Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV
DWIE ANIELSKIE GŁÓWKI

Kawał drogi był nielada; nie troszczył się tem jednak d‘Artagnan: wiedział on, że konie jego wzmocniły się należycie przy obfitym żłobie pana Bracieux. Pełen więc otuchy udał się w kilkudniową drogę wraz ze swym wiernym Planchetem.
Wiemy już, iż dwaj ci ludzie, jadąc obok siebie, gawędzili nieustannie dla zabicia nudów. D‘Artagnan zrzucił z siebie pańską skórę, a Planchet pozbył się najzupełniej lokajskiej. Chytry był z niego szpak; od chwili swego improwizowanego mieszczaństwa często żałował on wyżerek przygodnych, jak również rozmów i świetnego towarzystwa szlachty, a czując niejaką osobistą wartość swoją, cierpiał, widząc się zdyskredytowanym przez ustawiczne stykanie się z ludźmi o niskich pojęciach. Z łatwością podniósł się więc do stopnia powiernika tego, którego panem swoim nazywał.
D‘Artagnan od wielu lat trzymał uczucia swoje w głębokiej skrytości. Stało się też, że dwaj ci ludzie, odnalazłszy się, przedziwnie do siebie przystali.
Zresztą Planchet nie był pospolitym pierwszym lepszym towarzyszem: był on człowiekiem z głową na karku; nie leciał naoślep w niebezpieczeństwa i nie cofał się w potrzebie, jak nieraz miał d‘Artagnan sposobność zauważyć; nakoniec był żołnierzem, a broń uszlachetnia; nadewszystko jeszcze, że, jeśli Planchet potrzebował go, nie był on także dla pana swego nieużytecznym. Dobili więc do Blois, stanąwszy na stopie przyjacielskiej nieledwie.
Wśród drogi d‘Artagnan, prześladowany wciąż jedną myślą, mówił, wstrząsając głową:
— Wiem ja dobrze, iż krok mój względem Athosa jest daremny i bezsensowny, lecz winienem postąpić tak z dawnym przyjacielem, człowiekiem najczystszej i najszlachetniejszej rasy.
— O! prawdziwy był szlachcic z pana Athosa! — odezwał się Planchet.
— Wszak prawda? — odrzekł d‘Artagnan.
— Sypał złotem, jak niebo gradem sieje — ciągnął dalej Planchet, — szpadę nosił po królewsku. A pamięta pan pojedynek z Anglikami w ogrodzie Karmelickim? O! jakiż on był dnia tego piękny i wspaniały, gdy mówił do przeciwnika swego: „Żądałeś pan, abym ci nazwisko moje powiedział, tem gorzej dla ciebie, bo będę zmuszony cię zabić!“ Stałem tuż przy nim i słyszałem. Słowo w słowo tak powiedział. A to spojrzenie, panie, — gdy według zapowiedzi swojej — przeszył przeciwnika, a ten padł, krzyku nie wydawszy. O! panie, powiadam, że prawdziwy był z niego szlachcic.
— Tak — odezwał się d‘Artagnan — wszystko, co mówisz prawdą jest, jak Ewangelja, lecz te zalety mógł już postradać z powodu jednej wady.
— Pamiętam dobrze — rzekł Planchet — lubił pić a raczej pił dużo. Lecz nie pił, jak inni. Oczy jego dużo mówiły, gdy kielich do ust zbliżał. Doprawdy, nigdy milczenie tak wymowne nie było. Mnie bo zdawało się, iż słyszę, jak szepcze: „Przybywaj, napoju! odpędzaj smutki moje“. A jak odtłukł podstawkę kielicha lub szyjkę butelki! on jeden tylko potrafił tak zrobić.
— A dziś! — kończył za niego d‘Artagnan — jakiż smutny czeka nas widok. Ten wielki pan o spojrzeniu wyniosłem, ów jeździec piękny w błyszczącej zbroi, któremu dziwili się wszyscy, iż szpadę tylko zamiast buławy dzierży w swojej dłoni, on! zmienił się w starca, przygarbionego z nosem czerwonym i załzawionemi oczyma. Zastaniemy go, leżącego na trawie, skąd spojrzy na nas okiem zgasłem, i nie pozna nas w dodatku. Bóg mi świadkiem, Planchecie, że uciekłbym od tego smutnego widoku, gdyby mi nie chodziło tak bardzo o odzyskanie szacunku mojego dla tego cienia znakomitego, pełnego chwały hrabiego de lą Fere, tak szczerze przez nas kochanego.
Planchet w milczeniu głową pokiwał: łatwo było odgadnąć, iż podziela, obawy swojego pana.
— Wreszcie... — ciągnął dalej d‘Artagnan — ta zgrzybiałość, bo Athos stary już teraz, niedostatek może, gdyż nie szanował nigdy tego niewielkiego mienia, które posiadał, a ten brudas Grimaud, coraz więcej oniemiały i straszniejszy, niż pan jego pijak... słuchaj, Planchecie, myśl ta rozdziera mi serce.
— Zdaje mi się, że jestem tam, i widzę go bełkocącego i zataczającego się — odezwał się Planchet głosem płaczliwym.
— Jedyną moją obawą, przyznaję — począł znowu d‘Artagnan — jest, aby czasami Athos nie przyjął moich propozycyj w chwili upojenia wojowniczego. Dla Porthosa i dla mnie byłoby to wielkiem nieszczęściem, nadewszystko prawdziwym ciężarem; lecz w takim razie wyjedziemy od niego podczas pierwszej hulanki, i koniec. Wytrzeźwiawszy, zrozumie, co to znaczy.
— W każdym razie, panie, przekonamy się o tem w niedługim czasie, gdyż, o ile mi się widzi, te mury wysoko czerwieniejące przy zachodzącem słońcu... to gmachy Blois.
— Prawdopodobnie — odparł d‘Artagnan.
— Czy wstąpimy do miasta? — zapytał Planchet.
— Zapewne, aby się dowiedzieć.
— Panie, jeżeli wstąpimy, radzę panu kosztować śmietanki w maleńkich garnuszkach, o której wiele się nasłuchałem, a nie można przewozić jej do Paryża, tylko trzeba jeść na miejscu.
— I owszem! będziemy ją jedli, bądź spokojny, — rzekł na to d‘Artagnan.
Naraz z bocznej drogi, pełnej grząskich dołów, wytoczył się na gościniec, który jeźdźcy nasi przebywali, wóz ciężki zaprzężony w woły, naładowany drzewem, ciętem w pięknych lasach okolicznych, którego dostarczają do portów Loary. Człowiek szedł przy wozie, trzymając w ręku długi na jednym końcu ostro okuty pręt, którym podniecał powolny swój zaprząg.
— Hej! przyjacielu, — krzyknął na rataja Planchet.
— Co panowie rozkażą? — odezwał się wieśniak najczystszą wymową, jaką odznaczają się mieszkańcy tych okolic, a która żawstydzićby mogła miejskich purystów z placu Sorbony lub ulicy Uniwersyteckiej.
— Szukamy siedziby hrabiego de la Fere — rzekł d‘Artagnarn, — czy znane ci to nazwisko?
Usłyszawszy to imię, wieśniak odkrył głowę i odpowiedział:
— Drzewo, które wiozę, do niego należy, panowie, ściąłem je w jego puszczy i wiozę do zamku.
Nie chciał d‘Artagnan pytać więcej, wzdrygnął się na myśl usłyszenia z czyich innych ust tego, o czem sam z Planchetem mówił.
Zamek — rzekł w duchu d‘Artagnan — zamek!... A! pojmuję! Athos jest gorąco kąpany; przymusił swoich chłopów, tak samo jak Porthos, do tytułowania siebie jasnym panem a lepianki zamkiem: ciężką miał prawicę drogi Athos, szczególniej kiedy pił więcej.
Woły powoli postępowały. D‘Artagnan z Planchetem jechali za wozem. Znudziło ich to trochę.
— Czy to ta droga — odezwał się do rataja d‘Artagnan — możemy udar się nią bez obawy zabłądzenia?
— O! mój Boże, tak panie — odrzekł wieśniak — możecie nią się udać, zamiast nudzić się przy wlokących się ociężale bydlętach. Ujechawszy pół milki, zobaczycie, panowie, na prawo pałac; stąd go nie widać, bo przysłonięty topolami. Lecz to nie zamek Bragelonne, tylko La Valliere: należy go ominąć; dalej zaś, na odległość trzech strzałów muszkietu, będzie dom biały, kryty dachówką, zbudowany na wzgórzu, ocienionem jaworami wielkiemi, — to zamek pana hrabiego de la Fere.
— A czy duże te pół mili? — zagadnął d‘Artagnan — bo rozmaite bywają mile w pięknym naszym kraju francuskim.
— Dziesięć minut drogi dla zwinnych nóżek wierzchowca pańskiego.
Podziękował wieśniakowi d‘Artagnan i ruszył pędem; lecz struty pomimowolnie myślą zobaczenia tego niezwykłego człowieka, który mu tyle uczucia okazał, a radami i przykładem wpłynął na wykształcenie jego szlacheckie, zwalniał stopniowo bieg konia i jechał dalej w zamyśleniu z głową zwieszoną.
Wkrótce na zawrocie drogi ukazał się naszym podróżnym — zgodnie ze słowami wieśniaka — zamek de La Valliere, następnie o ćwierć mili dalej biały dom, otoczony jaworami, zarysował się na tle gęstych drzew, które wiosna przypruszyła śniegiem kwiatów.
P‘Artagnan, który niełatwo ulegał wzruszeniom, doznał na ten widok dziwnego uczucia, przenikającego go do głębi serca; tak to potężne są w ciągu życia całego wspomnienia młodości.
Jeszcze kilka kroków i nasz muszkieter stanął przed sztachetami wykwintnej roboty, jaka cechowała odlewnie ówczesnej epoki. Przez sztachety widać było ogród warzywny, starannie utrzymany i spory dziedziniec, gdzie kilku pachołków w rozmaitych liberjach pilnowało wierzchowców oraz karety, zaprzężonej w dwa krajowe konie.
— Albo my jesteśmy w błędzie lub ten człowiek się pomylił, — odezwał się d‘Artagnan — to nie jest siedziba Athosa. Czyżby już nie żył, mój Boże! a własność ta miałażby należeć do kogoś z jego rodu? Zsiądź z konia, Planchecie, i zapytaj; przyznaję, iż sam nie mam na to odwagi. Dodasz przytem, iż pewien przejezdny szlachcic pragnie mieć zaszczyit powitać pana hrabiego de la Fere.
Planchet, prowadząc konia za uzdę, podszedł do bramy, pociągnął za dzwonek, na co zjawił się służący o siwych włosach, trzymający się przecie prosto, i wpuścił go.
— Czy tutaj mieszka pan hrabia de la Fere? — zapytał.
— Tutaj, panie — odrzekł służący.
— Który niegdyś służył w wojsku czy tak?
— Tak właśnie.
— I miał służącego imieniem Grimaud — wypytywał dalej przezorny Planchet.
— Obecnie pana Grimaud niema w zamku, — odparł nieprzywykły do tego rodzaju badań służący, poczynając mierzyć Plancheta oczami od głowy do stóp.
— A zatem widzę, że to ten sam hrabia de la Fere, którego poszukujemy, — zawołał Planchet w uniesieniu radości. — Zechciej mi otworzyć, gdyż muszę oznajmić panu hrabiemu mojego pana, a jego przyjaciela, który oczekuje tam na powitanie.
— Czemuż nie powiedziałeś tego odrazu? — rzekł służący, otwierając bramę. — Lecz gdzież jest pan twój?
— Poza mną, o tam, już nadjeżdża.
Służący, otworzywszy bramę, wyprzedził Plancheta, ten dał znak d’Artagnanowi, który z bijącem niezwykle sercem wjechał na dziedziniec. Gdy Planchet stanął na ganku, dosłyszał głos w sali na dole:
— Gdzież jest ten szlachcic?... czemu nie wprowadzisz go tutaj?...
Głos ten obudził w sercu d‘Artagnana tysiąc wspomnień zamierzchłych. Żywo zeskoczył z konia, podczas gdy Plancheit z uśmiechem na ustach podchodził do gospodarza domu.
— Ja przecie znam tego chłopca — rzekł Athos, ukazując się w progu.
— O! tak, panie hrabio, znasz mnie i ja cię znam dobrze. Jestem Planchet, panie hrabio, Planchet, znany hrabiemu...
— Co!... Planchet?... — wykrzyknął Athos. — Czyżby i pan d‘Artagnan był tutaj?
— Jestem, przyjacielu! jestem, drogi Athosie — wyrzekł, jąkając się i chwiejąc się nieledwie na nogach.
Słowa te odbiły się żywem wrażeniem na pięknej twarzy i spokojnych rysach Athosa. Żywo postąpił ku d‘Artagnanowi, nie spuszczając zeń wzroku, i objął go czule w ramiona. D‘Artagnan, ochłonąwszy z wrażenia, uścisnął go z serdecznością, łzami w jego oczach świecącą. Athos ujął go za rękę i powiódł do sali, gdzie zebranych było kilka osób. Powstali wszyscy.
— Przedstawiam państwu — rzekł — kawalera d‘Artagnan, porucznika muszkieterów Jego Królewskiej Mości, wiernego przyjaciela, oraz najdzielniejszego i najmilszego szlachcica, jakiego kiedykolwiek znałem.
Wedle zwyczaju obsypano d‘Artagnana grzecznościami, któremi i on nawzajem wszystkich obdarzył, zajął miejsce w towarzystwie i, gdy przerwana na chwilę rozmowa tok swój ogólny poczęła przybierać, jął badawczo przypatrywać się Athosowi.
Rzecz godna podziwu! Athos postarzał się bardzo nieznacznie. Piękne jego oczy pozbyły się tych sinych obwódek, które bezsenność i hulanki zarysowują, zdały się teraz większe i jaśniej, niż kiedykolwiek, patrzały; twarz jego, wydłużona nieco, straciła niepokój gorączkowy, odzyskała powagę; ręce piękne i muskularne, pomimo miękkości skóry, cudnie odbijały przy koronkach mankietów, jak gdyby ręce z obrazu Tycjana lub Van-Dycka; smuklejszy był, niż dawniej; kształtne i szerokie ramiona zdradzały siłę niezwykłą; włosy czarne i długie, świecące gdzieniegdzie nitką srebrzystą, wijąc się w pierścienie, z wdziękiem spływały na ramiona.
Goście hrabiego, widząc, iż rozmowa przybrała lekki odcień przymusu, jako że dwaj przyjaciele pragnęli pozostać sami, poczęli przygotowywać się do odjazdu, gdy naraz rozległo się hałaśliwe szczekanie psów w dziedzińcu, i kilka osób zawołało jednocześnie:
— A! To Raul przybywa.
Na dźwięk tego imienia, Athos spojrzał na d‘Artagnana, zdając się śledzić ciekawie, jakie ono wrażenie wywoła na jego twarzy. Lecz ten nie ochłonął jeszcze z pierwszego wzruszenia i nie domyślał się niczego.
Bezwiednie się prawie obrócił, kiedy piękny piętnastoletni młodzieniec, skromnie lecz wykwintnie ubrany, wszedł do salonu, z wdziękiem unosząc kapelusz z długiemi czerwonemi piórami.
Uderzyło go jednak to zjawienie się zgoła niespodziewane nieznanej mu osobistości.
Dziwne podobieństwo pomiędzy przyjacielem jego a tem pacholęciem wyjaśniło mu tajemnicę owego zagadkowego dlań dotąd odrodzenia Athosa. Patrząc i słuchając, czekał.
— Powracasz, Raulu?... — odezwał się hrabia.
— Powracam, panie — odparł z szacunkiem młodzieniec — i wywiązałem się z polecenia, które mi dałeś.
— Lecz co tobie, Raulu?... — zapytał Athos troskliwie — jesteś blady i wzruszony.
— Bo naszej małej sąsiadce przytrafiło się nieszczęście — odparł młodzieniec.
— Pannie de La Valliere?... — żywo zagadnął Athos.
— Co się stało?... — zapytało kilka głosów naraz.
— Przechadzała się z boną Marceliną w parku, gdzie ciosano drzewa, kiedy, przejeżdżając konno, spostrzegłem ją i stanąłem. Zobaczyła mnie także i zeskoczyła ze stosu drzewa, na który weszła, wtem powinęła się jej nóżka i biedne dziecię powstać już nie mogło. Zdaje mi się, że zwichnęła nogę w kostce.
— O! mój Boże!.... — zawołał Athos — a czy pani de Saint-Remy, jej matka, wie o tem?
— Nie, panie, pani de Saint-Remy jest w Blois u księżnej Orleańskiej. Obawiając się, aby pierwszy opatrunek nie był niezręczny, pośpieszam prosić cię, panie, o radę.
— Poślij czemprędzej do Blois, Raulu! albo raczej dosiądź sam konia i pędź co tchu stanie.
Raul się pokłonił.
— Lecz gdzież jest Ludwika?... — zapytał hrabia.
— Przywiozłem ją tutaj, i umieściłem u żony Charlota, która tymczasem obłożyła jej nóżkę zimną wodą.
Po wyjaśnieniu tem, dającem pretekst do powstania z miejsc, goście pożegnali Athosa; stary książę de Barbé jedynie, jako dawny przyjaciel domu La Vallierów, poszedł odwiedzić Ludwikę, która tonęła we łzach, lecz, zobaczywszy Raula, otarła piękne oczy i uśmiechnęła się natychmiast. Książę ofiarował się odwieźć Ludwikę do Blois.
— Słusznie — rzekł Athos — prędzej dostanie się do matki; ty zaś, Raulu, pewnie winien jesteś w tym wypadku przez roztrzepanie swoje...
— O! panie, upewniam cię... — wyszeptał Raul.
— Pojedziesz jednak do Blois — dobrotliwie mówił dalej hrabia — przeprosisz od siebie i ode mnie panią de Saint-Remy i zaraz powrócisz.
Na twarz młodzieńca wróciły rumieńce; pytająco spojrzał ma hrabiego, a, wyczytawszy z niej przyzwolenie, wziął w silne ramiona dziewczynkę, której śliczna główka, napół zapłakana, napół uśmiechnięta, spoczęła na jego ramieniu, i złożył ostrożnie w powozie; potem skoczył na konia z wdziękiem i zręcznością skończonego jeźdźca i, skłoniwszy się Athosowi i d’Artagnanowi, popędził, jak strzała, aby zrównać się z drzwiczkami karety, w której wnętrze wzrok jego utkwiony był ustawicznie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.