Dusza Zaczarowana/II/Część trzecia/13
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | II. Lato |
Część | trzecia |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | II. L’Été |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część trzecia Cała księga II |
Indeks stron |
Anetka chciała uciec się w niedoli swej do syna i na jego piersi ukryć zbolałą głowę. Sądziła, że miłość ta nie zawiedzie. Niestety, zawiodła także. Anetka nie mogła uzyskać znaku serdeczności, lub przynajmniej zainteresowania Marka, który stał się teraz, jak nigdy, oschły, chłodny i obojętny. Nie dostrzegł trosk matki, które zresztą taiła, ale tak niezręcznie, że mógł wyczytać wszystko z oczu bezsennych, bladej twarzy, chudych rąk i całej postaci, żartej okrutną namiętnością. Nie czytał, nie patrzył nawet, zajęty sobą wyłącznie. Jawiąc się tylko do jedzenia, milczał, niebaczny na wysiłki matki i ledwo na początku i na końcu dnia mówił dla świętego spokoju: dzieńdobry i dobranoc, co zresztą uważał za bzdurę. Podawał niechętny i znudzony czoło do pocałowania przed pójściem do liceum, lub za własnemi sprawami (z których nie zdawał rachunku), zresztą siedział w swym pokoiku, wielkości szafy, wciśniętym pomiędzy jadalnię a sypialnię, i biada temu, ktoby mu przeszkadzał. Przy stole był jak obcy, a Anetka mówiła sobie z goryczą:
— Gdybym zmarła, nie zapłakałby nawet.
We snach jeno marzyła o małym towarzyszu z krwi własnej, co przytulony do jej serca, odgadywał bez słów wszystko. Jeśli mu już zbrakło serdeczności, czemuż był tak twardy, niemal pełen urazy chwilami?... Zaco? Czyż za nadmiar miłości?
— Tak, nadmierna miłość to moja choroba! — mówiła sobie. — Nie trzeba tego ludziom i krępuje ich. Ale syn mój nie kocha mnie wcale, radby uciec, jest bardzo mało moim synem! Nie wie i nie odczuwa tego co ja.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
A jednak w tym właśnie czasie, w sercu małego Marka jaśniała miłość i poezja. Pokochał do szaleństwa Noemi miłością dziecięcą, bezsensowną i trawiącą, która nie wie niemal, czego chce od kobiety, widzieć ją, czuć, dotykać, czy smakować? Nie ma w istocie pojęcia o posiadaniu, gdyż sam jest opętany. Marek omdlewał niemal, dotykając rąk Noemi, przyciskając do nich usta, koniec nosa, który, niby nos młodego psiaka węszył czy odurzającą woń kobiecego ciała. Była mu żywym kwiatem i owocem. Łaknął ukąszenia i drżał z obawy, że wbije zęby... Raz nawet (o wstydzie)... Potem czekał ze strachem, co nastąpi, pewny oburzenia, publicznych wymówek i odpędzenia. Ona jednak rzekła ze śmiechem:
— Psiaku!
Uderzyła go po uchu i potarła jego nosem kilka razy po miejscu, gdzie wbił zęby, mówiąc:
— Przeproś... przeproś, szkaradniku!
Odtąd bawiła się młodem zwierzątkiem, nie zamierzając nic złego, ni dobrego, drażniąc tylko zakochanego malca, co dla niej nie miało znaczenia. Nie sądziła, by sprawa była poważną dla Marka, on jednak (mimo pozorów innych, syn Anetki) wziął rzecz tragicznie.
Od pierwszego widzenia była mu rajem zabronionym, cudnym mirażem, jaki w oczach niewinnego dziecka stanowi kobieta. Tworzy ono sobie obraz z wszystkiego, co widzi i nie widzi, czego się boi i pragnie, pod wpływem ekstatycznego, brutalnego wołania natury. Nie dostrzegał może dobrze ani jednego rysu Noemi, ale wszystko, każdy fałd jej sukni, pęk włosów, głos, zapach, lśnienie oczu, wyrywało mu z ciała i serca okrzyki wesela i nadziei, budziło szczęście i łzy wyciskało.
W tym samym czasie, kiedy był dla matki twardy, wrogi, lodowaty i niedostępny badaniom, czemu taki jest, kiedy za najbłahszem słowem dawał opryskliwe odpowiedzi, wtedy właśnie osiągnął objawienie cudu. Od tygodnia był pijany. Chodził bez wiedzy matki do Noemi, która go zrobiła swym szpiegiem, chcąc wiedzieć, co się dzieje w obozie nieprzyjacielskim. Pewnego dnia zastał Noemi przed zwierciadłem w salonie. Mówiła do siebie i mizdrzyła się. Żartem posmarowała mu wargi barwiczką, odjętą od własnych ust. Odtąd Marek czuł smak ust ukochanej i nie schodziły mu one z myśli. Widział różową, jak wiśnia wargę górną, podniesioną, niezdolną nigdy dotknąć dolnej. Pewnego dnia trzasnąwszy drzwiami, postanowił „zwiać“ z liceum i przejść się. Był lipiec, po pogodnem niebie płynęły obłoki, szemrały fontanny, uśmiechały się mijające go kobiety. Wszystko to oszołamiało go.
Szedł, nastawiając jasną głowę na wiatr letni, i był przepojony szaleńczemi urojeniami, ale mimo to dostrzegł ciotkę Sylwję na trotuarze przeciwległym. Co prędzej skręcił w bocznicę, nie chcąc jej spotkać, nie dlatego, by miał się obawiać jej uwag z powodu opuszczenia lekcyj, ale dlatego, że mając tajemnicę, nie był jej pewny (wręcz przeciwnie, jak z matką). Czuł instynktownie, że ciotka Sylwja jest bardzo biegłą w odczytywaniu tego rodzaju sekretów...
Nie zobaczyła i odetchnął z ulgą, mogąc się delektować przez cały ranek swoją miłością. Stawał przytem bezwiednie przed wystawami, oglądając to krawatki, to laski, lub dziennik ilustrowany i podobnie jak gołębie, dążące co ranka do starych ogrodów, pełnych świeżych drzew, zaszedł tam, gdzie go nęcił cień i gruchanie tych ptaków.
Przez górę Św. Genowefy i starą, ludną ulicę dotarł, nim się spostrzegł, do Jardin des Plantes.
Mało tu było o tej porze ludzi, w dali brzęczał Paryż, niby trzmiel, a wokół wibrował błękit lata. Marek usiadł na ławce pod grupą drzew i przycisnął nerwowo dłonie do piersi, jakby kryjąc skarb bezcenny przed niedyskretnem spojrzeniem. Cóż było skarbem tym, o którym śnić niemal bał się? Oto kilka słów Noemi, z których zbudował świat cały. W czasie ostatniej wizyty, nie zważając prawie na jego obecność, rzuciła mu uśmiech, zaabsorbowana wielkiem zdarzeniem (odzyskanie Filipa, upokorzenie Anetki... zwycięstwo ostateczne!... Ach któż wie? Niema rzeczy ostatecznych... radujmyż się chwilą obecną!). Westchnęła zmęczona, zdenerwowana i rozradowana, a Marek zapytał o powód. Spostrzegłszy przelotnie trwożne i naiwne spojrzenie chłopca, powiedziała tajemniczo:
— To sekret!
I westchnęła znowu. On zaś spytał:
— Cóż za sekret?
Przemknęła jej myśl złośliwa i odparła:
— Nie mogę powiedzieć! Zgadnij!
Zaczęła wabnie mrugać powiekami.
Drżąc ze wzruszenia, powiedział:
— Nie zgadnę! Proszę powiedzieć!
— Nie... nie... nie!
Zarumieniony, bąkał nieśmiało, bojąc się teraz dowiedzieć. Noemi przybrała minę uroczystą i przedłużając zabawkę, powiedziała:
— Chcesz koniecznie?
Przejęty do głębi omal nie krzyknął:
— Nie!
— A więc... Nie... nie dziś. Powiem ci innym razem.
— Kiedy?
— Niedługo.
— Kiedy?
— Niedługo... w przyszłym tygodniu, gdy przyjdziesz na kolację.
Minął tydzień. Nadszedł oznaczony wieczór, a Marek żył oczekiwaniem zobaczenia Noemi. Raczej przeżył tę chwilę dwadzieścia razy, nie śmiąc jednak nigdy dotrzeć do końca historji. Trwożyła go... wolał utykać słodko, w połowie. Siedząc na ławce, omdlewał z tęsknoty. Jął tętnić dzwonek, jakaś dziewczynka przeszła ścieżką, śpiewając, w klatkach opodal gwarzyły ptaki egzotyczne językiem nieznanym, a podniecającym, z oddali dochodził od Sekwany pisk syreny statku holowniczego. Nie widząc siedzącego, minęła go powoli para kochanków, ciemnowłosa dziewczyna i blady robotnik. Całowali się i tonęli w sobie oczyma. Wstrzymując oddech, śledził ich aż do zakrętu, a gdy znikli, zapłakał poruszony szczęściem, które przeszło mimo niego. Może też z tęsknoty za szczęściem oczekiwanem, które przepełniało jego serce i wszystko wokół.
Wrócił opromieniony krótką chwilą ekstazy. Prześcignęła ona obraz Noemi, roztopiony teraz w toni złotej. Trzeba się było zdobyć na akt woli, by obraz ten odzyskać i Marek usiłował tego dokazać, przeskakując po cztery naraz stopnie schodów, niesiony jakby na skrzydłach przez siłę nadziei i heroicznych zamysłów. Ale aureola zagasła natychmiast, gdy dostrzegł surowe spojrzenie matki (spóźnił się trzy kwadranse na obiad) i zaraz objęło go zniechęcenie i szarzyzna.
Anetka nie mówiła do syna, dźwigała bowiem brzemię trosk niemożliwych do podziału. Siedzący naprzeciw niej syn wydał jej się samolubnym i obcym. Jadł chciwie, pospiesznie, chcąc skończyć i zatonąć na nowo w marzeniu. Anetka pomyślała:
— Jestem mu tylko żywicielką! Zatraciła już nawet odwagę protestowania, opuściły ją siły. Dopiero gdy skończył, zauważył, że nie przemówił słowa i uczuł niejaki wyrzut sumienia, ale zmilczał, bojąc się pytań. Niedbale zwinął serwetę, wetknął ją w obrączkę, wstał unikając starannie spojrzenia matki i wyszedł... chciał wyjść... ale nagle zawrócił i spytał pod naporem nagłego porywu (chociaż pewny był swego wobec przyrzeczenia Noemi):
— Dziś idziemy na kolację do Villard’ów... nieprawdaż?
Siedząc bez ruchu, zapadła w milczenie, odparła, nie patrząc nań:
— Nie jesteśmy zaproszeni na kolację.
Marek stanął u drzwi, zaskoczony tem powiedział:
— Jakto? Powiedziano mi!
— Kto ci powiedział?
Zmilczał zakłopotany, gdyż matka nie wiedziała o jego wizytach u Noemi. Pospiesznie odwrócił pytanie drugiem pytaniem:
— Kiedyż więc mamy tam iść?
Anetka wzruszyła ramionami. Nie było tedy mowy o kolacji u Villard’ów! Noemi powiedziała, widać, żartem, że w przyszłym tygodniu, jakby to znaczyło: Za lat czterdzieści!
Marek puścił klamkę, wrócił zatrwożony, a Anetka powiedziała, widząc jego rozczarowanie:
— Nie wiem.
— Jakto? Nie wiesz?
Anetka odrzekła: Villard’owie wyjechali, podobno.
Marek krzyknął:
— Nie!
Zdawała się nie słyszeć tego. Marek dotknął leżącego na stole ramienia matki i rzekł błagająco:
— To nieprawda?
Anetka zbudziła się z otępienia, wstała i zaczęła sprzątać ze stołu.
— Ale dokąd... dokądże wyjechali? — zawołał zdruzgotany Marek.
— Nie wiem! — odparła.
Zabrała naczynia i wyszła.
Marek został wśród gruzów marzeń. Nie mógł pojąć... Ten nagły wyjazd bez zawiadomienia... Niepodobieństwo! Rzucił się za matką, by na niej wymusić objaśnienie... Ale nie... zatrzymał się... Nie, to było kłamstwo! Anetka dostrzegła, widać, jego miłość i chciała go rozdzielić z ukochaną. Zrozumiał wszystko... Kłamała! Noemi nie mogła wyjechać. Zapłonął nienawiścią do matki.
Wymknął się z mieszkania, zbiegł po schodach i pobiegł z bijącem sercem do Villard’ów. Chciał się przekonać, że nie wyjechali... I rzeczywiście, byli w mieście. Lokaj oświadczył, że pan wyszedł, a pani znużona i nie przyjmuje nikogo. Marek zażądał, by jej oznajmiono, że przyszedł i prosi o minutę rozmowy. Lokaj wrócił i powiedział: Pani bardzo przykro, ale to rzecz niemożliwa! Zaczął nalegać gorączkowo, twierdząc, że ma coś bardzo ważnego. Bełkotał, słowa mu się mąciły, był bliski płaczu, rumienił się, a drwiące, spokojne spojrzenie lokaja odbierało mu przytomność. Lokaj popchnął go zlekka ku drzwiom, Marek zaś jął głupio wykrzykiwać, że go tykać nie wolno. Wówczas lokaj poradził mu, by odszedł i umilkł, gdyż inaczej zatelefonuje po stróża... Za chwilę zapadły za nim drzwi. Stał na progu zawstydzony, niezdolny iść. Machinalnie oparł się o drzwi i zauważył, że są zamknięte niedbale. Pchnął je, wszedł, chcąc koniecznie dotrzeć do Noemi. Przedpokój był pusty, ale wiedząc, gdzie jest jej pokój, przeszedł kurytarz. Nagle usłyszał przez drzwi głos Noemi. Mówiła do lokaja:
— Nudzi mnie ten smarkacz! Dobrze, że mu utarto nos!...
Zbiegł do sieni, płacząc, zgrzytając zębami, napół przytomny, siadł na dole, na schodach i dyszał. Nie chciał wychodzić na ulicę, by nie widziano, że płacze. Potem otarł łzy, przybrał minę spokojną i kryjąc pod nią ból, wrócił do domu. Był w rozpaczy, chciał umrzeć, gdyż życie uznał za niemożliwe. Było zbyt ohydne, nikczemne... wszyscy kłamali! Nie mógł oddychać. Mijając Sekwanę miał postanowienie skoczyć w wodę, ale uprzedził go ktoś inny. Parapety pełne były ludzi ...wyciągano właśnie topielca. Cóż ich pchnęło do patrzenia... Trochę sadyzmu, a także odrobinka litości, większość zaś patrzyła dla rozrywki. Niektórzy chcieli widzieć, jak wygląda cierpienie (jakby to sami cierpieć mogli), jak wygląda śmierć (jakby to oni umierali). Marka uderzyła ta nikczemna ciekawość. Zabić się... dobrze... ale nie publicznie. Jak matka, nie chciał dawać widowiska kanaljom, pozwolić się dotykać rękami, hańbić spojrzeniem! Zacisnąwszy zęby, wrócił prędko, zdecydowany na śmierć.
Myszkując pod nieobecność matki w mieszkaniu, znalazł rewolwer Noemi, który Anetka niedbale włożyła do szuflady. Zabrał goi schował. Postanowił teraz przystąpić zaraz do rzeczy. Wślizgnął się cicho jak wyszedł i, zamknąwszy drzwi swej stancyjki, zaczął przygotowania. Gdzież strzelać, by nie chybić. Trzeba stanąć przed lustrem,... ale gdzież upadnie? Lepiej siąść przy stole i lustro postawić przed sobą. Zdjął lustro, i oparł o gruby słownik... Widział się teraz dobrze. Przyłożył lufę do czoła i przyszło mu na myśl, że najlepiej mierzyć w skroń. Zakłopotało go, czy to nie zaboli bardzo... O matce nie wspomniał nawet. Patrząc sobie w oczy, doznał wzruszenia... Biedny ten Marek! Wydało mu się, że musi jednak przed śmiercią wyrazić, czego doznał od świata i jak nim gardził. Koniecznie się trzeba było zemścić, zostawić po sobie żal i wzbudzić podziw. Wziął duży arkusz, złożył go krzywo (spieszył się) i napisał starannem, a koślawem pismem dziecka:
— Żyć nie mogę, gdyż mnie zdradziła. Świat jest zły. Nie kocham już nikogo, przeto lepiej umrzeć. Kobiety kłamią, są nikczemne, nie umieją kochać! Pogardzam niemi. Chcę, by mi ten papier włożono do trumny. Umieram przez Noemi.
Zapłakał, ujrzawszy na papierze to drogie imię i zatkał usta chustką, by ktoś nie usłyszał. Otarł oczy, przeczytał i pomyślał poważnie.
— Nie mogę jej kompromitować.
Potargał tedy papier i zaczął na nowo, a wiersze, wbrew usiłowaniom, wypadły krzywo. Napisawszy:
— Nie umieją kochać...
Dodał:
— Ja umiałem i dlatego umieram.
Mimo bólu, zadowolony był wielce z tego frazesu, pocieszył go niemal i ogarnęła go fala dobroci dla tych, których opuszczał, to też zakończył wspaniałomyślnie:
— Przebaczam wszystkim!
Podpisał kartkę. Za chwilę miał być wolny i zgóry przewidywał piękny efekt.
W chwili, gdy maczał zaschłe pióro, chcąc poprawić niekształtną literę, otwarły się nagle za jego plecami drzwi stancyjki. Zdołał ledwo wetknąć pod pachę rewolwer i papier. Anetka dostrzegła tylko lustro, podparte słownikiem, i była pewna, że Marek przeglądał się w niem właśnie. Nie uczyniła żadnej uwagi i głosem wielce znużonym, jakby do cna wyczerpana, powiedziała, że wyszło jej z pamięci kupić mleka. Poprosiła, by ją wyręczył w tym sprawunku. Ale Marek, zajęty sprawą, o której nie wiedziała, nie miał ochoty iść i odparł szorstko, że nie ma czasu. Uśmiechnąwszy się gorzko, wyszła i zamknęła drzwi.
Słyszał, jak kroczy powoli po schodach (była całkiem złamana), i uczuł wyrzut sumienia. Wspomniawszy wyraz jej twarzy, wsunął szybko rewolwer w szufladę, zagrzebał swe „Pożegnanie życia“ pod stosem książek i wybiegł. Na schodach potrącił matkę i krzyknął szorstko, że idzie po mleko. Anetka wróciła, a w sercu doznała niejakiej ulgi. Pomyślała, że chłopiec nie jest tak zły, jak się wydaje, chociaż rani ją swoją opryskliwością. Nie był zbyt czuły... zaprawdę!... Tem lepiej zresztą... biedaczek nie zazna w życiu tylu cierpień.
Wróciwszy, zapomniał Marek zupełnie samobójczych planów i, nie chcąc patrzyć na niezdarny swój „Testament“, schował go na spód jakiegoś pudełka. Odpędził też gnębiącą myśl. Uznał, że byłoby to podłością ze względu na matkę, której stan zdrowia zaniepokoił go teraz. Ale nie umiał tego wyrazić, a ona nie umiała już teraz odpowiedzieć. Źle pojęta miłość własna nie pozwalała Markowi przejawić wzruszenia, a Anetka nie chciała go niepokoić, zapadli tedy oboje w zwykłą niemotę. Wolny już od troski, uznał za stosowne czuć urazę do matki, dla której poświęcił swe samobójstwo. Czuł, że nie ma do tego ochoty, ale musiał się na kimś zemścić. Najlepiej mścić się na matce, bo zawsze jest pod ręką i nie oponuje nigdy.
Milczeli tedy dalej, trawieni własnemi troskami, a Marek, któremu ciężył smutek, uczuwał niechęć do smutku matki. Doznał ulgi, usłyszawszy dzwonek, który zwiastował (znał ten sposób dzwonienia)... ciotkę Sylwję. Przyszła, by zabrać Marka na występ Isadory, gdyż pałała teraz zachwytem dla tańca. Mimo poczucia, że winien zachować w duszy i na twarzy (zwłaszcza na twarzy) piętno tragicznego przejścia, nie mógł zataić uciechy, że wszystko minęło. Pobiegł ubierać się co prędzej i zostawił drzwi otwarte, by nie stracić wesołych słów ciotki, która od samego progu zaczęła opowiadać jakąś sprośną historyjkę. Przejęta odrazą, Anetka wysilała się na uśmiech, myśląc jednocześnie:
— Czyż możliwe, by ta sama kobieta wyła rok temu na zwłokach dziecka? Czyż zapomniała?
Anetka nie była zdolną do takiej elastyczności. Zato Marek odpowiadał z drugiego pokoju wybuchami śmiechu. Po chwili wyszedł promienny, gotów do drogi, ale dostrzegł w twarzy matki rys twardy, jakby przyganę. Dotknęło go to bardziej, niż wyrzut i zemścił się, zdwajając wesołość. Tak się hałaśliwie spieszył, że zapomniał pożegnać matki. Wpadło mu na myśl wrócić, ale po chwili zdecydował się zostawić poza sobą tę twarz smutną i cały przygnębiający nastrój, który mu zepsuł dzień. Cóż to za dzień! W kilku godzinach przeżył kilka razy życie, pomiędzy rozpaczą i radością rozpięte. Młodzieniec jest lekki, jak ptaszek. Uleci, gałązka zachwieje się i po wszystkiem, Zostaje wspomnienie, które zresztą sam zaciera, żądny trosk nowych i nowych radości.
Ale Anetkę ten śmiech jego, dochodzący ze schodów, zranił w serce. Nie mogąc wiedzieć, co się w nim działo, namiętna jak syn, pomyślała, że ją nienawidzi. Namiętność wszystko przesadza. Zawadzała mu... oczywiście... zawadzała Markowi. Chciał się oswobodzić, czując, że szczęśliwszy będzie, gdy umrze matka. I ona także będzie szczęśliwsza. Przebiła ją, niby strzała, myśl bezrozumna, że syn jej pożąda jej śmierci (czyż tak bardzo bezrozumna? Któż wie, czy dziecko nie pragnie tego czasem, w pewnej chwili), a to straszne uświadomienie uderzyło w nią, niby grom teraz, kiedy drżącą, niepewną jeno dłonią trzymała się życia.
Długo targana nawrotami namiętności, teraz, gdy decyzja zapadła i nastąpiła rzecz nieunikniona, nie miała już siły zwalczać wnętrznego wroga, który też rzucił się na nią.
Spiskowała z nim nawet, otwierając naściężaj bramy. Gdy wszystko utracimy, niechże nam będzie chociaż wolno rozkoszować się rozpaczą. Czując się wyłączną właścicielką cierpienia i krwawiącego serca, nie broniła się wspomnieniom Filipa. Stawał przed nią tak żywy, że go widziała, dotykała i mówiła doń. Miała przed sobą wszystko, co ją w nim pociągało i raziło, a owa antagonistyczna unja płonęła podwójnem zarzewiem miłości i walki. Oplot miłosny, a bój to jedno. Złuda zmysłowa nabierała nieraz takiej mocy, że gięła się pod uściskiem, jak Leda pod łabędziem. Żądza spłynęła w jeden nurt z rozpaczą. Kobieta w wieku Anetki, pozbawiona miłości, która jest jej życiem, sądzi, że wszelka miłość zamarła na zawsze. To też po nocach, opuszczona i zrozpaczona doznawała wrażenia, że kona, ściskało ją w gardle, miotała się, walcząc z męką, która wracała ciągle. Tego też dnia daremnie starała się Anetka zająć czemś, brała robotę, rzucała ją i siadała przy stole, załamując ręce. Ogarnęła ją myśl szaleńcza. Doprowadzona do ostateczności, zdolną była teraz do każdego czynu. Tracąc zmysły, widziała przed sobą korowód dzikich maszkar, oraz czuła chęć nieprzepartą, by iść na ulicę i oddawać się każdemu przechodniowi, celem zdruzgotania i oplugawienia ciała i serca. Na myśl tę bestjalską krzyknęła ze strachu, a strach sprawił, że myśl została utrwalona. Wówczas, podobnie jak syn, postanowiła zadać sobie śmierć. Wiedziała, że już nie panuje nad pokusą...
Wstała i podeszła do drzwi. Ale musiała minąć otwarte okno. Postanowiła rzucić się niem na bruk. Dziwnym instynktem czystości wiedziona, chciała ocalić duszę od zmazy. Było to złudą, intelekt wiedział o tem, ale instynkt widział jaśniej i zwyciężył. Pod wpływem tego opętania szła ku oknu, ale nagle uderzyła się bardzo mocno w brzuch o róg kredensu. Zabolało ją tak gwałtownie, że straciła dech. Skulona, przyciskając zranione miejsce rękami, uczuła dziką radość zemsty, że właśnie cios otrzymała w brzuch. Radaby była unicestwić w ciele swojem ślepego władcę, boga-tygrysa. Potem przyszła reakcja. Anetka padła na fotel pod oknem, brakło jej sił, ręce zlodowaciały, serce bić przestało i, staczając się już w przepaść, ostatnim błyskiem myśli rzuciła:
— Prędzej! Prędzej!
Zemdlała.