Dusza Zaczarowana/II/Część trzecia/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł II. Lato
Część trzecia
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny II. L’Été
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Następnego ranka, z trosk dnia ubiegłego został jeno śnieg, topniejący w słońcu,

Cosi la neve al sol si desigilla

oraz boleściwa rozkosz ciała, które walczy, a wie, że odniosło zwycięstwo.
Odpoczęła po cierpieniach i namiętności. Dla wyzwolenia, koniecznem jest zaspokojenie zupełne. Ale nie każdy ma tę odwagę i karmi zgłodniałego psa okruszynami, spadłemi ze stołu. Ci tylko zwyciężają cierpienie, którzy się zdobyć mogą na to, by ogarnąć je w całem rozpętaniu i powiedzieć:
— Biorę cię! Wydasz przeze mnie potomka!
Ten potężny oplot twórczej duszy jest brutalny i płodny, jak akt miłosny...
Anetka znalazła na stole, to co napisała, i potargała kartkę. Chaotycznych słów tych znieść dzisiaj nie mogła, podobnie jak uczuć, które je wywołały. Bała się zmącić spokój, w którym się pławiła, czując to samo, co czuje człowiek zwolniony z łańcuchów. I zaraz dostrzegła w wizji ten łańcuch niewoli, opasujący długie pokolenia dusz (tych samych dusz, co jej dusza), i zadała sobie pytanie:
— Skądże się bierze ta ciągła niewola i zrywanie więzów? Do jakichże celów kroczę krwawym gościńcem pożądania?
Ale wszystko minęło rychło. Nacóż się troszczyć tem, co nastąpi, skoro zniknie, jak przyszło. Wiemy, że mimo wszystko, nie sięgniemy dalej. Wyrażają to stare słowa bohaterskiej modlitwy:
— Oby Bóg nie nakładał nam na barki większego brzemienia, niżbyśmy unieść zdołali.
Dźwigła swoje brzemię dnia... Tak będzie i dalej! Teraz czuła ulgę na ciele i sercu...

To strive, to seek, not to find and not to yield.

Tak, tak... nie zmarnowała dnia. Jutro... nastąpi ciąg dalszy!
Wstała. Była naga. Poranne sierpniowe słońce zazierało ponad dachy, kąpiąc pokój i jej ciało w światłości... Czuła się... wbrew wszystkiemu... szczęśliwą.
Otaczało ją to co wczoraj, ziemia, niebo, przeszłość i przyszłość, ale wszystko, gnębiące wczoraj... dziś promieniało.

Marek wrócił późną nocą, czując wyrzuty sumienia, że bawił się sam i pozwolił jej czuwać. Wiedział, że przed jego powrotem nie położy się spać i spodziewał się lodowatego powitania. Chociaż był winny, a może dlatego właśnie, przybrał minę zuchwałą, uśmiechnięty drwiąco, poszukał klucza za rogóżką i otwarł drzwi. Cicho było zupełnie. Zawiesiwszy płaszcz w przedpokoju, wślizgnął się na palcach do siebie i chciał położyć, nie robiąc hałasu. Ulżyło mu, że do jutra mógł odłożyć poważne sprawy. Ale nie rozebrawszy się jeszcze całkiem, uczuł niepokój. Zdumiony tem niezwykłem milczeniem, pod wpływem bujnej wyobraźni, zadał sobie pytanie, co to może znaczyć. Nie mając pojęcia o przejściach matki, wiedział jednak, że jest nieobliczalna, to też boso, w koszuli podszedł do drzwi pokoju Anetki i zaczął nadsłuchiwać. Spała, oddychając porywczo i nierówno. Uchylił drzwi i pragnąc przekonać się, czy nie chora, podszedł do łóżka. Zobaczył ją przy świetle ulicznej latarni. Leżała nawznak, bezwładna, z włosami na twarzy i miała ten wyraz tragiczny, który dawniej już niepokoił Sylwję. Urywany, gwałtowny oddech szarpał jej piersiami, Marka przeraziło to i napełniło politowaniem, odczuł bowiem całe znużenie i troskę matki. Pochylony nad nią, szepnął drżącym głosem:
— Mamo!
Anetka posłyszała snać przez mgłę snu to zawołanie, uczyniła gest, jakby się chciała wyrwać z tej toni, i wydała jęk. Chłopiec odszedł przerażony, ona zaś zapadła w bezwład na nowo. Położył się i wyczerpany całym dniem spał bez przerwy do rana.
Gdy wstał, przyszły mu na myśl nocne obawy. Zdziwiła go także długa nieobecność matki, która zazwyczaj (złościło go to nawet) wchodziła do jego stancyjki rankiem i całowała na dzieńdobry. Dziś jej nie było, ale słyszał, że chodzi po swoim pokoju. Otwarł drzwi. Klęczała, ocierając z kurzu meble, i nie obróciła się do niego. Gdy jej powiedział: dzieńdobry, spojrzała z uśmiechem i odpowiedziała:
— Dzieńdobry, mój chłopcze! — i podjęła na nowo robotę, nie troszcząc się o niego wcale. Myślał, że zacznie pytać co robił, czego niecierpiał, ale dotkniętym się uczuł, gdy tego nie uczyniła. Chodziła teraz po pokoju, porządkując i kończąc się ubierać, gdyż wyjść musiała na lekcje. Widział w lustrze jej rysy znużone, oczy podkrążone jeszcze, ale błyszczało w nich światło, a usta śmiały się. Spodziewał się ujrzeć smutek i gotów był nawet żałować matki, to zaś, co widział, psuło plany i sprzeciwiało się logice młodego człowieka.
Ale Anetka miała logikę własną, logikę serca, niedostępną rozumowi. Nie troszczyła się, co inni myśleć mogą, i nie chciała, by ją rozumieli. Niech kochają naoślep, a jeśli tego nie umieją, niech robią co chcą. Musiała kochać za nich i za siebie, bo stać ją było na to.
Uśmiechnięta do lustra i potrosze do nieśmiertelnego Amora, opuściła rękę z grzebieniem, obróciła się do syna i, widząc jego zafrasowaną minę, wspomniała wczorajszy wieczór. To też ujęła go pod brodę i powiedziała wesoło, a dobitnie:
— Wczoraj tańczyłeś... bardzom rada temu... dziś śpiewaj sobie!
Zaśmiała się na widok jego osłupienia, popieściła oczyma, pocałowała w pyszczek i biorąc torebkę, wyszła, rzuciwszy mu od progu:
— Dowidzenia, świerszczu domowy!
Usłyszał, jak gwiżdże w przedpokoju wesołą piosenkę (zazdrościł jej, gdyż gwizdała lepiej, niż on).
Oburzyła go wprost ta wesołość, nieprzystojna po wczorajszej trosce. Nie mogąc jej pojąć, jął, wzorem innych, zarzucać jej, jak wszystkim kobietom skłonność do kaprysów i brak powagi. La donna mobile.
Na wychodnem zwrócił jego uwagę kawałek papieru, wystający z kosza. Zobaczył na potarganym szczątku słów kilka, skreślonych pismem matki. Rzucił się na to chciwie. Znalazł płomienne wyrazy, przerwane w połowie, i to go bardziej jeszcze podnieciło. Przeszukał cały kosz, do ostatniego strzępka i jął drżącemi rękami składać w porządku. Odczytawszy cały wiersz, uczuł wzburzenie. Nie rozumiał wszystkiego, ale odczuł płomień tego krzyku samotnicy i spojrzał w nieznaną dotąd toń namiętności i bólu. Zdrętwiał. Czyż możliwe, by ten okrzyk wyrwał się z piersi jego matki? Nie... nie... nie chciał tego wcale i mówił sobie, że to przepisała z jakiejś książki. Ale z której? Nie mógł pytać. A jeśli nie? Uczuł łzy w oczach i wezbrał chęcią rzucenia się jej w ramiona... do stóp, otworzyć jej serce... czytać w jej sercu... Ale nie umiał tego uczynić.

Nie powiedział nic matce, gdy wróciła w południe na obiad, tylko schował na piersiach odpisany przez siebie wiersz, oraz strzępy oryginału. Siedząc przy stole, wyminął jej spojrzenie, gdy weszła. Im płomienniej pragnął poznać prawdę, tem silniej naciskał na twarz maskę obojętności. Na widok spokoju Anetki nabrał podejrzenia, że to nie jej słowa. Mimo to trapiło go przypuszczenie, że może tak jest. Matką jego była ta kobieta, na którą nie śmiał podnieść oczu. Siedziała naprzeciw. Ile razy jednak wstała, krzątając się po pokoju, czy wnosząc potrawy, śledził ją bacznie inkwizytorskiem spojrzeniem, pytając:
— Ktoś ty jest?
Nie mógł wyjaśnić w pełni mglistego wrażenia, które go pociągało i niepokoiło. A Anetka przepojona nowem życiem, nie dostrzegła niczego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.