Dwa światy/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

— Chodźmy do Emilka — odezwała się Anna w korytarzu — cała ta choroba mamy pochodzi z wczorajszego z nim widzenia się... ty wiesz, jakie on biedny na mamie robi wrażenie... Zdaje mi się... że i on nie musi być dobrze, od wczoraj go nie widziałam.
— Idź sama — odparł Julian — ty jedna masz jakiś wpływ na niego i władzę nad nim, ja idę wyprawić posłańca i będę u niego późniéj; lepiéj gdy się tak podzielimy, dłużéj kogoś przy sobie miéć będzie.
To mówiąc pocałował rękę Anny i pośpieszył w przeciwną stronę, a siostra powolnym krokiem przez długi korytarz skierowała się ku pokojom odsuniętym, położonym na rogu starego zamku. Wybrano je może dla rozległego widoku, który się stąd rozciągał na całą okolicę, może dla usunięcia człowieka, którego zaraz poznamy, od wszelkiego zetknięcia z ludźmi, od oka ludzkiego i natrętnéj ciekawości.
Panna Anna z ostrożnością otworzyła drzwi obite suknem i pocichu weszła do przedpokoju, w którym staruszek siwy drzemał na krześle, w okularach, z nabożną książką w ręku. Z powierzchowności poznać w nim było można zaraz sługę domu, przywiązanego doń, jak do rodziny, i z zupełném poświęceniem oddającego mu resztki niedogasłego życia. Siwy, zgarbiony, wychudły, Antoni Miazga, wzięty do usług dworskich ze wsi za lat młodszych, stał się jednym z kamieni tego zamku, jego cząstką, rozbratał z rodziną własną i wyrzekł jéj dla tych, których nałogowo pokochał. Twarz jego spokojna, męska, zamyślona, była pełna dobroci; zobaczywszy swoję panienkę, złożył szybko książkę, uśmiechnął się, zdjął okulary i pośpieszył jéj drzwi drugiego pokoju otworzyć. Na palcach weszła doń Anna, ale tu nie było nikogo. Dziwne mieszkanie nie dozwalało nawet domyślić się, kto je zajmował: kilka parawanów, flaszki, lekarstwa, smutny przybór choroby i niemocy, całe je zapełniał. Dopiéro w trzecim pokoju Anna spotkała brata, przy którego poduszkami ostawionym fotelu, młody chłopak stał na straży, zdając się z czułością i przejęciem śledzić w oczach chorego, czy jakiéj nie potrzebował pomocy.
Jakże wam opisać tę istotę, na którą zwróciwszy się oczy Anny zaszły łzą, prędko otartą i zagładzoną przymuszonym uśmiechem?... Twarz jego nie dozwalała oznaczyć wieku... podobna do rysów Juliana i Anny, dziecinniejszą była od nich, choć starszą może, włos na niéj nie porastał; oczy niebieskie, ogromne, bez wyrazu oznaczonego, jakby obłąkane, ale łzawe i czułości pełne, najwięcéj jéj nadawały życia... Obfity włos jasny spadał na ramiona i czoło niskie rozszerzone w skroniach, wydatne... Usta, których nigdy nie otworzył uśmiech wesela ni słowo od serca, bo biedny był głuchoniemym od urodzenia, nie zamykało téż żadne uczucie; wpół otwarte, ukazywały rząd białych zębów, drobnych, ostrych i błyszczących. Cała twarz na pierwszy rzut oka wydawała nieszczęśliwą, niepełną, skazaną na życie męczarni istotę, dla któréj ludzie mają tylko łzę litości i wstrętu. Emil, pozbawiony mowy i słuchu, oprócz tego delikatny był, cierpiący, drażliwy i niekiedy niepokój jego zastraszającą stawał się chorobą. Pozostał on w latach dwudziestu kilku dziecięciem prawie, i pomimo starań siostry, matki, brata, mimo najpilniejszego leczenia, ani sił, ani połysku myśli nie nabył. Ze wszystkich, co go otaczali, najlepiéj znał i najulegléj słuchał jednéj siostry; jéj widok go uśmierzał, patrzał na nią z upodobaniem, zatrzymywał ją, gdy odchodziła, rwał się z krzesła, do którego przykuwała go niemoc na wieki. Ona jedna umiała nieszczęśliwemu znaléźć zabawę, ją jedną, gdy czego żądała, rozumiał, a w oczach jego, gdy na nią spoglądał, na chwilę myśl nawet zdawała się połyskiwać. Może gdyby Emil miał siły, gdyby mu tylko brakło słuchu i mowy, ten anioł siostra byłaby potrafiła rozbudzić w nim duszę uśpioną; ale rzadko nieszczęśliwa istota podnosiła się z łóżka i zwlec mogła na nogi; najczęściéj walczyła z chorobą okropną, po któréj przystępach nadługo pozostawała bezwładną i dzikim tylko jękiem, zwierzęcym, przerażała tych, co się jéj poświęcili.
Gdy Anna weszła, gdy ją Emil zobaczył, oczy jego uśmiechnęły się do niéj, wyciągnął ręce, zadrżał i począł ją wabić ku sobie. Dziwny głos, do którego przywyknąć było potrzeba, żeby go słyszéć bez wzdrygnienia, wyrwał się z ust jego... Anna zbliżyła się i zlekka pocałowała go w głowę. Przymknął oczy... otworzył je po chwili, i uśmiechnął się, jakby jéj dziękował...
W takim stanie zostawał najstarszy z rodziny Karlińskich, i nie dziw, że ilekroć przyjeżdżała matka i widziéć go zapragnęła, serce się jéj boleścią zakrwawiało na widok dziecięcia, które wołałaby widzieć w grobie, niżeli skazane na taki byt zwierzęcy, z którego boleść tylko rozbudzić go mogła... Starania siostry, brata, poczciwych sług, a mianowicie Antoniego Miazgi, co się całkowicie Emila usłudze poświęcił, nie opuszczały chorego nigdy, ale niewielką ulgą dla niego były. Żył, cudem wytrzymywał napady choroby, niekiedy odzyskiwał siły, rozwijał się, i śmierć, którąby błogosławić było potrzeba, nie zdawała się bliską, owszem lekarze zapewniali, że w tym stanie długo żyć może. Brat i siostra musieli nad nim czuwać nieustannie i życie ich, przykute do téj bezmyślnéj istoty, zatruwało się goryczą codzienną. Anna tylko nie westchnęła nigdy na ciężki obowiązek, spełniała go niemal z zapałem, i uwalniała, o ile mogła, Juliana od widoku nieszczęśliwego, który go zawsze zachmurzał. Długie nieraz godziny spędzała przy łóżku Emila, usiłując wlać weń pojęcia, któreby stan jego osłodziły, starając się wytłómaczyć mu byt, świat, otaczających ludzi i rodzinę. Ale praca to była napróżna, Emil nie powstał do życia... Niekiedy w oczach jego pałała jakaś iskierka, usilnie starały się one pochwycić i zrozumiéć znaki, które mu dawała siostra, i po tym wysiłku niespokój tylko i rozdrażnienie następowało. Kilka tylko osób znał i słuchał: starego Antoniego, który tak się wcielił w panicza swego, że nietylko ruch jego każdy, ale to, czego mu było potrzeba, przewidywał zawcześnie; Annę, co go uspokajała w chwilach najgwałtowniejszych przystępów szału; Juliana, na którego patrzał z obawą; i matkę, która na nim przykre i wstrętliwe robiła wrażenie. Bytność jéj pogorszała stan jego, niczém się jéj ująć nie dawał, nie dozwalał zbliżyć do siebie, co nieszczęśliwą kobietę zawsze prawie o chorobę przyprawiało...
Władze, których brakło ułomnej téj istocie, całą swą niezużytą siłą przeszły w organa wzroku i w nieznany nam zmysł, który można było nazwać przeczuciem. Największą rozkoszą dla chorego było patrzeć na świat przez okno, na niebo, na słońce i gwiazdy; bawiły go świetne barwy i błyskotki, lubił obrazki i niekiedy całe dnie spokojny się w nie wpatrywał. Zmysł przeczucia, do którego już wszyscy byli przywykli, zadziwiający był w biednym głuchoniemym; gdy Anna przyjść miała, słudzy poznawali to wcześnie po zwróconéj głowie Emila, która się do drzwi pochylała, po uśmiechu i błysku oczów jego... gdy Anna była cierpiącą, chorował... za przybyciem matki, nim ją nawet zobaczył, rwał się niespokojny, i jeśli mógł wstać, biegł i chował się po kątach... Tak przeczuwał zawcześnie wszystko, co go dotknąć mogło, i nikt nie zdumiewał się téj dziwnéj władzy, która brak innych zastępowała w Emilu.
Drażliwy był nadzwyczajnie na zmiany, jakim ulegała natura, niepokoił się przed burzą, weselszy był w czasie pogody, miotał się, gdy wyły wiatry i szalało na dworze. Zima zwykle była mu najtrudniejszą do przebycia; latem najlepiéj lubił żyć na odkrytém powietrzu i śmiał się, jak zwierzątko podskakując, gdy go wyprowadzono. Stary Antoni i młodszy pomocnik jego zwykle wychodzili z nim do parku, i tam na ustroniu, w cieniu, wśród kwiatów, całe dnie z nim spędzali. Emil zapatrzywszy się w niebo, idąc okiem za chmurami, uśmiechając się do nich, zapominał wszystkiego i ciężko było nieraz zwrócić go do domu, zwłaszcza jeśli wschodzącego doczekał księżyca, za którym śledził po niebie ze szczególną namiętnością, gniewając się na chmury, które go zasłaniały... rwąc się ku niemu i wyciągając ręce...
W takim to stanie był najstarszy z rodziny Karlińskich, i łatwo pojąć, jaką żałobą okrywał dom, w którym jego choroba i niedołęstwo były chlebem powszednim, widokiem i myślą codzienną...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.