Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Trzej panowie jechali tak dobrze im znana, drogą, prowadzącą ku Pikardji; przywodziła ona Athosowi i Aramisowi wspomnienia ich najbardziej malowniczej młodości.
Nareszcie, po dwóch dniach i jednej nocy podróży, przybyli pod wieczór przy wspaniałej pogodzie do Boulogne, natenczas miasta pustego nieledwie.
— Gdy już do bram miasta dotrzemy, panowie, postąpmy tak samo, jak w Paryżu: rozdzielmy się dla uniknięcia podejrzeń; ja znam oberżę, mało uczęszczaną, której właściciel jest mi zupełnie oddany. Udam się tam, gdyż spodziewam się zastać pewne listy; wy stańcie w zajeździe „pod Szpadą Henryka Wielkiego“ naprzykład; posilcie się, a za dwie godziny bądźcie u tamy, tam, panowie, łódź nasza czeka.
Tak się też stało; lord de Winter pojechał dalej wzdłuż bulwarów zewnętrznych, aby wjechać inną bramą, gdy tymczasem dwaj przyjaciele wjechali tą, pod którą się zatrzymali; wkrótce natrafili na wskazaną oberżę.
Nierozsiodłane konie dostały obroku, służącym dano kolację, a ponieważ panom pilno było odpłynąć, poszli więc naprzód, zostawiwszy im polecenie, aby podążali za nimi do tamy, nie wdając się z nikim w żadną gawędę.
Athos i Aramis zmierzali do przystani. Spostrzegli, iż na jednym szczególnie przechodniu zjawienie się ich widoczne sprawiło wrażenie.
To też i oni zwrócili na niego uwagę; przechadzał się po tamie, pogrążony w smutnej zadumie. Skoro ich tylko zobaczył, jął przypatrywać się uporczywie, zdradzając chęć nieprzepartą wdania się z nimi w rozmowę.
Był to młody człowiek o bladem obliczu; oczy miał jasne i tak nieokreślonej barwy, iż zdawały się mienić, jak u tygrysa; chód jego, jakkolwiek powolny, był sztywny i śmiały; ubrany był czarno, a u boku zwieszała mu się długa szpada.
Gdy weszli na tamę, Athos i Aramis stanęli aby przypatrzeć się łodzi, przymocowanej do pala, wyglądającej, jakby na nich tylko czekała.
— To nasza z pewnością — odezwał się Athos.
— Tak sądzę — odparł Aramis — a jednomasztowiec, który tam zawija do portu, zapewne zawieźć ma nas do miejsca przeznaczenia; byle tylko de Winter nie dał na siebie czekać. Wyczekiwanie tutaj bynajmniej nie jest zabawne; ani jednej kobiety nie widać.
— Cicho!... — szepnął Athos — podsłuchują nas.
W istocie, czarno ubrany młodzieniec odbył poza ich plecami kilkakrotną przechadzkę tam i mapowrót, a, usłyszawszy nazwisko de Winter, stanął, jak wryty; twarz jego jednak pozostała bez wyrazu, więc mogło to być tylko dziełem przypadku.
— Panowie — przemówił, składając im swobodny i grzeczny ukłon — wybaczcie mojej ciekawości, lecz widzę, że z Paryża przybywacie, a conajmniej, nie pochodzicie z Boulogne.
— Tak, panie, przybywamy z Paryża — równie uprzejmie odpowiedział Athos. — Co pan rozkaże?...
— Czy zechciałby pan łaskawie mi powiedzieć, azali prawdą jest, iż kardynał Mazarini nie jest już ministrem?...
— Jest nim i nie jest — odparł Athos — bo jedna połowa Francji wypędza go, a drugą połowę zapomocą intryg i obietnic zmusza do podtrzymywania go na stanowisku. Taki stan rzeczy, jak pan pojmuje, długo trwać nie może.
— Ale — rzekł nieznajomy — nie był zmuszony uciekać, ani też nie dostał się do więzienia?
— Jak dotąd nie jeszcze, panie.
— Panowie, zechciejcie przyjąć podziękowanie moje za uprzejmość waszę, — powiedział młodzieniec, odchodząc.
— Co powiesz na tego nudziarza?... — zagadnął Aramis.
— Że to parafjanin jakiś, albo szpieg, co bada.
— I ty odpowiedziałeś mu w ten sposób?...
— Nic mnie nie upoważniało, by odpowiedzieć mu inaczej. Grzeczny był, odpłaciłem mu tą samą monetą.
— A jednak, gdyby to był szpieg...
— Cóżby on miał tu do — roboty? Nie żyjemy już w czasach Richelieugo, który, za najlżejszem podejrzeniem, porty kazał zamykać.
— To wszystko jedno, w każdym razie źle zrobiłeś, dając mu taką odpowiedź — mówił Aramis i powiódł oczami za znikającym młodzieńcem.
— A ty — rzekł Athos — zapominasz, iż popełniłeś stokroć większą nieostrożność, wymieniając nazwisko lorda de Winter. Czy nie zauważyłeś, iż ono to zatrzymało go na miejscu.
— Tembardziej należało mu dać odprawę, kiedy cię zagadnął.
— Sprzeczkę miałem rozpocząć? — rzekł Athos.
— Odkądże nabawia cię ona strachu?
— Obawiam się jej zawsze, gdy na mnie gdzieś czekają, a sprzeczka może mi przeszkodzić w przybyciu do celu. Przyznam ci się wreszcie, że i ja byłem ciekawy przypatrzeć mu się zbliska.
— Dlaczego?
— Gotów jesteś mnie wyśmiać, Aramisie, ale muszę powiedzieć, iż ze strachu podlegam przywidzeniom... — Do kogo podobny wydaje ci się ten młody człowiek?
— W pięknem, czy w brzydkiem? — zapytał Aramis ze śmiechem.
— W brzydkiem o tyle, o ile mężczyzna podobny do kobiety być może.
— A! przebóg, dajesz mi do myślenia — wykrzyknął Aramis. — Nie, drogi przyjacielu, to nie przywidzenie, przyznaję ci słuszność zupełną: te usta drobne i zaciśnięte, wejrzenie, zdające się podlegać rozkazom rozumu, a nigdy serca... To jakiś naturalny syn milady.
— Ty się śmiejesz, Aramisie.
— Z przyzwyczajenia poprostu, — gdyż zaręczam ci, iż równie, jak i ty, nie życzyłbym sobie spotkać na mojej drodze tego młodego węża.
— A! otóż i de Winter nadchodzi — odezwał się Athos.
— Nicby nie brakowało już teraz, gdyby tylko służba nasza nie kazała czekać na siebie.
— Niema obawy — rzekł Athos — widzę ich o dwadzieścia kroków, postępujących za lordem de Winter.
— Do djabła — ciągnął Aramis — za dnia nie przepadam wcale za morzem, a nocą tembardziej; ryk bałwanów, huk wichru, przeraźliwe kołysanie statku!... przyznam się, iż wolę klasztor w Noisy.
Athos smutno się uśmiechnął, gdyż o czem innem myślał już widocznie, idąc na spotkanie Wintera. — Aramis skierował się za nim.
— Co się stało naszemu przyjacielowi? — odezwał się Aramis. Na co on, u djabła, ogląda się tak poza siebie?
— Co tobie, milordzie, co cię tak tchu pozbawia? — spytał Athos.
— Nic, nic — odparł tenże — przechodząc wybrzeżem około wzgórz piaszczystych, zdawało mi się...
I znowu się obejrzał. Athos z Aramisem zamienili spojrzenie.
— Ale siadajmy — ciągnął de Winter — siadajmy, łódź musi na mas czekać, a oto nasz jednomasztowiec na kotwicy; chciałbym już stać na jego pokładzie. — Raz jeszcze spojrzał za siebie.
— Widział go — szepnął Athos do Aramisa.
Znaleźli się nareszcie u schodków, prowadzących do łodzi; de Winter rozkazał służbie, by pierwsza zstąpiła; sam począł schodzić za nimi.
Tymczasem Athos zobaczył mężczyznę, idącego brzegiem morza, równolegle z tamą; przyśpieszał on kroku, jakby chciał być obecny po drugiej stronie przystani, w miejscu ich odbijania od brzegu. Wydało mu się, iż to ten sam, który go wypytywał.
— O! — pomyślał — miałżeby to być szpieg, chcący przeszkodzić nam w odpłynięciu?
Athos skoczył do łodzi, która uwolniona z więzów, poczęła się oddalać pod wysiłkiem czterech dzielnych wioślarzy. Lecz młodzieniec ów pobiegł w tym samym kierunku, wyprzedzając ich nawet. Właśnie łódź miała przepływać pomiędzy szpicem tamy, nad którym górowała latarnia morska, zapalona przed chwilą, a między skałą, wystrzelającą z głębi morza. Widać było zdadeka, jak wdzierał się na tę skałę, by górować nad przepływającymi.
— To szpieg niezawodnie! — odezwał się Aramis do Athosa.
— Kto taki? — zapytał, oglądając się de Winter.
— Ten, co nas śledzi, rozmawiał z nami, a teraz czeka tam na nas, patrz!
De Winter spojrzał w kierunku, wskazanym przez Aramisa. Latarnia zalewała potopem światła małą cieśninę, którą przepływać mieli, i skałę, na której stał młodzieniec z głową odkrytą i rękami, skrzyżowanemi na piersiach.
— To an! — wykrzyknął de Winter, chwytając Athosa za ramię — to on! nie omyliłem się, poznaję go.
— Co za on? — zapytał Aramis.
— Syn milady — odparł Athos.
— Mnich! — krzyknął Grimaud.
Młody człowiek dosłyszał te słowa: zdawało się, iż rzuci się na nich, tak stał na skraju, pochylony nad morzem.
— Tak, to ja, mój stryju, ja, syn milady, ja, mnich, ja, sekretarz i przyjaciel Cromwella, — i znam ciebie i towarzyszów twoich.
W łodzi było trzech ludzi odważnych, których męstwu niktby nie śmiał zaprzeczyć, a jednak na odgłos tych słów, na widok tej postawy, uczuli oni dreszcz grozy.
— A! — odezwał się Aramis — to ten synowiec, ów mnich, syn milady, jak sam powiada. Kiedy tak, czekajcie!
I z przerażającą zimną krwią, nieodstępującą go w żadnej ostateczności, wziął muszkiet z rąk Tony‘ego, odwiódł kurek i zmierzył do człowieka, stojącego na skale, który, jak anioł mściciel wiódł oczami i ręką za nimi.
— Pal! — wykrzyknął zgorączkowany Grimaud.
Athos pociągnął za lufę muszkietu i powstrzymał wystrzał.
— Niech ię djabli porwą!... — wrzasnął Aramis — miałem go na końcu lufy, w samo serce kulębym mu wpakował.
— Dość, że zabiliśmy mu matkę — głucho odezwał się Athos.
— Matka była zbrodniarką, która i nam dopiekła i tym, co drodzy nam byli.
— Tak, lecz syn nic nam nie winien.
Grimaud, który powstał z siedzenia dla obserwowania skutku wystrzału, opadł zniechęcony na ławkę.
— A! więc to wy jesteście, to wy, znam was już teraz! — zawołał młodzieniec.
Ostry śmiech jego i słowa, pełne groźby rozbrzmiały ponad łodzią, pędzoną powiewem morskim, i zamilkły w przestrzeniach widnokręgu.
— Spokojnie — odezwał się Athos. — Co, u djabła! przestaliśmy być mężczyznami? czy co?
— Wcale nie — odparł Aramis — lecz to szatan wcielony. O!... słuchaj, zapytaj stryja, czy popełniłbym błąd, uwalniając go od tak miłego synowca.
De Winter westchnął z głębi piersi.
— Wszystkoby się skończyło — mówił dalej Aramis. — O!... Athosie, obawiam się wielce, czy nie popełniłem przez ciebie nieodżałowanego głupstwa.
— Patrz, Athosie — znowu odezwał sir Aramis — jeszcze dość czasu!... Patrz, on ciągle tam stoi.
— Co on tu robi w Boulogne?... — pytał Athos, szukający wszędzie przyczyny.
— Trop w trop szedł za mną — odezwał się nareszcie de Winter, usłyszawszy te słowa Athosa, odpowiadające jego myślom.
— Gdyby tak być miało, przyjacielu drogi — odparł Athos — musiałby wiedzieć o twoim odjeździe; wreszcie, według wszelkiego prawdopodobieństwa, wyprzedził nas tutaj.
— Aramisie — odezwał się Athos — teraz nie przeczę, iż zbłądziłem, przeszkodziwszy ci w spełnieniu zamiaru.
Grimaud wyrzucił z piersi głuchy ryk wściekłości.
W tejże chwili z jednomasztowca odezwał się do nich głos nawołujący. Żeglarz, siedzący u steru, odpowiedział, i łódź przybiła do statku. Panowie, służba i bagaże znaleźli się na pokładzie. Statek ruszył w kierunku Hastings, gdzie miano wylądować.
Trzej przyjaciele, raz jeszcze spojrzeli ku skale, na której wyraźnie zarysowywał się cień straszny, zdający się podążać za nimi. Potężny głos przeszył powietrze, śląc im pełne groźby słowa:
— Do zobaczenia, w Anglji!...