie widzisz, że to przedstawiciel ludu paryskiego, z którym niebezpiecznie zadzierać w tej chwili; skoro ten ksiądz zechce, za godzinę pozbawi cię korony! Przestań, przy sposobności pokażesz, co potrafisz, teraz nie pora; dzisiaj udawaj, pochlebiaj, obiecuj, albo powiem, że z ciebie kobieta pospolita.
Od pierwszych wyrazów kardynała, d‘Artagnan ujął za rękę Porthosa i ściskał gwałtownie, gdy Mazarini skończył, szepnął mu:
— Porthosie, nie mów nigdy przy Mazarinim, że rozumiem po hiszpańsku, bobyś mnie i siebie zgubił na wieki.
— Dobrze, — rzekł Porthos.
Ostra przestroga, wypowiedziana przez Mazariniego płynnie i z mocą, jaka go odznaczała, gdy mówił po włosku lub hiszpańsku, nie zmieniła bynajmniej rysów twarzy kardynała. Gondy, jakkolwiek biegły fizjognomista, sądził, że to proste przypomnienie, aby się królowa uspokoiła.
Anna Austrjacka wnet złagodniała... Usiadła, opuściła ręce i głosem przez łzy tłumionym — przemówiła:
— Wybacz, panie koadjutorze, — przez wzgląd na to, co cierpię. Kobietą słabą jestem, lękam się wojny domowej; jako królowa przyzwyczajona jestem do posłuszeństwa i szacunku ludu mojego, unoszę się zatem, gdy na opór natrafiam...
— Pani — rzekł Gondy, kłaniając się, — myli się Wasza Królewska Mość nazywając oporem moje najszczersze rady. Nie do królowej lud ma nienawiść... on przywołuje Broussela jedynie; owszem szczęśliwy czuje się pod rządami swej pani. — Niech tylko Wasza Królewska Mość zwróci mu Broussela — dodał Gondy z uśmiechem.
Mazarini usłyszawszy: Nie do królowej lud ma nienawiść, zaniepokoił się; myślał, że koadjutor będzie mówił o wołaniu: Precz z Mazarinim! Wdzięczny też był Gondy‘emu, że zamilczał o tem, i odezwał się głosem słodkim i wypogodzoną twarzą:
— Pani! — zaufaj koadjutorowi, jest on najzręczniejszym politykiem, jakiego posiadamy; pierwszy wakujący kapelusz kardynalski należy się jego szlachetnej głowie.
— Bardzo ci muszę być potrzebny, ty chytry łotrze — pomyślał Gondy.
— A nam co przyrzeknie, w dniu, w którym będą chcieli go zamordować? — rzekł d‘Artagnan — kiedy już tak łatwo kapelusze rozdaje, — wiesz co, Porthosie, zaraz jutro zażądajmy każdy dla siebie dowództwa pułku. Do licha, niech wojna domowa potrwa rok jeden, a każę ozłocić dla siebie szpadę konetablowską.
— A dla mnie co? — rzekł Porthos.
— A tobie każę dać laskę marszałkowską pana de La Meilleraie, który, jak sądzę, nie bardzo jest w łaskach obecnie.
— Więc pan obawia się powstania ogólnego? — spytała królowa.
— Tak pani, — odparł Gondy. — Obawiam się, bo potok, gdy raz zerwie tamę, może dokonać strasznych spustoszeń.
— Ja zaś, — rzekła królowa, — sądzę, że najlepiej będzie przeciwstawić inną tamę, silniejszą. Pomyślę o tem.
Gondy spojrzał zdziwiony na kardynała. W tej chwili usłyszano zgiełk piekielny na placu. Gondy się uśmiechnął, królowa poczerwieniała, Mazarini zbladł, jak śmierć.
— Co się tam dzieje? — zapytał.
— Wybacz, pani, — zawołał Comminges, wpadając do salonu, — pospólstwo zmiażdżyło straż o kraty żelazne, i zdobywa bramy: co rozkażesz przedsięwziąć?
— Posłuchaj pani — rzekł Gondy.
Ani ryk fal morskich, ani łoskot gromów i wybuch wulkanu nie mogą być porównane do burzy okrzyków, jakie w tej chwili rozległy się w powietrzu.
— Co ja rozkażę? — rzekła królowa.
— Tak, pani, nie można zwlekać!...
— Ilu ludzi maisz w pałacu?...
— Sześciuset zbrojnych...
— Stu postaw na straży przy królu, a z resztą rozpędź mi ten motłoch.
— Pani, co czynisz? — odezwał się Mazarini.
— Idź pan spełnić mój rozkaz! — rzekła królowa.
Comminges wyszedł, nic nie odpowiedziawszy, z biernem posłuszeństwem żołnierza. Naraz usłyszano trzask okrutny; jedna z bram dziedzińca pałacowego ustępowała pod naciskiem pospólstwa.
— O! pani, — zawołał kardynał, — gubisz nas wszystkich, króla, siebie i mnie razem!
Anna Austrjacka — na ten krzyk trwogi — zlękła się także i przywołała Comminges‘a.
— Za późno! — jęczał Mazarini, rwąc włosy z głowy, za późno!
Wywalono bramę, rozległy się okrzyki zadowolenia. mD‘Artagnan wziął szpadę do ręki i dał znak Porthosowi, aby to samo uczynił.
— Ratuj królową! — wołał Mazarini, zwracając się do koadjutora.
Gondy poskoczył i otworzył okno; Loviere na czele conajmniej czterech tysięcy ludu stał na dziedzińcu.
— Ani kroku dalej! — zawołał, — królowa podpisuje rozkaz!
— Co mówisz? — zawołała królowa.
— Prawdę świętą, pani, — rzekł Mazarini, podając jej papier i pióro, tak potrzeba. A cicho dodał — podpisz Anno, proszę cię!... rozkazuję!...
Królowa padła na krzesło, ujęła pióro i podpinała. Lud, powstrzymany przez Loviera, stał na miejscu, lecz nie przestawał wydawać okrzyków niezadowolenia.
Królowa podpisała, co następuje:
„Dozorca więzienia Saint-Germain wypuści na wolność radcę Broussela“, następnie położyła podpis.
Koadjutor śledził ruchy królowej; gdy ujrzał podpis, schwycił papier, powrócił do okna i ukazał go zgromadzonym.
— Oto jest rozkaz! — zawołał.
Zdawało się, że cały Paryż wydał jeden wielki okrzyk radości; poczem wołano: Niech żyje koadjutor!
— Niech żyje królowa!... — zawołał koadjutor.
Kilka zaledwie głosów odpowiedziało. Prawdopodobnie Gondy umyślnie tak zawołał, aby dowieść Austrjaczce, jak mało jest popularna.
— Masz, czego chciałeś, panie Gondy — rzekła królowa — odejdź teraz, zostaw mnie samą.
— Gdy usługi moje będą potrzebne — rzekł koadjutor z ukłonem — Jej Królewska Mość wie dobrze, że jestem zawsze na rozkazy.
Królowa skinęła głową. Gondy wyszedł.
— Przeklęty klecho!... — zawołała Anna, grożąc pięścią — każę ci kiedyś wypić wszystką żółć, jaką mi dziś ulałeś.
Mazarini chciał się do niej przysunąć.
— Zostaw mnie!... — rzekła — nie jesteś mężczyzną!
Wyszła z salonu.
— To ty nie jesteś kobietą — mruknął Mazarini.
Rozmyślał przez chwilę, następnie przypomniał sobie d‘Artagnana i Porthosa. Oni tam byli i musieli wszystko słyszeć! Zmarszczył brwi, podszedł do kotary, podniósł i zajrzał. W gabinecie nie było nikogo. Przy ostatniem słowie królowej, d‘Artagnan wziął Porthosa za rękę i wyszedł z nim na galerję. Mazarini udał się tam także i zastał dwóch przyjaciół spacerujących.
— Dlaczego wyszliście z gabinetu, panie d‘Artagnan?... — zapytał.
— Królowa rozkazała wyjść wszystkim, sądziłem więc, że i do nas się to stosowało — odpowiedział d‘Artagnan.
— Dawno tu jesteście?...
— Blisko kwadrans czasu — rzekł d‘Artagnan, patrząc na Porthosa, aby go nie zdradził.
Mazarini spostrzegł to i nabrał przekonania, że d‘Artagnan widział i słyszał wszystko, jednak wdzięczny mu był za kłamstwo.
— Coraz więcej przekonywam się, panie d‘Artagnan, że jesteś człowiekiem, jakiego oddawna poszukiwałem... możecie zatem rachować na mnie, tak pan, jak i jego przyjaciel.
Pożegnał muszkieterów najmilszym uśmiechem, na jaki się mógł zdobyć, i wrócił uspokojony do swego gabinetu, albowiem z ukazaniem się koadjutora na dziedzińcu pałacowym, wrzawa ustała, jak za dotknięciem laski czarodziejskiej.