Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV
TE DEUM NA CZEŚĆ ZWYCIĘSTWA POD LENS

Ciągły ruch na mieście wywołany był zwycięstwem pod Lens, o którem książę Kondeusz zawiadomił stolicę, przez księcia de Chatillon. Oprócz radosnego poselstwa miał on polecenie zawiesić u sklepień kościoła Notre-Dame, dwadzieścia dwa sztandary, zdobyte na lotaryńczykach i hiszpanach.
Wieść ta miała znaczenie wielkie, decydujące, przecinała bowiem spór, wszczęty pomiędzy parlamentem a dworem królewskim.
Wszystkie nowe podatki, jakim parlament się przeciwstawiał, wnoszone były przez stronników dworu, jako niezbędne dla utrzymania honoru Francji i w błogiej a ryzykownej nadziei pokonania wroga. Ponieważ jednak od walki pod Nordlingen, klęski spadały jedna po drugiej, parlament miał zatem prawo interpelować Mazariniego, gdzie są owe wiecznie obiecywane zwycięstwa.
Teraz za to nie można było zaprzeczyć zwycięstwa i to nie bylejakiego. Ogólnie też zgadzano się, iż był to triumf podwójny dla rządu: triumf nazewnątrz i triumf wewnętrzny. Nawet młodociany król, gdy go ta wieść doszła, wykrzyknął z zapałem:
— A! panowie radcy parlamentu, zobaczymy, co teraz powiecie!
Usłyszawszy to, Anna Austrjacka, przycisnęła do łona dziecię królewskie, którego charakter dumny i nieugięty odpowiadał w zupełności jej uczuciom.
Zwołano radę tego samego wieczora.
Nic nie wyszło na jaw, co postanowiono na tej radzie. Dowiedziano się jedynie, iż następnej niedzieli odśpiewane zostanie Te Deum w kościele Notre-Dame, na cześć zwycięstwa pod Lens.
Owoż tej niedzieli paryżanie zbudzili się, pełni wesela: w owej epoce Te Deum miało wielkie znaczenie. Nie nadużyto jeszcze wtedy tego rodzaju nabożeństwa, dlatego sprawiało ono wrażenie olbrzymie. Słońce, jakby pragnęło brać udział w święceniu dnia uroczystego, świeciło jasno, złocąc ciemne wieże katedry, przepełnionej od rana masą ludu. Ciasne uliczki w okolicy kościoła wyglądały świątecznie; jak okiem zajrzeć, bulwarami rzeki ciągnęli mieszczanie, rzemieślnicy, kobiety i dzieci, płynący do Notre-Dame, jak fale wody do źródła. Sklepy opustoszały, domy pozamykano; wszyscy pragnęli zobaczyć młodego króla z matką i okrzyczanego kardynała Mazariniego, znienawidzonego przez ogół.
Wolność i swoboda panowały pomiędzy nagromadzonym ludem; wygłaszano opinje, jakie kto wyznawał, czuć było w powietrzu wzburzenie, a głosy ludzkie dźwięczały na podobieństwo dzwonów, które ze wszystkich kościołów Paryża zlewały się w jedno uroczyste Te Deum. Policja składała się z mieszczan, nic więc nie mąciło swobody w okazywaniu wzgardy i miotaniu pogróżek na znienawidzonego kardynała.
Jednakowoż o ósmej zrana pułk gwardji królowej, pod dowództwem Guitaut‘a i Comminges‘a, z muzyką na czele, rozwinął się dwoma szeregami od Palais-Royal aż do Notre-Dame. Paryżanie manewr ten przyjęli spokojnie, ciekawi, jak zawsze, muzyki wojskowej i świetnych mundurów.
Friquet wystrojony postarał się o chwilową fluksję, wypchawszy policzek niezliczoną masą pestek od wisien, i z tego powodu uwolniony został na cały dzień przez Bazina, swego przełożonego.
We drzwiach kościoła Friquet pozbył się puchliny twarzy, przez proste wyplucie pestek, a Bazinowi posłał jeden z tych gestów uliczników paryskich, jakie dają im pierwszeństwo nad łobuzami wszystkich miast europejskich. W gospodzie zaś, gdzie posługiwał, powiedział, że idzie służyć do mszy w Notre-Dame.
Friquet był zatem swobodny i, jak to widzieliśmy, przywdział najparadniejsze swe szaty. A najbardziej podnosiło strój jego nakrycie głowy. Było to coś niby beret średniowieczny, niby kapelusz z czasów Ludwika XIII-go. To arcydzieło sztuki kapeluszniczej siedemnastego wieku, z jednego boku miało kolor żółty i zielony — z drugiego zaś biały i czerwony. Opuściwszy Bazina, Friquet pobiegł do Palais-Royal; właśnie wtedy wychodził stamtąd pułk gwardji, a ponieważ Friquetowi dlatego tylko tak spieszno było, aby napaść oczy widokiem mundurów, a uszy muzyką, zaczął tedy iść przed kompanją gwardji, naśladując bęben za pomocą dwóch uderzanych o siebie dachówek, a potem naśladując ustami trąbkę.
Lecz, gdy pułk się rozwinął i zajął stanowiska aż do końca ulicy św. Krzysztofa, w bliskości ulicy Cocatrix, gdzie mieszkał Broussel, wtedy Friquetowi przypomniało się, że był na czczo jeszcze i począł rozmyślać, w którąby się stronę udać, ażeby dostać śniadanie. Po długim namyśle zdecydował, że radca Broussel powinien go dziś nakarmić. Ruszył też z kopyta i zdyszany zaczął dobijać się do drzwi pana radcy. Stara służąca Broussela, a matka Friqueta, — otworzyła przerażona.
— A ty tu co robisz, nicponiu?... — zawołała — dlaczego nie jesteś w kościele?
— Byłem już, matko Naneto — rzekł Friquet — lecz dzieją się tam rzeczy niesłychane, o jakich pan Broussel powinien wiedzieć, więc za pozwoleniem pana Bazina, zakrysitjanina... pobiegłem, aby pomówić z panem Broussel.
— Powiedz-że ani — czego chcesz od pana Broussela?
— Chcę mu powiedzieć — zaczął Friquet, krzycząc z całych sił — że pułk gwardji idzie w tę stronę. Słyszałem także, jak mówią, że u dworu źle jest widziany i że coś knuje się przeciw niemu. Przychodzę zatem ostrzec go, niech się ma na baczności.
Broussel posłyszał krzyk chłopaka i kontent z wiernego sprzymierzeńca, zeszedł na pierwsze piętro.
— E! mój przyjacielu — rzekł — co mnie obchodzi straż królewska; czy ci się w głowie pomieszało, żeby takie krzyki wyprawiać z tego powodu? Czyż nie wiesz, że to już taki zwyczaj, że ten pułk tworzy szpaler podczas przejazdu króla?
Friquet udał zdziwienie i obracał nową czapkę w palcach:
— Bóg świadkiem, nie wiedziałem, co to znaczy i sądziłem, iż powinienem ostrzec pana. Nie gniewaj się na mnie, panie Broussel...
— Ależ nie gniewam się, mój chłopcze, przeciwnie, podoba mi się twoja gotowość do usług. Moja Naneto, zajrzyj-no do brzoskwiń, które przysłała nam wczoraj z Noizy pani de Longueville, i daj z pół tuzina twemu synkowi, a także kawałek świeżego chleba.
— O! bardzo dziękuję — rzekł — ja, proszę pana, właśnie lubię okropnie brzoskwinie.
Broussel poszedł do żony i kazał podać śniadanie. Było pół do dziesiątej. Pan radca usiadł przy oknie i wyglądał. Pusto było na ulicy, lecz w dali, jak szum morza, rozlegał się szmer ludzkich głosów w stronie kościoła Notre Dame.
Głośniej się jeszcze zrobiło, gdy d‘Artagnan z kompanią muszkieterów stanął na warcie przy drzwiach katedry. Powiedział był Porthosowi, aby skorzystał z okazji i przyjrzał się zbliska ceremonji. Porthos też w ubraniu galowem dosiadł najpiękniejszego konia ze swej stajni i z dobrej woli pełnił służbę muszkietera.
O dziesiątej wystrzałem z armaty oznajmiono wyjazd króla z Luwru. Tłumy narodu, jak wierzchołki drzew, wiatrem pochylone, chwiały się poza nieruchomemi muszkietami straży. Nakoniec ukazał się król z królową i matką w karecie złoconej.
— Niech żyje król! — wołano dokoła.
Młody monarcha wyjrzał oknem karety, uśmiechnął się nieznacznie i — lekko, a poważnie skłonił głowę, co podwoiło zapał i okrzyki tłumów.
Orszak sunął pomału; blisko pół godziny przebywał przestrzeń pomiędzy Luwrem a kościołem. Gdy nareszcie stanął u celu, wszyscy wysiedli i udali się pod ciemne sklepienia olbrzymiej katedry. Nabożeństwo się zaczęło.
W chwili, gdy dwór zajmował miejsca przed ołtarzem, jedna z karet z herbami Comminges‘ów, wysunęła się z szeregu dworskiego i stanęła na rogu zupełnie pustej ulicy św. Krzysztofa. Czterech żołnierzy z gwardji i policjant, którzy dotąd szli za powozem, wsiedli do niego, pozapuszczali firanki i zpoza nich patrzeli w ulicę Cocatrix, jak gdyby kogoś stamtąd oczekiwali.
Friquet tymczasem, dostawszy brzoskwiń, poszedł na plac naprzeciw drzwi katedry i, zajadając owoce, patrzał na króla, królową i Mazariniego, zupełnie, jak gdyby do mszy służył.
Gdy nabożeństwo miało się ku końcowi królowa zwróciła się do Comminges‘a, stojącego obok i czekającego na potwierdzenie rozkazu, jaki otrzymał od niej przed wyjazdem z Luwru, i rzekł półgłosem:
— Idź już, Comminges, niech ci Bóg pomaga!
Comminges wyszedł natychmiast z kościoła i udał się na ulicę św. Krzysztofa.
Friquet zobaczył pięknego oficera, a za nim dwóch gwardzistów, nie wiele więc myśląc, poszedł za nimi, tembardziej, że nic go już nie zatrzymywało na miejscu, ponieważ król opuścił świątynię i wsiadł.do karety.
Skoro tylko policjant, siedzący w powozie, spostrzegł Comminges‘a, ukazującego się na rogu ulicy Cocatrix, szepnął parę słów woźnicy, a ten zaciął konie i podjechał pod drzwi domu, gdzie mieszkał Broussel. Comminges pukał już do drzwi, gdy wehikuł przed niemi się zatrzymał. Friąuet czekał za oficerem, aż drzwi się otworzą.
Oficer wybadał lokaja, i dowiedział się, że Broussel siedzi obecnie przy stole. Comminges udał się za lokajem, a Friquet szedł tuż za nim. Broussel jadł obiad z rodziną. Naprzeciw niego siedziała żona, po bokach dwie córki, przy końcu stołu syn, Loviere. Zacny ojciec rodziny, zdrów zupełnie, zajadał piękne owoce, przysłane przez panią Longueville.
Comminges zatrzymał lokaja, chcącego anonsować wizytę, otworzył drzwi i stanął wpośród zgromadzonej rodziny. Na widok wojskowego Broussel zmieszał się trochę, lecz widząc, że tenże kłania się grzecznie, powstał i także się ukłonił. Pomimo jednak zamienionych grzeczności na twarzach kobiet malował się niepokój. Loviere zbladł, jak ściana, i czekał niecierpliwie na odezwanie się oficera.
— Panie — rzekł Comminges — przynoszę rozkaz królewski. — Polecono mi aresztować pana — i wierzaj mi pan, oszczędź sobie trudu czytania tego długiego listu tylko zbieraj się i chodź ze mną.
Dwadzieścia lat później, T. II, Gdyby piorun był padł pośród tych spokojnych ludzi, nie byłby w stanie okropniejszego uczynić wrażenia. Broussel cofnął się, drżąc cały. Straszna to była rzecz w owej epoce, być uwięzionym z rozkazu króla... Loviere rzucił okiem ma szpadę, leżącą na krześle w kącie pokoju; lecz spojrzenie zacnego Broussela, który pomimo wszystkiego nie stracił głowy, powstrzymało go od tego kroku desperackiego. Pani Broussel, oddzielona od męża szerokością stołu, zalewała się łzami; dziewczęta ściskały i całowały ojca.
— Dalej, panie — rzekł Comminges — spieszmy się, trzeba być posłusznym królowi.
— Nie jestem zdrów, mój panie — przemówił Broussel — nie mogę w tym stanie iść do więzienia, upraszam o zwłokę.
— To niemożebne — odparł Comminges — rozkaz jest wyraźny i musi być spełniony w tej chwili.
— To niemożebne!... — odezwał się głos silny z głębi pokoju.
Oficer odwrócił się i ujrzał starą Nanetę z miotłą w ręku z oczami, ciskającemi błyskawice.
— Poczciwa Naneto, uspokój się — rzekł Broussel — proszę cię bardzo!
— Ja! mam być spokojna, gdy mego pana aresztują! podporę, oswobodziciela, ojca biednego narodu! O! to mnie pan jeszcze nie znałeś!... No! wynoś się pan za drzwi!... — krzyknęła do oficera.
Comminges się uśmiechnął.
— Panie radco — rzekł — bądź łaskaw, ucisz tę kobietę i chodź za mną.
— On chce, żebym ja była cicho! ja!... — wrzeszczała Naneta — doskonały! nie potrafisz tego dokazać, piękny ptaszku królewski. Zobaczysz natychmiast...
Pani Naneta skoczyła, otworzyła okno i na całe gardło zaczęła wołać, że ją było słychać na całym placu przed katedrą:
— Na pomoc! ratujcie pana Broussela! aresztują go, ponieważ bronił ludu; na pomoc!
Comminges złapał wpół służącą, chcąc ją odciągnąć ort okna; lecz w tejże chwili drugi głos, wychodzący z poddasza, niemniej przenikliwy rozległ się po placu:
— Mordują! pali się! trzymajcie mordercę! Zabijają pana Broussel! gardło podrzynają panu Broussel!
To Friquet tak krzyczał. Naneta, słysząc tę pomoc, zaczęła na nowo wołać z całych sił.
W oknach ukazały się głowy ciekawych. Ludzie zaczęli się zbiegać całemi masami. Friquet zbiegł z góry i wskoczył na kozioł powozu.
— Aresztują pana Broussela!... — zawołał — dwóch gwardzistów siedzi w karecie, a oficer jest na górze.
Tłum zaczął szemrać, otoczono konie. Dwóch ze straży, pozostałych przy bramie, poszło na górę do pana Comininges, ci zaś, co byli w karecie, otworzyli drzwiczki i skrzyżowali lance.
— Czy widzicie ich?... — krzyknął Friquet. — To oni!
Woźnica śmignął batem Friqueta, aż zawył z bólu.
— A ty djabelski furmanie!... — zawołał chłopak — ty się w to mieszasz? Poczekaj!
Skoczył znów na poddasze i stamtąd obrzucił woźnicę całym słownikiem wymysłów ulicznikowskich.
Pomimo wojowniczych demonstracyj straży, a może właśnie dlatego, tłumy coraz ciaśniej opasywały powóz. Gwardziści cofnęli najodważniejszych, koląc pikami. Nic to nie pomogło, zbiegowisko powiększało się z każdą chwilą; ciekawi ze wszystkich stron napływali, nie mogąc się zmieścić w ulicy; nacisk zmniejszał coraz bardziej przestrzeń wolną pomiędzy tłumem i karetą, jaką jeszcze starano się utrzymać długością lanc. Żołnierze dostawały się już pod koła powozu.
Wołanie: W imieniu króla! — ze dwadzieścia razy powtarzane przez policjanta, — ie miało wpływu na pospólstwo, owszem zdawało się je drażnić jeszcze. Aż naraz, właśnie na krzyk: W imieniu króla! przypadł jeździec jakiś i, widząc mudury w poniewierce, rzucił się w tłum ze szpadą w ręku, niosąc niespodziewaną pomoc gwardzistom.
Był to zaledwie szesnastoletni młodzieniec, blady z oburzenia. Zsiadł z konia, oparł się plecami o dyszel powozu, wyjął z olster pistolety, zatknął je za pas i począł wymachiwać szpadą z wprawą człowieka, oswojonego z podobnemi rzeczami. Przez dziesięć minut sam jeden powstrzymywał napór ludu. Ujrzano wtedy Comminges‘a, pchającego Broussela przed sobą.
— Rozszarpać — karetę!... — wrzeszczał lud.
— Na pomoc!... — krzyczała stara sługa.
— Biją! mordują! zabijają!... — wołał Friquet, ciskając wszystkiem, co miał pod ręką, na strażników.
— W imieniu króla!... — powtarzał Comminges.
— Pierwszemu, co się zbliży, w łeb palnę!... — zawołał Raul — i właśnie kolnął szpadą jakiegoś olbrzyma, chcącego go przydusić, który, poczuwszy, że jest raniony, cofnął się z przekleństwem.
Bo młodzieńcem tym był Raul; wracając z Blois, chciał zobaczyć uroczystość Te Deum i pojechał w stronę katedry. W bliskości uliczki Cocaitrix pociągnięty został przez tłum, a słowa: W imieniu króla! przypomniały mu, co powiedział Athos: Służ wiernie królowi. Przybiegł też walczyć za króla, którego gwardję poniewierano.
Comminges wpakował Broussela do karety i sam za nim wskoczył. W tejże chwili rozległ się strzał; kula przeszyła kapelusz Commingesa i strzaskała rękę gwardziście. Comminges obejrzał się i zobaczył wśród dymu groźne oblicze Loviera w oknie drugiego piętra.
— Dobrze, panie — rzekł Comminges — usłyszysz jeszcze o mnie...
— I ty także, mój panie — odparł Loviere — zobaczymy; kto będzie miał ostatnie słowo.
— Śmierć oficerowi! zabić go!... — wrzeszczała tłuszcza.
— Jeden krok jeszcze — zawołał Commimges, odsłaniając firanki, aby było widać, co się dzieje w powozie, i przykładając koniec szpady do piersi Broussela — jeden krok jeszcze, a przebiję więźnia. Mam rozkaz dostawić go żywego lub umarłego; dostawię trupa, to na jedno wyniesie.
Krzyk straszny się rozległ: żona i córki Broussela wyciągały do ludu ręce błagalnie. Tłum pojął, że ten oficer blady i stanowczy dotrzyma słowa: nie przestano odgrażać się, lecz ustąpiono z drogi.
Pojechali tedy, przerzynając tłumy, lecz na bulwarze stanęli. Kareta się przewróciła, lud obstąpił konie. Straż zaczęła już zabierać się do obrony ostrzami lanc. Ostateczna ta i krwawa obrona rozjątrzyła lud do reszty. Ukazały się w tłumie lufy muszkietów, zabłysły rapiry, strzelano w powietrze wprawdzie, lecz echo wystrzałów odbijało się w sercach ludu; z okien ciskano na straż różne przedmioty. Wołanie: śmierć oficerowi! śmierć gwardzistom! do Sekwany z oficerem! słychać było coraz częściej.
Raul w kapeluszu zgniecionym, z twarzą zakrwawioną, czuł, że siła, a nawet przytomność go opuszczają; mgła wzrok mu przesłoniła, a przez tę mgłę widział sto rąk podniesionych, gotowych spaść na niego. Comminges w przewróconej karecie rwał włosy z wściekłości. Straż nie mogła pomóc nikomu, zmuszona bronić się sama. Wszystko zdało się skończone: powóz, konie, straż, a może i więzień, wszystko miało być roztratowane, zmiażdżone.
Naraz rozległ się głos, dobrze znany Raulowi, a szeroka szpada błysnęła w powietrzu. Oficer muszkieterów, siekąc na prawo i lewo, dopadł Raula i wziął go w ramiona właśnie w chwili, gdy ten miał runąć na ziemię.
— Na krew Chrystusa!... — krzyknął oficer — czyżby go zamordowali? O! w takim razie, biada im!...
Odwrócił się z tak strasznym wyrazem twarzy, iż najodważniejsi z buntowników cofnęli się, pchając jeden drugiego, a niektórzy wpadli do Sekwany.
— Pan d‘Artagnan!... — wyszeptał Raul.
— Tak! na Boga! to ja we własnej osobie, i jak mi się zdaje, bardzo w porę dla ciebie, mój młody przyjacielu. Hola! do mnie tu, wy tam, wszyscy — zawołał, stając w strzemionach, podnosząc szpadę i przywołując głosem i gestami muszkieterów, którzy pozostali w tyle. — Wymieść te śmiecie. Do muszkietów! Przyłożyć broń! Odwieść kurki! Złożyć się!...
Na taką komendę — tłum cały przypadł do ziemi gwałtownie, głowy się pochyliły; d‘Artagnan nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Dzięki ci, d‘Artagnan — rzekł Comminges, wyłażąc do połowy z karety przewróconej — dziękuję i tobie także, młody szlachcicu! Jak się nazywasz?... abym mógł królowej powiedzieć.
Raul miał już wymienić nazwisko, gdy d‘Artagnan szepnął mu do ucha:
— Cicho bądź, pozwól mnie odpowiedzieć.
— Nie trać czasu, Comminges — powiedział — wyleź z karety, jeżeli możesz, i każ inną sprowadzić.
— Ale jaką i skąd?
— A na Boga, pierwszą lepszą, jadącą przez Nowy-Most. Ci, co w niej siedzieć będą, ustąpią z radością, aby się królowi przysłużyć. Spiesz się, bo za pięć minut będzie już zapóźno, wszyscy napastnicy powrócą ci na kark z muszkietami i ze szpadami. Zabiją cię, a więźnia uwolnią. Spojrz-no! jakaś kareta nadjeżdża.
Następnie szepnął znów do Raula:
— Przedewszystkiem, nie mów, jak się nazywasz.
Młody człowiek spojrzał na niego zdziwiony.
— Dobrze, dobrze, biegnę już — rzekł Comminges — a jeżeliby powrócili tu napastnicy, daj do nich ognia.
— O! tego nie zrobię — odrzekł d‘Artagnan — zachowam się spokojnie; jeden strzał, dany w tej chwili, drogoby nas jutro kosztował.
Comminges z czterema gwardzistami i tyluż muszkieterami pobiegł naprzeciw jadącego powozu. Kazał wysiąść tym, którzy jechali i sprowadził ekwipaż. Gdy przyszło przeprowadzić Broussela z wehikułu połamanego, gdy lud ujrzał tego, którego zwał swoim oswobodzicielem, wszczęły się znów krzyki, pogróżki i całe masy waliły znów na karetę.
— Odjeżdżaj coprędzej — rzekł d‘Artagnan. — Masz oto dziesięciu muszkieterów do eskorty, a dwudziestu zostawiam dla powstrzymania ludu. Jedź, nie trać ani minuty. Dziesięciu ludzi do pana Comminges!
Dziesięciu odłączyło się od kolumny; otoczyli nową karetę i pojechali galopem. Wrzawa się podwoiła; z górą dziesięć tysięcy ludzi cisnęło się na bulwarze, zalewało Nowy-Most i przyległe ulice. Strzelano kilkakrotnie. Jeden z muszkieterów został raniony.
— Naprzód!... — zakomenderował d‘Artagnan, doprowadzony do ostateczności.
I z dwudziestoma ludźmi zaatakował masy ludu, które cofały się przerażone. Jeden tylko człowiek nie ruszył się z miejsca; stał z bronią w ręku.
— A!... — Dowiedział ten człowiek — ty już raz chciałeś go zamordować! i wycelował do d‘Artagnana, który w pełnym galopie najeżdżał na niego.
D‘Artagnan położył głowę na szyi konia, młody człowiek dał ognia; kula oberwała pióro na kapeluszu muszkietera. Rozwścieczony koń wpadł na niebacznego, który sam jeden chciał burzę powstrzymać, i przypadł go do muru. D’Artagnan osadził konia, na miejscu i, gdy jego muszkieterowie dobiegli doń, podniósł szpadę i szedł na tego, którego obalił.
— Panie!... — zawołał Raul, poznając młodego człowieka z ulicy Cocatrix. Panie, oszczędź go, to jego syn.
D‘Artagnan zatrzymał rękę gotową uderzyć.
— Panie, poddaję się — rzekł Loviere, oddając oficerom wystrzeloną fuzję.
— Nie poddawaj się, do licha, a zmykaj coprędzej; jak cię zabiorą, będziesz wisiał.
Młodzieniec nie czekał, aż ma powtórzą ten rozkaz, przemknął pod szyją konia i zniknął w ulicy Guénegoud.
— Na honor — rzekł d‘Artagnan do Raula — czas był wielki, ażebyś mnie powstrzymał; ten człowiek był już prawie nieboszczykiem. A słowo daję, że, gdybym się później dowiedział, kto to taki, miałbym wieczny wyrzut sumienia.
— A! panie — odezwał się Raul — podziękowawszy ci za tego biednego chłopca, pozwól, że ci i za siebie wdzięczność mą wynurzę. Ja także już umierałem, gdyś ty, panie, przybył.
— Czekaj, młodzieńcze, nie męcz się rozmową.
Następnie wyjął z olster butelkę wina hiszpańskiego.
— Wypij no parę łyków — powiedział.
Raul napił się i chciał znowu dziękować.
— Kochanku — przerwał d‘Artagnan — pomówimy o tem później.
Potem, zobaczywszy, że muszkieterowie oczyścili już bulwar od Mostu-Nowego aż do bulwaru Ś-go Michała i że powracają, podniósł szpadę na znak, aby się pospieszyli. Podjechali kłusem; jednocześnie z drugiej strony nadjeżdżała eskorta, którą d‘Artagnan dał Comminges‘owi.
— Hola!... — zawołał d‘Artagnan — czy przytrafiło się znów co nowego?...
— E... panie — odparł sierżant — kareta znów się połamała; jakieś prawdziwe przekleństwo zawisło nad nimi.
D‘Artagnan wzruszył ramionami.
— To głupcy, niezręczni — powiedział — nie umieją wybrać mocnego powozu. Kareta, którą wywozi się Broussela, powinna utrzymać dziesięć tysięcy ludzi?...
— Takie rozkazy... dowódco?...
— Zabierz oddział i zaprowadź go na kwaterę.
— Pan sam zostanie?...
— Sam. Czy sądzisz, że potrzebuję eskorty?...
— Jednak...
— Ruszaj, marsz...
Muszkieterowie odjechali, d‘Artagnan został sam z Raulem.
— Powiedz mi teraz, co cię boli?... — rzekł do niego.
— Głowa mi ciąży i pali mię.
— Cóż się tej głowie stało?... — powiedział d‘Artagnan, podnosząc kapelusz. — Aha!... kontuzję dostaliśmy!
— Tak, przypominam sobie, że rzucono mi na głowę doniczkę z kwiatem... Zsiadłem, aby bronić pana Comminges, i zabrano mi konia. Ale patrz pan, oto mój koń!...
W tej chwili właśnie Friquet nadjechał galopem na koniu Raula; wywijał swoją czapką czterokolorową i krzyczał:
— Broussel!... Broussel!...
— Hola!... stój, łotrze jakiś!... — zawołał d‘Artagnan — dawaj tu tego konia.
Friquet udawał, że nie słyszy i próbował jechać dalej. D‘Artagnan wyjął pistolet z olster i wycelował. Friquet posiadał bystre oko i słuch doskonały; dostrzegł ruch d’Artagnana, posłyszał odwodzenie kurka, przystanął i obejrzał się.
— A!... to pan, panie oficerze, — zawołał, kierując się do d‘Artagnana — bardzo się cieszę, żem pana spotkał.
D‘Artagnan przypatrzył się Friquetowi i poznał w nim chłopca z ulicy Colandre.
— To ty, urwisie — rzekł — chodź-no tu. Zmieniłeś zajęcie, czy co?... nie należysz już do chóru kościelnego?... nie posługujesz w szynku?... zostałeś koniokradem?...
— A!... panie oficerze, co pan mówi?... — zawołał Friquet — szukałem właśnie szlachcica, do którego koń należy, ślicznego kawalera, walecznego, jak Cezar!... (udawał, że dopiero spostrzegł Raula). A!... jeżeli się nie mylę — ciągnął — to ten sam. Panie, odbierając konia, spodziewam się, że nie zapomnisz o tym, co ci go przyprowadził, wszak prawda?...
Raul włożył rękę do kieszeni.
— Co chcesz zrobić?... — zapytał d‘Artagnan.
— Chcę dać dziesięć liwrów poczciwemu chłopakowi — odparł Raul, wyjmując pieniądze z kieszeni.
— Dziesięć kopnięć w brzuch nogą należy się temu łotrowi — rzekł d‘Artagnan. — Wynoś się, błaźnie, i pamiętaj, że wiem, gdzie mieszkasz...
Friquet, który nie spodziewał się, że mu tak ujdzie na sucho, dał susa w ulicę Delfina i przepadł bez śladu. Raul dosiadł swego konia i obydwaj z d‘Artagnanem pojechali wolno w stronę ulicy Tiquetonne. Muszkieter pilnował młodzieńca, jak własnego syna. Przez całą drogę słyszeli głuche szemrania i groźby; lecz na widok oficera o postaci marsowej, na widok szerokiej szpady, zwieszającej się u boku, rozstępowano się wszędzie, i żaden wypadek nie spotkał dwóch jeźdźców.
Dojechali szczęśliwie do hotelu „pod Kozą“. D‘Artagnan kazał przywołać Plancheta; wołano go i szukano wszędzie, lecz napróżno. Planchet się ulotnił.
— To, podajcie wina!... — rzekł d‘Artagnan.
Gdy wino podano i gdy został sam z Raulem, rzekł, patrząc mu w oczy:
— Jesteś z siebie zadowolony, wszak prawda?...
— O!... tak — odrzekł Raul — zdaje mi się, iż spełniłem moją powinność. Czyż nie broniłem króla?...
— A kto ci kazał walczyć za króla?...
— Hrabia de la Fére.
— Tak, za króla, rozumiem; lecz dzisiaj nie króla broniłeś, lecz Mazariniego, to zupełnie inna rzecz.
— Ależ, panie...
— Postąpiłeś nierozważnie, młodzieńcze... wmieszałeś się do rzeczy, która do ciebie nie należy...
— A jednak, pan sam także...
— O!... ja, to co innego... ja słuchać muszę dowódcy. Twoim dowódcą jest książę pan, innego nie znasz. Czy kto widział — ciągnął d‘Artagnan — podobnie zapaloną głowę, walczy za Mazariniego, pomaga aresztować Broussela!... Milczże przynajmniej o tej awanturze, bo, jak się wygadasz, hrabia de la Fére wściekły będzie na ciebie.
— Sądzisz pan, że hrabia de la Fére będzie się na mnie gniewał?...
— Pewien tego jestem; gdyby nie to, podziękowałbym ci, boć przecie dla nas pracowałeś. Otóż ja cię wyłaję na jego miejscu; wierzaj mi, że nie taka burza spadłaby na ciebie od niego. W dodatku — ciągnął d‘Artagnan — używam władzy i przywileju, jakie otrzymałem od twego opiekuna, moje dziecię.
D‘Artagnan podniósł się, podszedł do biurka, wziął list i podał Raulowi.
— O!... mój Boże!... — rzekł Raul, wznosząc w niebo piękne łzami zwilżone oczy — pan hrabia wyjechał z Paryża, nie zobaczywszy się ze mną?
— Od czterech dni już wyjechał.
— Z tego listu można mniemać, że narażony jest na utratę życia?...
— On? na śmierć narażony?... o nie, bądź spokojny; wyjechał dla załatwienia pewnych interesów i powróci niedługo. Czy nie masz nic przeciw temu, abym został przez ten czas twoim opiekunem?...
— O nie, panie d‘Artagnan, jesteś zacnym i walecznym szlachcicem, a hrabia de la Fére kocha pana bardzo.
— O, mój Boże!... to i ty mnie kochaj; nie będę ci dokuczał, lecz pod warunkiem, że pozostaniesz stronnikiem Frondy i to arcystronnikiem nawet.
— Czy mogę widywać się z panią de Chevreuse?...
— I owszem!... i z panem koadjutorem, i z panią de Longueville; gdyby poczciwy Broussel był w domu, Broussel, któregoś dopomógł uwięzić tak nierozważnie, powiedziałbym ci: Idź coprędzej, przeproś go, i ucałuj w oba policzki.
— Będę posłuszny, choć nic pana nie rozumiem.
— Nie trzeba, żebyś mnie rozumiał. Otóż widzisz — ciągnął d‘Artagnan, do drzwi się zwracając — o!... pan du Vallon przybywa, jakże podarte ma ubranie!...
— Tak, lecz wzamian — rzekł Porthos, cały potem zlany i kurzem okryty — wzamian nadarłem dużo skóry ludzkiej. Te łotry chcieli mi szpadę odebrać!... Do djabła!... co za wzburzenie ogólne!... — ciągnął olbrzym z miną spokojną — utłukłem przeszło dwudziesta rękojeścią Balizardy... Kapeczkę wina daj mi, d‘Artagnan...
— Zdaję się na twój sąd — rzekł gaskończyk, napełniając szklankę Porthosa po brzegi — jak wypijesz wino, powiesz mi swoje zdanie.
Porthos wychylił szklankę jednym haustem; poczem zapytał:
— O czem chcesz usłyszeć moje zdanie?...
— Słuchaj — podjął d‘Artaginan — oto jest pan de Bragelonne, który wszelkiemi siłami pomagał aresztować Broussela, i któremu ledwie przeszkodziłem stanąć w obronie pana Comminges‘a, cóż powiesz na to?...
— Do licha!... — rzekł Porthos — coby powiedział opiekun, gdyby wypadkiem dowiedział się o tem?...
— A widzisz!... — przerwał d‘Artagnan. Potem zwrócił się do towarzysza.
— Pójdziesz ze mną, Ponthosie?...
— A to dokąd?... — zapytał Porthos, napełniając szklankę.
— Złożyć uszanowanie kardynałowi.
Porthos połknął drugą szklankę równie spokojnie, jak pierwszą, wziął z krzesła kapelusz i poszedł za d‘Artagnanem. Raul został sam, oszołomiony tem, co widział. D‘Atagnan zabronił mu wychodzić z pokoju, dopóki wzburzenie uliczne nie będzie stłumione.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.