Dusza Zaczarowana/II/Część trzecia/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł II. Lato
Część trzecia
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny II. L’Été
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Filip Villard pochodził z drobnomieszczaństwa, z okolic Franche-Compté. Ojciec jego był drukarzem małomiejskim, członkiem czynnym, ruchliwym, śmiałym, a że łączył energję z brakiem skrupułów, mógł snadnie dojść wysoko na szerszym znacznie terenie. Ale nie dopiął niczego, albowiem przekraczał ciągle granicę zuchwalstwa, której przekraczać nie wolno. Jako naczelny redaktor miejscowego świstka brukowego, żeglował po mętnych wodach polityki, będąc republikaninem, gambetystą, zaciekłym antyklerykałem, hieną wyborczą, prześcignął wkońcu w oszczerstwie i szantażu to, na co pozwala prawo (nie obyczaj), i skazany, opuszczony przez tych, którym służył, w dodatku chory, poniósł materjalną klęską, a gdy sprzedano jego mienie i przestał budzić strach w otoczeniu, spadło nań całe brzemię nienawiści lokalnej. Jak wilk bronił się chorobie, nędzy i złości ludzkiej, ale ta walka pogarszała stan jego bardziej jeszcze i zeszedł ze świata, ostatniem tchnieniem rzuciwszy przekleństwo dawnym towarzyszom, którzy go haniebnie zdradzili. Syn, dziesięcioletni wówczas chłopiec, nie utracił ni jednej z tych klątw i zachował wszystko w pamięci.
Matką jego była dumna chłopka z okolic jurajskiego płaskowyżu, nawykła do walki z płoną ziemią, sieczoną ostrym wiatrem, najmowała się jako wyrobnica dzienna, prała bieliznę, spełniała najcięższe prace, silna jak klacz-perszeronka, młóciła to, co miała zrobić, rękami i nogami i grzbietem, była chciwa na grosz, ale sumienna, uczciwa, twarda dla samej siebie i skąpa. Bano się jej, ale była poszukiwana. Wiedziano, że ma język straszny, choć milczy. Przez męża znała tajemnice każdej rodziny, nie czyniła z tego użytku, ale mogłaby narobić kłopotu, to też roztropniej było płacić dobrze, niż tracić doskonałą robotnicę i narażać się jej w dodatku. Nie miała skrupułów, postępowała konsekwentnie, pałała ponurym ogniem (dziedzictwo Hiszpanów) i bezgraniczną energją, co złączone z galickiem uświadomieniem sprawiało, że nie wierzyła w nic, obojętna, czy ją czeka na końcu zbawienie, czy potępienie. Kochała tylko syna, ale dzika to była miłość! Nie ukrywała przed nim nic z tego, o czem wobec innych zachowywała milczenie, uważając go za powiernika. Był jej całą ambicją i poświęcała się dlań, a on poświęcał się... za kogóż to? Za swój odwet (za swój i matki odwet). Nie była czuła, nie rozpieszczała go wcale, ani też dopuszczała wyżaleń bezprzedmiotowych. Szczędź i odmawiaj sobie! mówiła. — Odliżesz się potem. — Sam Bóg jeno wie, jakim sposobem zdołała go posyłać do miejscowej szkoły, a potem do liceum w stolicy departamentu. Gdy wracał z klasy, przygnębiony i upokorzony przez kolegów, mieszczuchów, którzy wzięli w spadku po ojcach pogardę dla syna Villard’a, mówiła mu:
— Okaż się mocniejszym od nich! Kiedyś będą ci lizali stopy.
Dodawała czasem:
— Licz tylko na siebie, więcej na nikogo!
Nie liczył na nikogo i niebawem wyszło na jaw, że trzeba się będzie z nim liczyć. Matka zdołała wyżyć jakoś aż do ukończenia nauki syna, która dała świetny wynik. Uległa chorobie w czasie, kiedy ukończywszy średnią szkołę, zapisywał się na medycynę w Paryżu. Zdawał egzamin. Chociaż dostała zapalenia płuc, nie chciała mu przeszkadzać aż skończy i zmarła bez niego. Napisała doń na czystym arkuszu, wyraźnie, z należytemi akcentami krótki list:
— Odchodzę! Trzymaj się, chłopcze, i nie puszczaj niczego z garści!
Nie puścił w istocie. Przyjechawszy na pogrzeb, znalazł w domu małą sumkę, uciułaną grosz po groszu, tak że starczyła na pierwszy rok. Potem, zdany na samego siebie, pracował pół dnia, a często i część nocy, by mieć za co żyć przez drugą dnia połowę. Nie cofał się przed niczem. Wypychał zwierzęta, pozował rzeźbiarzowi, w niedziele usługiwał w podmiejskich kawiarniach, w soboty w nocnych restauracjach, a nawet jednej zimy, podczas wielkiego głodu wstąpił do szeregów miejskich zamiataczy śniegu. Bez namysłu żebrał bezczelnie, zabiegał o wsparcia, pożyczki upokarzające, których zwracać nie był w możności, a które, wzamian za pięć franków, dają prawo byle błaznowi do traktowania pożyczającego, jak psa (coprawda, gdy taki dawca raz mu spojrzał w oczy, tracił animusz, więc nie mogąc ulżyć sobie na pogardzie, uczuwał doń nienawiść i miotał, oczywiście, dla ostrożności za plecami, oszczerstwa). Przez kilka miesięcy gorączkowej pracy posunął się nawet do tego, że przyjmował pieniądze od dziewki publicznej, zamieszkałej w tej samej dzielnicy. Nie wstydziło to go, bowiem nie brał dla siebie (szczędząc do granic możliwości), ale dla celu, do którego zmierzał. Odczuwał potrzeby i chętki, pragnął nawet zagarnąć wszystko, ale trzymał się sam w jarzmie. Potem... potem... naprzód trzeba zwyciężyć! Aby zaś zwyciężyć, trzeba żyć, za każdą cenę... zwycięstwo zmywa wszystko, a należało mu się, gdyż czuł w sobie genjusz.
Zwrócił na siebie uwagę profesorów i kolegów. Dawano mu do wykonania prace, które po pozornej korekturze podpisywali ludzie wybitni, on zaś pozwalał się wyzyskiwać, by zdobyć władzę nad tymi, którzy mu byli przeszkodą na własnej drodze. Nie spieszyli się ustępować, ale mieli dlań szacunek, czyli owo uczucie, które zwalnia z innych uczuć. Ceniono go, tak... tak... ale tą pożywką utuczyć się było trudno. Mimo jurajskiego, mocarnego organizmu, bliski był zupełnego upadku sił z powodu niedożywienia, gdy napotkał Solange. Stało się to przy sposobności pewnej działalności humanitarnej na klinice dzieci, w co Solange wkładała, jak zawsze, dużo czasu i pieniędzy. Widziała poświęcenie jego wprost zaciekłe, co czynił zawsze, chcąc zwyciężyć, gdzie tylko był cień możliwości. Spędzał noce bezsenne i wychodził z tych walk wyczerpany, z pałającemi oczyma, promienny genjalnością. Zwyciężywszy, stawał się niemal pięknym, a nawet dobrym przy łóżku dziecka, które ocalił. Czyż je kochał? Możliwa to rzecz, chociaż nie pewna... mocował się ze złem i pokonał je!
Gdy Solange dowiedziała się o sytuacji materjalnej Filipa, dostała zwykłego ataku „patetyzmu“ perjodycznego, w którym to okresie znikało jej wszystko inne z przed oczu. Filip skorzystał z tego bez namysłu, jak tonący chwycił podaną sobie dłoń, wziął nawet całe ramię, a byłby wziął i resztę, gdyby nie to, że jak zauważył, Solange, mimo zachwytów, nie była wcale skłonną do miłostek. Lubiła egzaltację, ale nie naruszało to wcale jej wnętrznego spokoju. Filip nie napotkał dotąd kobiety, któraby się nim interesowała bez osobistych widoków. Zacna Solange delektowała się sama sobą, pragnąc tylko, by jej nie psuto obrazu, jaki sobie o sobie wytworzyła. W gruncie rzeczy nie pragnęła nawet poznawać ludzi, odsuwała na bok wszystko, co ją u kogoś mogło razić, a to pod pozorem, że nie jest to „prawdziwą naturą“ danego osobnika, i ostatecznie za „prawdziwą“ uznawała tylko cechy podobne swoim.
Tą metodą wytworzyła na swój użytek świat ludzi zacnych, pociągających, jak ona, a Filip zgodził się bez wahania, choć z pewną wzgardą i pewnym szacunkiem, zostać jego członkiem. Nie lubił warjatów, biorących świat naopak, ale dobroć była dlań widowiskiem nowem i rzadkiem. Wartości moralne, czy immoralne muszą w pierwszej linji coś wartać, a dobroć Solange nie była urojeniem. Dowiedziawszy się szczegółów o nędzy i pracy Filipa, wymierzyła mu pensję stałą na czas studjów, dając możność spokojnej pracy. Ponadto, korzystając ze swych rozległych stosunków, zwróciła nań uwagę wpływowych profesorów fakultetu, a także sprawiła, że to zainteresowanie (które już nastąpiło zresztą samo przez się, ale przeraziło ich srogim apetytem wilczka) wyszło poza krąg ciasny intus et in cute na świat boski, Wreszcie taż sama Solange zapoznała Filipa z pewnym, amerykańskim królem naftowym, który chciał unieśmiertelnić swe imię per procuram i Filip założył poza oceanem szpital-pałac, który to śmiały czyn zapoczątkował jego sławę.
Zdarzało się jednak w ciągu tych lat walki, że Solange zapominała swego protegowanego, całemi miesiącami i nie przysyłała mu przez roztargnienie pensji. Bogaty, mimo całej dobroci, nie zdoła pojąć nigdy, że pieniądze to jedyna myśl biedaka. Solange posyłała Filipowi bilety koncertowe, on zaś wypić musiał do dna puhar goryczy, przypominając tej uroczej kobiecie w loży o zaległych kwotach. Wypijał go jednak i bywało mu to często jedynym napojem w ciągu dnia. Solange zdumiewała się zawsze wielce i mówiła:
— Cóż znowu? Ach, drogi przyjacielu... zaraz gdy tylko wrócę... Jakaż postrzelona ze mnie baba!
Mimo obietnicy zapominała znowu na pare dni i wkońcu przysyłała, przepraszając jak najuprzejmiej w świecie. Filip wściekał się i przysięgał, że woli zdechnąć z głodu, niż się upominać w dalszym ciągu, ale „zdychanie“ to rzecz dobra dla ludzi, którym się nie chce żyć! A on chciał, to też przypominał raz po raz. Solange nie brała mu tego za złe, przeciwnie, zapomniawszy (ach... tyle miała spraw na głowie...), rada była, że się jej przypomniał i dawała z wielką zawsze przyjemnością.
Dziwny był ten stosunek pomiędzy młodym, namiętnym, żądnym uciech świata młodzieńcem, a młodą, niewiele odeń starszą, piękną, ponętną i dobrą z kośćmi kobietą! Przez ciąg lat całych widywali się często w cztery oczy, a nic dwuznacznego nie zmąciło ich przyjaźni. Spokojna Solange udzielała Filipowi rad macierzyńskich odnośnie do toalety, drobnych problemów światowych i życia praktycznego, a on nie wstydził się brać, prosić o radę, a nawet zwierzać i opowiadać o swych zamiarach i niepowodzeniach. Mógł to czynić bez obawy, gdyż Solange nie pojmowała niczego co złe i niczego co realne. Było jej to obojętne, słuchała, a potem odpowiadała z uśmiechem:
— Chcesz mnie pan, widzę, przestraszyć! Ale nie wierzę.
Wierzyła w to jeno co nie było prawdziwem.
Filip, nieubłagany dla wszelakiej przeciętności, uczynił raz jeden w życiu wyjątek... dla Solange. Powstrzymał się od sądzenia jej.
Poprzedzony rozgłosem zupełnie w guście amerykańskim, mając sławę nieco awanturniczą, ale opartą na niewzruszalnych podwalinach, wrócił do Paryża przed siedmiu, czy ośmiu laty. Poparty przez dolary i bufonując protekcją obcego rządu, utorował sobie drogę poprzez potrójną zaporę rutyny, zawiści i słusznych praw tych, którzy czekali oddawna. Słusznie, czy niesłusznie, przeszedł im po brzuchach i basta. Nie przyjąłby zaszczytów, ani korzyści niezasłużonych, ale wiedząc, że tak jest, sięgał po nie bez żadnego skrupułu. Nienawidząc ludzi, używał w potrzebie własnej ich nikczemnej broni i walił o ziem. Nie gardził też reklamą prasową, która rozdziera uszy na podobieństwo kotłów miedzianych, w jakie waliły ongiś wiejskie wyrwizęby po jarmarkach. Bywał na wszystkich pokazach światowych, brał udział w przyjęciach, a także otwarciach wystaw, w oficjalnych próbach generalnych, udzielał dziennikarzom sensacyjnych rewelacyj. Pisywał nawet sam (najlepiej usłużyć sobie własnoręcznie) i udowodnił parę razy, że włada równie pewnie piórem jak skalpelem... A więc... proszę... kto ma ochotę... Bez żadnych dwuznaczników! Podając rękę, zdawał się pytać: Przymierze, czy wojna? Nie pozwalał na odwrót pod flagą neutralności.
Jednocześnie pracował zaciekle bez żadnej litości dla siebie, ni dla innych, z obojętnością na wszelkie ryzyko i osiągał wyniki niesłychane, niemożliwe do zignorowania, które mu zjednały u podwładnych i asystentów entuzjastyczną sympatję i podziw. Ta działalność doprowadzała do konfliktów z Akademją, gdzie zasiadali ludzie ospali, nie lubiący zuchwałych szturchańców i pełni niedowierzania, ale z tych homeryckich bojów Filip wychodził zawsze niemal ze słowem decydującem, zaś bez wyjątku, każdorazowo, ze słowem ostatniem...
Szerzył postrach, twierdząc, że nie zważa na jednostki, ale działa dla dobra nauki i ludzkości. Oświadczał, że radby czynić doświadczenia nad zbrodniarzami, tępić zwyrodniałych, kastrować anormalnych i dokonywać heroicznych eksperymentów na żywem ciele. Nienawidził sentymentalizmu, nie litując się nad pacjentami, nie dopuszczał też politowania, a wszelakie szlochy nie interesowały go wcale. Ale gdzie jeno mógł ratować... ratował w sposób bezwzględny, zatapiał nóż w żywem ciele, by uleczyć żyjącego człowieka. Miał serce twarde, ale ręce aksamitne. Bano go się i oblegano jednocześnie. Obdzierał bogaczy, a nie brał nic od biednych.
Żył wystawnie, rozlubowawszy się w zbytku, był jednak w stanie to wszystko odrzucić w zupełności każdego dnia. Szło o to jeno, by jeśli się już ma, mieć wszystko. Żona stanowiła część składową tego zbytku. Używał wszystkiego, jak należało, nie żądając jednak tego, czego dać nie mogło. Nie chciał, by Noemi podzielała jego myśli, gdyż nie dawał ich jej wcale. Noemi wcale nie pragnęła tego, mając resztę, i czuła się zadowoloną. Filip zadecydował, że kobieta winna być taką, a gdyby myśleć zaczęła, stałaby się meblem zawadzającym i nie miłym.
Czemuż go tedy zajęła natychmiast Anetka?
Wzięło go to, czem sobie byli podobni.
To podobieństwo, istniejące w Anetce ówczesnej, odczuł sam jeden tylko Filip i od pierwszego spojrzenia i wymiany ciosów w rozmowie, powiedział sobie:
— Ona patrzy na ludzi zupełnie jak ja... To moja rasa!
Jego rasa? Fakty przeczyły temu, bo przecież Anetka spadła z tego poziomu społecznego, na który Filip wspiął się z mozołem i siłą pięści. Ale w tej chwili stali narówni, czuli się oboje obcymi w tym świecie, byli jego wrogami i oboje też byli potomkami rasy, dawniej władającej ziemią, a dziś zdetronizowanej, rozproszonej i niemal zanikłej. Dziwne są dzieje i przemiany ras i pytanie, czy triumfująca ludzkość nie zmierza ku miernocie. Ale zdarzają się odrzuty i czasem dawny władca odzyskuje swe mienie na dzień jeden choćby. Filip dopominał się o mienie swoje, czy nie swoje... rzecz obojętna... ale jak zawsze o wszystko, tak i teraz przysądził sobie Anetkę na własność.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.