Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Korzystając z wiadomości, udzielonych przez Aramisa, d‘Artagnan, który wiedział już, że Porthosa nazwisko rodowe jest du Vallan, przekonał się, iż od posiadłości swoich nazywa się on jeszcze de Bracieux i że właśnie z okazji dóbr tych procesuje się z biskupem z Noyon. W okolicach zatem miasta Noyon szukać winien przyjaciela, to znaczy na granicy Ils de-France i Pikardji.
Ułożył naprędce marszrutę: pojedzie do Damartin, gdzie rozchodzą się dwie drogi, jedna do Soissons, druga do Compiegne, tam zapyta o majątek de Bracieux i stosownie do otrzymanych wskazówek, wyruszy na prawo, lub ma lewo.
Planchet, pomimo niepewności, w którą stronę i po co pan jego wyjeżdża oświadczył d‘Artagnanowi gotowość pójścia za nim choćby na koniec świata, bez względu, czyby to było na prawo, na lewo, lub wprost. Błagał jedynie dawnego pana, aby wieczorem wyruszyć, ciemności bowiem najlepiej osłaniają wszelkie wyprawy tajemnicze.
D‘Artagnan kazał mu zawiadomić żonę, bo pocóż ma niepokoić się zniknięciem męża. Planchet zaś innego był zdania i bardzo rozsądnie wnioskował, iż żona jego nie umrze z niepokoju o męża, nie wiedząc, co się z nim stało, on sam zaś, znając jej długi język, umarłby ze strachu, aby nie wypaplała wszystkiego na cztery strony świata.
Przekonał tedy zupełnie d‘Artagnana, który nie wymagał już od niego nic więcej, i około ósmej wieczorem, gdy gęsta mgła spadła na ulice, wyjechał z hotelu „pod Kozą“ i z Planchetem poza sobą opuścił stolicę bramą św. Djonizego. O północy podróżni nasi znaleźli się już w Damartin. Zapóźno było zasięgać wiadomości. Gospodarz oberży pod znakiem Łabędzia zasypiał smacznie.
D‘Artagnan odłożył badanie do jutra. Rano przywołał gospodarza. Był to chytry normandczyk, jeden z tych, co to boją się skompromitować, odpowiadając tak, lub nie, i wprost na zapytanie nigdy nie odpowie. D‘Artagnan jednak domyślił się z dwuznacznych objaśnień, iż powinien trzymać się prostej drogi i puścił się dalej przed siebie. O dziewiątej był już w Nanteuil i zatrzymał się tu na śniadanie.
Tym razem trafił na gospodarza, szczerego, otwartego Pikardyjczyka, ktory, bez trudności dał żądane objaśnienie. Dobra de Bracieux leżały o kilka mil od Villers-Cotterets. D‘Artagnan znał tę miejscowość, był tam kilka razy z dworem, gdyż w owej epoce Villers-Cotterets należało do rezydencyi królewskich.
Pojechał prosto do tego miasta i zatrzymał się przed zwykłą gospodą, to jest pod „Złotym Delfinem“. Tu dowiedział się o wszystkiem; mianowicie, że posiadłość de Bracieux leży o cztery mile od miasta, lecz że Porthosa tam nie znajdzie. Porthos rzeczywiście miał zajście z biskupem z Noyon z powodu dóbr Pierrefonds, stykających się z jego majątkiem.
Znudzony wreszcie wybiegami prawnemi, których nie pojmował wcale, i chcąc raz z tem skończyć, nabył Pierrefonds i tym sposobem jeszcze jedno nazwisko do dawnych imion dołączył. Nazywał się obecnie: du Vallon de Bracieux de Pierrefonds i mieszkał w nowej posiadłości.
Trzeba jednak było czekać do jutra; konie uszły dziesięć mil w ciągu jednego dnia, potrzebowały zatem odpoczynku. Można było wprawdzie dostać inne, lecz przed podróżnymi las czarny się rozciągał, a Planchet, jak wiadomo, miał wstręt do jazdy nocą przez ciemne bory. Jednej jeszcze rzeczy Planchet nie lubił: wyjeżdżać na czczo z noclegu; to też d‘Artagnan, otworzywszy oczy, ujrzał obfite śniadanie na stole. Niepodobna było brać za złe takiej zapobiegliwości.
D‘Artagnan zaraz też zabrał się do jedzenia, a Planchet powrócił do dawnego obyczaju i nie wstydził się dojadać pokornie resztek po swym panu, podobnie jak pani de Motteville i pani de Fargis miały sobie za zaszczyt dogryzać kawałki, zostawione przez Annę Austrjacką. Posiłek zajął kawał czasu, wyjechano ledwie koło ósmej.
Niepodobna było zabłądzić, trzeba się było trzymać tylko drogi z Villers-Cotterets do Compiegine, a, minąwszy las, wziąć się na prawo.
Cudowny był poranek wiosenny; śpiew ptaków rozlegał się w gałęziach drzew odwiecznych, promienie słońca przedzierały się przez liście i pokrywały wszystko dokoła, jakby gazą ze złota. Miejscami znów ciemne sklepienia starych dębów nie przepuszczały światła a pnie olbrzymów, po których za zbliżeniem się jeźdźców zmykały zręczne wiewiórki, otaczała ciemność zupełna. Zapach wiosny, ziół, kwiatów leśnych, liści młodych, rozweselał serce.
D‘Artagnan, przesycony zatrutem powietrzem Paryża, mówił sobie, że kto nosi trzy nazwiska od trzech majątków, graniczących ze sobą, musi być bardzo szczęśliwy w tym raju ziemskim; następnie kiwał głową i myślał: „Gdybym był Porthosem; gdyby d‘Artagnan przyszedł do mnie z propozycją, jaką ja mam zamiar uczynić Porthosowi, wiem doskonale, co odpowiedziałbym d‘Artagnanowi.“
Co się tyczy Plancheta, nie myślał on o niczem, trawił jeno śniadanie.
Na końcu boru d’Artagnan znalazł wskazaną drogę, prowadzącą prosto do starego zamku feodalnego, którego ogromne wieże rysowały się na horyzoncie.
— Oho!... — szepnął — myślałem zawsze, iż ten zamek należy do starszej linji Orleanów. Czyżby Porthos nabył go od księcia de Longueville?
— Na honor! proszę pana — odezwał się Planchet — jeżeli te wszystkie grunty, tak uprawione i obsiane wyśmienicie, należą do pana Porthosa, jest mu czego powinszować.
— Cicho — rzekł d‘Artaginan — nie nazywaj go Porthosem, ani nawet panem du Vallon, mianuj go ciągle panem de Bracieux lub de Pierrefonds. W przeciwnym razie popsujesz mi interesy i powrócę, nic nie wskórawszy.
Gdy jednak zbliżali się do zamku, który zdaleka wyglądał imponująco, przekonali się, że te pyszne wieże, choć mocne jeszcze i zadziwiające ogromem, puste były i opuszczone, bez okien i drzwi, nawet zdawało się, iż olbrzym jakiś w chwili gniewu przeszedł tędy i ślady zniszczenia pozostawił. D‘Artagnan zauważył, że przyjaciel jego nie może tu zamieszkiwać.
Minęli opuszczony zamek, wjechali na małą wyniosłość, z której roztaczał się widok na czarującą dolinę. W głębi błyszczało małe jezioro, otoczone domkami, krytemi dachówką i słomą; pośrodku wznosił się prześliczny zamek, zbudowany w początkach panowania Henryka IV, uwieńczony chorągiewkami, na znak pobytu właściciela. Tym razem d‘Artagnan nie wątpił już, że ma przed sobą siedzibę Porthosa.
Droga szła prosto do tego ślicznego zamku, który był tak podobny do tamtego z basztami, jak elegant z orszaku księcia d‘Enghien do rycerza, zakutego w żelazo, z czasów Karola VII. D‘Artagnan pognał kłusem, Planchet podążał za panem. Po kilkunastu minutach przebyli aleję topolową i znaleźli się przed kratą żelazną o złoconych strzałach, zamykającą obszerny dziedziniec. Pośrodku tego dziedzińca jegomość jakiś, ubrany zielono i ozłocony galonami i haftami, dosiadał tłustego mierzyna. Po bokach jego stali dwaj lokaje w liberji, naszytej suto galonami złotemi, a w niejakiem oddaleniu mnóstwo służby stajennej w pozach, pełnych uszanowania.
— A!... — rzekł d‘Artagnam — czyżby to był jego wielmożność pan du Vallon de Bracieux, de Pierrefonds? Wielki Boże! jakżeż się zmienił od czasu, gdy przestał być Porthosem!
— Ależ to nie może być pan Porthos — odezwał się Planchet — tamten miał blisko sześć stóp wzrostu, a ten i pięciu nie trzyma.
— A jednak — rzekł d‘Artagnan — bardzo nisko mu się kłaniają.
Powiedziawszy to, d‘Artagnan zwrócił się ku tłustemu podjezdkowi, poważnemu jegomościowi i błyszczącym lokajom. W miarę zbliżania, zdawało mu się, że poznaje tego człowieka.
— Jezu Nazareński!... — wykrzyknął Planchet, który także coś sobie przypomniał... proszę pana, czyżby to on miał być?
Na ten wykrzyknik mężczyzna na koniu odwrócił się z powagą i wielką godnością, a podróżni nasi zobaczyli wyłupiaste oczy, twarz czerwoną i wymowny uśmiech Mousquetona. Rzeczywiście by! to Mousqueton we włsanej osobie, Mousqueton tłusty, spasiony, kwitnący zdrowiem, opływający w dobrobycie, który, poznawszy d‘Artagnana, nie uczynił tak, jak hipokryta Bazin, lecz zsiadł z konia, zdjął kapelusz i z niskim ukłonem przystąpił do niego, a tym sposobem całe otoczenie zwróciło się z uszanowaniem ku nowoprzybyłemu.
— Pan d‘Artagnan!... pan d‘Artagnan — powtarzał Mousqueton, czerwony z radości — pan d‘Artagnan!... O! co za radość dla pana mojego, jaśnie wielmożnego du Yalon de Bracieux de Pierrefonds!
— O! najpoczciwszy Mousquetonie, więc twój pan jest tutaj?
— Znajduje się pan w jego posiadłości.
— Jakżeś ty piękny, tłusty, jaki strojny — ciągnął d‘Artagnan, wyliczając przymioty, jakich dawniej brakowało wiecznie głodnemu i obdartemu Mousquetonowi.
— Dzięki Bogu, proszę pana, nieźle mi się powodzi.
— Czy nie poznajesz, dawnego przyjaciela Plancheta?
— Mój przyjaciel Planchet? czyż to ty jesteś?... — zawołał Mousqueton, wyciągając ręce i płacząc z rozrzewnienia.
— Tak, tak, ja sam!... — rzekł Planchet ze zwykłą ostrożnością — nie odzywałem się pierwszy, chcąc się przekonać, czyś nie zhardział czasem.
— Dla mego starego przyjaciela!... o, Planchet, nigdy, nigdy. Chyba nie znasz wcale Mousquetona.
— To mi się podoba — rzekł Planchet, zsiadając z konia i wyciągając także ręce do Mousquetona — to nie tak, jak ten łotr Bazin, który mi kazał stać dwie godziny pod bramą, udając, że mnie nie poznaje.
Planchet z Mousquetonem wyściskali się serdecznie, co wzruszyło niezmiernie otaczających, i dało im do myślenia, że Planchet jest może jakim przebranym dygnitarzem, gdy tak poufale wita się z Mousquetonem, którego nauczyli się wysoce szanować.
— A teraz, proszę pana — rzekł Mousqueton, oswobodziwszy się nareszcie z rąk Plancheta, który napróżno usiłował objąć tłustą figurę przyjaciela — teraz, panie, wybacz, że cię zostawię, lecz chcę, aby pan mój ode mnie dowiedział się o waszem przybyciu; nie darowałby mi nigdy, gdybym pozwolił uprzedzić się w tem komukolwiek.
— Drogi, kochany przyjaciel — rzekł d‘Artagnan, omijając dawne nazwisko Porthosa, a nie chcąc mu dawać nowych tytułów — więc nie zapomniał o mnie?
— On miałby zapomnieć?... on!... — krzyknął Mousqueton — codzień o panu mówimy i codzień spodziewamy się usłyszeć, żeś pan został mianowany marszałkiem na miejsce pana de Gassion, lub pana de Bassompierre.
D‘Artagnan uśmiechnął się melancholijnie jednym z tych uśmiechów, które rodzą rozczarowania młodości.
— A wy, błazny — ciągnął Mousqueton — zostańcie tu do usług pana hrabiego d‘Artagnana i czyńcie mu honory, jak tylko potraficie, ja pobiegnę oznajmić jaśnie panu o jego przybyciu.
Wsiadł — z pomocą dwóch podwładnych — na tłustą szkapę, a Planchet lżejszy — bez pomocy — dosiadł swojego konia. Mousqueton truchtem pojechał przez trawnik, co dowodziło siły podjezdka.
— Oho!... wcale dobrze idzie!... — rzekł d‘Artagnan — niema tu żadnych tajemnic, żadnych płaszczyków, ani polityki; śmieją się serdecznie, płaczą z radości, twarze dokoła rumiane i szerokie na łokieć prawie. Na honor, zdaje się, że tu cała natura obchodzi święto, a drzewa — zamiast liśćmi i kwiatem — pokryte wstążkami zielonemi i różowemi.
— A mnie się zdaje, proszę pana — rzekł Planchet — że czuję tu zapach przewybornej pieczeni, że widzę cały szereg kuchcików, witających nas gościnnie. A!... panie...
jakiegoż to kucharza musi posiadać pan de Pierrefonds, on, który lubił dużo i dobrze jadać, gdy się nazywał tylko Porthosem!
— Dosyć tego!... — przerwał d‘Artagnan — przerażasz mnie. Jeżeli rzeczywistość odpowiada pozorom, jestem zgubiony. Człowiek, tak uposażony, nie będzie miał odwagi wyrwać się z rozkoszy życia codziennego, i tak samo nic u niego nie wskóram, jak nie wskórałem u Aramisa.