Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII
D‘ARTAGNAN PRZEKONYWA SIĘ, ODNALAZŁSZY PORTHOSA, ŻE MAJĄTEK SZCZĘŚCIA NIE DAJE

D‘Artaginan minął kratę żelazną i stanął przed zamkiem; zsiadł z konia, a jednocześnie na ganku ukazał się mężczyzna olbrzymiego wzrostu. Trzeba oddać sprawiedliwość d‘Artagnanowi, że — pomimo egoistycznych projektów — serce uderzyło mu radośnie na widok tej postaci marsowej, przypominającej mu człowieka zacnego i poczciwego bez zarzutu. Podbiegł do Porthosa i rzucił się w rozwarte jego ramiona.
Cala służba, stojąc w przyzwoitem oddaleniu, patrzała z pokorną ciekawością. Mousqueton w pierwszym rzędzie ocierał łzy, płynące obficie; biedny chłopak płakał wciąż z radości od chwili, gdy ujrzał d‘Artagnana i Plancheta. Porthos ujął za rękę przyjaciela:
— A!... jakże rad jestem, że widzę cię, najdroższy d‘Artagnanie! — zawołał głosem, który z barytonu stał się basem — więc nie zapomniałeś o mnie?
— Czyż mogłem zapomnieć!... czyż zapomina się, drogi du Vallon, najpiękniejsze dni młodości, najlepszych wiernych przyjaciół i niebezpieczeństwa, wspólnie przebyte?... Gdy patrzę na ciebie, każda chwila dawnego.naszego życia staje mi w pamięci, jak żywa.
— Tak... tak... — rzekł Porthos, pokręcając wąsa, który stracił w samotności kokieteryjny charakter; o tak dokazywaliśmy swego czasu i zaleźliśmy nieraz za skórę biednemu kardynałowi!...
To rzekłszy, westchnął głęboko. D‘Artagnan zaś przyglądał mu się.
— Co było, to było — ciągnął Porthos z widocznym smutkiem — w każdym razie, witam cię serdecznie w progach moich, drogi przyjacielu, może przy tobie odzyskam dawną wesołość. Będziemy szczuli jutro zające w mojej dolinie, która jest niezrównana do polowania, lub sarny w moich przepysznych lasach. Posiadam cztery charty, uchodzące za najlotniejsze w okolicy i całą sforę psów myśliwskich, jakim niema równych na dwadzieścia mil wokoło.
Porthos westchnął po raz drugi.
— Oho!... — pomyślał d‘Artagnan — czyżby mój przyjaciel nie był tak szczęśliwy, jak się wydaje?...
Następnie odezwał się:
— Przedewszystkiem zaprowadź minie do pani du Vallon, pamiętam bowiem niektóre listy twoje, zapraszające mnie do was uprzejmie, a także jej serdeczne przypiski.
Trzecie westchnienie Porthosa.
— Straciłem panią du Vallon przed dwoma laty — rzekł — i dotąd pocieszyć się nie mogę. Dlatego to przeniosłem się z mego zaniku du Vallon, w bliskości Corbeil i zamieszkałem w dobrach moich de Bracieux, zmiana ta spowodowała znów kupno tej oto majętności. Biedna, kochana pani du Vallon — ciągnął Porthos, wykrzywiając się żałośnie, nie była ona kobietą charakteru zbyt łagodnego, lecz wkońcu przerobiłem ją według moich przekonań i nauczyłem poniekąd szanować wolę moją.
— Więc jesteś bogaty i wolny?... — rzekł d‘Artagnan.
— Tak niestety!... — odparł Porthos — jestem wdowcem i posiadam czterdzieści tysięcy liwrów dochodu rocznego... Lecz, jeżeli pozwolisz, pójdziemy na śniadanie.
— Bardzo chętnie — rzekł d‘Artagnan — ranne powietrze zaostrzyło mi apetyt.
— O tak — rzekł Porthos — powietrze moje jest doskonałe.
Weszli do zamku; dokoła wszystko błyszczało od złota: korytarze, wyzłacane odrzwia złocone, fotele pozłacane. Stół, wspaniale zastawiony, oczekiwał gości.
— Widzisz — rzekł Porthos — u mnie tak zawsze...
— Winszuję ci — rzekł d‘Artagnan — u króla bynajmniej nie jest lepiej.
— Słyszałem właśnie — przerwał Porthos — że jest bardzo źle żywiony przez pana de Mazariniego. Spróbuj tych kotletów, to z moich baranów.
— Wyborne i kruche posiadasz barany, można ci pozazdrościć.
— Pasą się na moich łąkach, które są znakomite.
— Proszę cię, daj mi jeszcze.
— O nie, weź lepiej zająca; zabiłem go wczoraj w moim parku.
— Do licha! cóż za smak przewyborny — rzekł d‘Artagnan — chyba samą macierzanką żywisz swoje zające?
— A co myślisz o mojem winie?... — rzekł Porthos.
— Przyjemne w smaku, nieprawdaż?
— Wyśmienite.
— A to przecież tutejsze.
— Naprawdę?
— Tak; mam winnicę na południowym stoku mojej góry; dostarcza mi dwadzieścia okseftów.
— Ależ to ogromna winnica!
Porthos westchnął po raz piąty. D‘Artagnan rachował jego westchnienia. Nareszcie, chcąc zbadać przyczynę, odezwał się:
— Mógłbym sądzić, kochany przyjacielu, że masz jakąś troskę tajemną. Czyś nie chory czasem?... Czyżby to zdrowie pozorne...
— W jaknajlepszym stanie, mój drogi, lepsze, niż kiedykolwiek; jestem w stanie wołu zabić uderzeniem pięści.
— Więc może kłopoty rodzinne...
— Rodzinne?... — rzekł Porthos — chwała Bogu, sam jeden jestem na świecie.
— Dlaczegóż zatem wzdychasz?
— Drogi przyjacielu — rzekł Porthos — będę z tobą szczery; oto nie jestem szczęśliwy.
— Nie jesteś szczęśliwy, Porthosie? Ty, który posiadasz zamki, łąki, góry i lasy; który posiadasz czterdzieści tysięcy liwrów dochodu rocznego, — z tem wszystkiem nie jesteś szczęśliwy!
— Mój drogi, to prawda, mam to wszystko, lecz stoję sam pośród tego.
— A! rozumiem; otaczają cię sąsiedzi niegodni ciebie, na których patrzysz ze wstrętem?
Porthos pobladł zlekka i połknął ogromną szklanicę swego własnego wina.
— Nie zgadłeś, przeciwnie... wyobraź sobie, są to szlachetki, z których każdy posiada tytuł jakiś, a wywodzą się od Therramonda od Karola Wielkiego, lub conajmniej od Hugona Kapeta. Jako że najpóźniej się sprowadziłem, wypadało mi pierwszemu nawiązać z nimi stosunki; uczyniłem też pierwsze kroki... Lecz wiesz sam najlepiej, mój drogi... Pani du Vallon.
Mówiąc to Porthos z trudnością przełykał ślinę.
— Pani du Vallon — ciągnął —‘wątpliwego była szlachectwa, pierwszym jej mężem (sądzę, drogi d‘Artagnanie, że nic nowego nie usłyszysz) był jakiś notarjusz. Powiedziano, że czuć od niej tem małżeństwem... Wyraźnie powiedzieli, że śmierdzi... Pojmujesz, iż po takiem wyrażeniu czułem się zdolny zabić trzydzieści tysięcy ludzi... Zabiłem dwóch tylko; to uciszyło innych, lecz nie uczyniło mnie ich przyjacielem. To też obecnie nie mam towarzystwa, żyję samotnie, nudzę się śmiertelnie, gryzę się...
D‘Artagnan uśmiechnął się; dojrzał słabą stronę i szykował się do ataku.
— Coż to wszystko znaczy — powiedział — jesteś szlachcicem niezaprzeczenie; żona ci tego odebrać nie jest w stanie.
— Tak, to prawda, lecz pojmujesz, że szlachta okoliczna, nie posiadając imion historycznych jak de Coucy, którym to wystarczało, lub Rohan‘y, którzy nie potrzebowali nawet dodawać książę, otóż ta szlachta to wszystko hrabiowie lub wice-hrabiowie, a co zatem idzie, ma przede mną pierwszeństwo, czy w kościele, czy na zebraniach, czy to przy jakich ceremonjach, wszędzie, wszędzie, mówię ci... a ja muszę to cicho znosić... A! gdybym był chociaż...
— Baronem, wszak prawda?... — przerwał d‘Artagnan, kończąc frazes przyjaciela.
— O! — zawołał Porthos rozpromieniony. O! gdybym był baronem!
— Dobryś!... — pomyślał d‘Artagnan — tutaj mi się uda z pewnością.
A głośno dodał:
— Otóż, kochany przyjacielu, tytuł ten tak przez ciebie pożądany, możesz posiąść; — przywiozłem ci go właśnie...
Porthos podskoczył, aż się sala zatrzęsła: kilka butelek straciło równowagę, spadło na ziemię i rozprysnęło się w kawałki. Na hałas wpadł Mousqueton, za nim podążał Planchet z pełną gębą i serwetą w ręku.
— Jaśnie pan mnie woła?... — zapytał Mousqueton.
Porthos — skinął na niego, aby pozbierał szkło potłuczone.
— Miło mi widzieć — rzekł d‘Artagnan — że cenisz tego uczciwego chłopaka i trzymasz go przy sobie.
— Jest on moim intendentem — rzekł Porthos; potem dodał głośniej: pamięta on o sobie, szubrawiec, znać to po nim, lecz — ciągnął, zniżając głos — przywiązany do mnie i za nic w świecie nie rozstałby się ze mną.
— I nazywa go jaśnie panem — pomyślał d‘Artagnan.
— Wynoś się, Mouston — przemówił Porthos.
— Nazywasz go Meuston?... to zapewne przez skrócenie; Mousqueton to za długie nazwisko.
— Tak — rzekł Porthos — a w dodatku czuć było w tem fagasa na milę dokoła... Ale, ale, mówiliśmy o ważnych sprawach, gdy ten błazen nam przerwał.
— Odłóżmy na później rozmowę; ludzie twoi mogliby coś podejrzewać; kto wie, okolica może być szpiegami zasiana. Rozumiesz przecie, drogi Porthosie, że idzie o rzeczy wielkiego znaczenia.
— Do kaduka!... — rzekł Porthos. — Kiedy tak, to dla strawności przejdźmy się po moim parku.
— I owszem.
A ponieważ obydwaj najedli się obficie, zaczęli tedy spacerować po wspaniałym ogrodzie. Długie aleje kasztanowe i lipowe ciągnęły się conajmniej przez trzydzieści morgów.
— Na honor — odezwał się d‘Artagnan — park odpowiada godnie całemu otoczeniu; jeżeli w twoich stawach znajduje się tyle ryb, ile królików w twoich królikarniach, jesteś bardzo, bardzo szczęśliwy, drogi Porthosie, jeżeliś w dodatku nie stracił gustu do polowania, a nabrał gustu do rybołówstwa.
— Kochany przyjacielu — rzekł Porthos — pozostawiam rybołówstwo Mousquetonowi; to rozrywka dorobkiewiczów; ja sam poluję niekiedy, to jest, gdy się nudzę; siadam na jednej z tych ławek marmurowych; każę przynieść strzelbę; przyprowadzają mi Gredineta, psa ulubionego, i wtedy strzelam do królików.
— Ależ to bardzo zajmujące!... — rzekł d‘Artagnan.
— O tak!... — odparł Porthos z westchnieniem — bardzo zajmujące!...
D‘Artagnan przestał już liczyć westchnienia Porthosa.
— Następnie — dodał Porthos — Gredinet szuka zabitych królików i odnosi do kucharza; jest do tego ułożony.
— A to poczciwe stworzenie!... — rzekł d‘Artagnan.
— Dajmy pokój Gredinetowi, — przerwał Porthos — jeżeli masz ochotę, mogę ci go podarować... zaczyna mnie już nudzić... wróćmy lepiej do naszej poprzedniej rozmowy.
— Najchętniej — rzekł d‘Artagnan — uprzedzam jednak, drogi przyjacielu, abyś nie powiedział, żem cię podszedł zdradziecko, iżbyś musiał zmienić sposób życia.
— A to dlaczego?
— Przywdziać musiałbyś zbroję, przypasać szpadę, narażać się na różne awantury i, jak to dawniej bywało, postradać, trzęsąc się na koniu, trochę z teraźniejszej objętości; znasz zresztą dobrze nasze dawne obyczaje.
— Do djabła!... — odezwał się Porthos.
— Tak... ja cię pojmuję; zepsułeś się, kochany przyjacielu, dostatkiem; brzuszek ci się zaokrąglił, a pięść nie posiada już tej siły i elastyczności, jakiej tyle dowodów otrzymywała przyboczna straż pana kardynała.
— O!.. pięść jeszcze silna, przysięgam ci, — rzekł Porthos, pokazując rękę szeroką, jak pieczeń barania.
— Tem lepiej.
— Więc to o wojnę chodzi?...
— Ależ tak, mój Boże, tak, nie inaczej.
— Przeciw komu?...
— Czy śledziłeś wypadki polityczne, mój przyjacielu?...
— Ja?... wcale nie...
— A zatem czy jesteś za Mazarinim, czy też za książętami?...
— Ależ ja z nikim nie trzymani.
— To znaczy, że do nas należysz. Doskonale, Porthosie, najlepszy to sposób, aby twoje papiery poszły w górę. Otóż mój drogi, powiem ci szczerze, przychodzę do ciebie z polecenia kardynała.
Porthos uczuł się zelektryzowany, zupełnie jakby to było w roku 1640 i jakby chodziło o prawdziwego kardynała.
— Oho!... — odezwał się — a czegóż to chce ode mnie Jego Eminencja?...
— Pragnie, abyś wszedł w jego służbę przyboczną.
— Któż taki powiedział mu o mnie?...
— Rochefort... Czy przypominasz go sobie?...
— O, pamiętam dobrze, na Boga! przecież to on nam tyle nadokuczał, tyleśmy się za nim nauganiali, a ty mu wpakowałeś trzy razy szpadę pod żebra, na co, mówiąc między nami, rzetelnie zasłużył.
— Ale wiesz także, że odtąd stał się naszym wiernym sprzymierzeńcem?... — rzekł d‘Artagnan.
— Nic nie wiedziałem. Więc nie ma do nas urazy?...
— Mylisz się, Porthosie, — rzekł d‘Artagnan — to ja mu przebaczyłem.
Porchos nic nie rozumiał; lecz, pamiętajmy, iż domyślnością nigdy nie grzeszył.
— Powiadasz zatem — przemówił — że to hrabia Rochefort przypomniał mnie kardynałowi?...
— Tak... on sam, a także królowa.
— Jakto, królowa?...
— Żeby nas natchnąć zaufaniem, oddała mu nawet sławny brylant, (wiesz ten, sprzedany ongiś przeze mnie panu Des Essarts), który, nie pojmuję, w jaki sposób, był znów w jej rękach.
— Mój kochany — rzekł Porthos — dlaczegóż go tobie nie oddała?...
— Ja też nad tem myślałem — odparł d‘Artagnan — lecz cóż chcesz, monarchowie i monarchinie miewają czasem dziwne kaprysy. Ale koniec końcem, ponieważ rozporządzają pieniędzmi i tytułami i rozdają je ulubieńcom, poświęcamy się im z ochotą.
— Tak, znajdują ludzi z poświęcaniem — rzekł Porthos. — A więc jesteś teraz oddany?...
— Królowi, królowej i kardynałowi, a co więcej, przyrzekłem im twoje usługi.
— Powiadasz zatem, żeś czynił układy na moją korzyść, stawiał warunki?...
— Znakomite, mój drogi, znakomite! Otóż podobno jesteś bogaty, wszak prawda?... Masz czterdzieści tysięcy liwrów dochodu, sam mi wszak powiedziałeś?...
Porthos stawał się podejrzliwy.
— E! mój przyjacielu — odpowiedział — pieniędzy nigdy nie jest zanadto. Pani du Vallon pozostawiła spadek w złym bardzo stanie... ja znów nie umiem się procesować, nie zmam się wcale na prawie, dosyć, że żyję tak oto z dnia na dzień.
— Oho! boi się, sądzi, że przyjechałem pożyczkę zaciągnąć — pomyślał d‘Artagnan. — O, mój przyjacielu — dodał głośno — lepiej daleko, że jesteś w tarapatach!...
— Dlaczego lepiej?... — rzekł Porthos.
— Ponieważ Jego Eminencja da wszystko, czego zapragniemy: majętności, gotówkę, tytuły...
— Aha!... więc to tak!... — zawołał Porthos, wytrzeszczając oczy.
— Za dawnego kardynała — ciągnął d‘Artagnan — nie potrafiliśmy korzystać ze szczęścia; a można było dużo otrzymać... Nie mówię o tobie, który posiadasz czterdzieści tysięcy liwrów dochodu i wydajesz się najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem.
Porthos westchnął.
— A jednak — mówił dalej d‘Artagnan — pomimo twoich czterdziestu tysięcy liwrów dochodu, a może właśnie dlatego, że je posiadasz, niewielka korona na drzwiczkach twego powozu, bardzoby pięknie wyglądała. E!... e!... cóż o tom myślisz?...
— Ależ tak, mój drogi — odparł Porthos.
— Zapracuj na nią, mój kochany; czy nie widzisz, że masz ją na końcu twej szpady?... Nie będziemy sobie szkodzić wzajemnie. Twój cel, to tytuły; mój zaś pieniężna nagroda. Gdy zarobię tyle, aby odbudować Artagnan, który leży w gruzach od czasu, gdy przodkowie moi zbiednieli ze szczętem czasu wojen krzyżowych, gdy będę mógł kupie jakie trzydzieści morgów gruntu dokoła, usunę się ze świata, osiądę na ojcowiźnie i umrę spokojny; oto moje marzenia...
— Ja zaś — rzekł Porthos — chcę zostać baronem.
— Będziesz nim napewno.
— Czy nie pomyślałeś o naszych dawnych kolegach?... — zapytał Porthos.
— A jakże, byłem u Aramisa.
— A on czego pragnie?... czy chce zastać biskupem?...
— Aramis — rzekł d‘Artagnan, nie chcąc rozczarować Porthosa — wystaw sobie mój kochany, Aramis stał się prawdziwym klechą, jezuitą, a żyje, jak niedźwiedź prawdziwy. Wyrzekł się świata i pokus jego, myśli jedynie o zbawieniu duszy. Wszystkie moje propozycje, widoki tytułów, nie były w stanie złamać jego postanowienia.
— Szkoda!... — rzekł Porthos — szkoda takiej dobrej głowy... A cóż Athos?...
— Nie widziałem go jeszcze, lecz prosto od ciebie jadę do mego. Czy wiesz, gdzie on mieszka?
— Niedaleko Blois, w małej posiadłości, odziedziczonej po jakimś krewnym.
— A jak się ta posiadłość nazywa?...
— Bragelonne. Gdzie tu sprawiedliwość, mój drogi; Athos, wielki pan, Athos szlachetny, równający się godnością cezarom, odziedziczył majątek z tytułem hrabstwa!... co on będzie robił z tyloma tytułami? Hrabia de le Fere, hrabia de Bragelonne?...
— W dodatku nie ma dzeci — rzekł d‘Artagnan.
— Hm... — rzekł Porthos — mówiono mi, że adoptował podobno jakiegoś młodego człowieka, podobnego do niego, jak dwie krople wody.
— Co mówisz?... Athos, nasz zacny Athos, cnotliwy, jak Scypion?... Czy widziałeś go kiedy?...
— Nie.
— Otóż jutro jadę do niego, zawiozę mu wieści o tobie. Chociaż, mówiąc między nami, boję się, czy pociąg do pijaństwa, nadmierne użycie wina nie przyczyniły się u niego do przedwczesnej starości i niedołęstwa.
— Tak — rzekł Porthos — to prawda; pił on okrutnie.
— Najstarszy też był z nas wszystkich — dodał d‘Artagnan.
— O kilka lat tylko, — ciągnął Porthos — postawa szlachetna i pełna powagi, czyniła go napozór tylko starszym.
— Tak, to prawda. Jeżeli Athos przystanie do nas, tem lepiej; jeżeli odmówi, obejdziemy się bez niego. My we dwóch staniemy za dwunastu conajmniej.
— Czy na długo się zanosi?...
— Któż to wie, mój drogi!... może na trzy, może na cztery lata.
— Tem lepiej, mój drogi, tem lepiej!... — zawołał Porthos — nie uwierzysz, jak straszliwie po kościach mnie łamie od czasu, jak siedzę tu spokojnie! Niekiedy w niedziele i święta, głównie wychodząc ze mszy świętej, skaczę na konia, lecę w pole, na sąsiedzkie posiadłości, w nadziei, że przecie znajdę jakąś zaczepkę, jakąś choć niewielką kłótnię, potrzebną zbolałemu sercu i ręce zastałej; lecz nic, nic, mój drogi, jakby przekleństwo ciążyło nade mną!... Czy to, że wzbudzam szacunek, czy postrach sieję, co prawdopodobniejsze, dość że pozwalają deptać lucernę psom moim, jeździć po brzuchu całemu światu; a ja po takiej wycieczce wracam smutniejszy, bardziej zniechęcony i tyle tylko korzyści. Powiedz mi, przynajmniej, czy łatwiej o awanturę w Paryżu, niż tutaj na wsi?...
— O! jeżeli o to chodzi, to raj, mówię ci, niema edyktów, niema straży kardynalskiej, ani Jussac‘ów, ani żadnych innych szermierzy, ani ograniczeń. O, mój Boże! gdzie chcesz... pod latarnią, w oberży, wszędzie bić się możesz; zabiłeś, zmykasz i po wszystkiem, nikt cię nie poszukuje, nikt nie śledzi. Pan Gwizjusz zamordował pana de Coligny na środku placu królewskiego i nic mu za to.
— Ależ to rozkoszne życie! — zawołal Porthos.
— W dodatku, rychło mieć będziemy wojnę porządną, z armatami, z pożarami; nie bój się, będzie rozmaitość, nie znudzimy się wcale...
— Kiedy tak, decyduję się...
— Mam więc twoje słowo?...
— Tak, już powiedziałem. Będę bił i mordował dla Mazariniego... Ale...
— Ale co?
— Musi mnie zrobić baronem.
— O, dla Boga! — rzekł d‘Artagnan — to naprzód postanowione; mówiłem i powtarzam, że odpowiadam głową za twoje baronostwo.
Po tej obietnicy, Porthos, wierzący święcie słowu przyjaciela, powrócił z nim do zamku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.