Przejdź do zawartości

Dusza Zaczarowana/II/Część pierwsza/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł II. Lato
Część pierwsza
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny II. L’Été
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Troska weszła w istocie, ale zgoła inna, niż ta, której się obawiała Anetka. Nigdy przewidzieć nie można oblicza szczęścia, czy niedoli.
Pewnej nocy spoczywała w półśnie, w szczęsnej melancholji, kołysana falą marzeń, gdy nagle spostrzegła niebezpieczeństwo. Zanim poznała, skąd przybywa, zebrała siły, by pospieszyć do łóżeczka śpiącego dziecka. Świadomość jej nie zasypiała nigdy zupełnie, strząsnęła tedy otępienie senne i nadsłuchiwała trwożnie. Nie omyliła się wcale, oddech malca, którego nie traciła nigdy z uszu, był mocno przyspieszony, a przez dziwną osmozę Anetka poczuła, że pierś jej też coś uciska. Ze świecą w ręku pochyliła się nad synem. Spał, rzucając się przez sen, nie był czerwony, co ją uspokoiło, ale że miał zimne kończyny, przeto go przykryła lepiej. To mu zrobiło dobrze, tak, że się jej wydało, iż alarm był fałszywy. Ale po chwili malec zaczął ponownie dyszeć. Anetka łudziła się rozmyślnie dalej, szepcąc do siebie:
— Oddycha zupełnie normalnie. To ja dyszę tylko.
Jakby wola jej mogła zostać narzuconą dziecku, zmusiła się do spokoju. Ale nie było już wątpliwości, ucisk wzrastał, a oddech stawał się coraz to cięższy i szybszy. Potem nastąpił atak kaszlu, chłopiec zbudził się i zapłakał. Anetka pochwyciła w ramiona dziecko, które krzyczało chrypliwie, twarzyczkę miało pobladłą i posiniałe wargi. Anetkę ogarnęła rozpacz, a przywołana ciotka Wiktorja zwiększyła jeszcze jej przerażenie. Właśnie tego dnia skutkiem naprawy telefon nie funkcjonował i nie mogła wezwać tą drogą lekarza, zaś w pobliżu nie było apteki. Willa stała na uboczu, służąca nie miała wielkiej ochoty biegać nocą po pustych ulicach, a niebezpieczeństwo wzrastało. Anetka omal nie straciła głowy, ale przemogła się. Ciotka jęczała, kręcąc się, niby mucha wokoło lampy, a Anetka ofuknęła ją szorstko:
— Nie lamentuj, bo z tego nic! Raczej dopomóż mi.
Osłupiała ciotka przyszła potrochu do siebie i mimo obawy przerażenia bardziej jeszcze bratanicy, orzekła na podstawie dawnych doświadczeń, że to jest krup. Anetka powątpiewała, ciotka także potrosze. Jeśli to nie krup, to w każdym razie coś równie śmiertelnego i strasznego. Omyłka w takim razie nie ratuje sytuacji, nieświadomość zła zwiększa atoli przerażenie. Serce Anetki zlodowaciałe było jednak teraz spokojne, a rozum bystry, to też serce owo podyktowało jej to, czego nie znała z doświadczenia, ni książek (lekarz potwierdził nazajutrz). Cierpiała jak on, cierpiała więcej jeszcze, gdyż uznała się za odpowiedzialną za chorobę syna.
Odpowiedzialność taka, gdy idzie o istotę ukochaną, budzi zabobony i bierzemy na siebie winę. Anetka oskarżała się o brak czujności, lekkomyślności, znużenie dzieckiem (przejściowe), a nawet przemknął przez jej duszę cień żalu nieprzyznanego sobie zresztą, że życie własne utopiła w dziecku. Uczuła, że to znużenie, ten żal tkwiły w niej, tylko je odepchnęła, a teraz wróciły. Możliwe też, że sobie to wszystko zmyśliła, gdyż nie mogąc działać czynem, działamy myślą, choćby rozpacz zwracała się przeciw nam samym.
Anetka zwróciła siłę swej rozpaczy przeciw złu, przeciw nieznanemu bóstwu. Patrząc na skurczoną twarzyczkę, pojąc własnym oddechem i kołysząc rytmicznie malca, przepraszała go, że go na świat wydała, wyrwała z ciszy i spokoju i rzuciła na łup światu, cierpieniom, przypadkom, oraz kaprysom ślepych władców jego. Jak zwierz u wnijścia do jamy stała zjeżona, pokazując zęby bóstwu morderczemu. Jak wszystkie matki, wzorem Nioby, wyzywała niewidzialnego skrytobójcę, by na siebie skierować strzały.
Nikt z obecnych nie odgadł tej bezsłownej walki.
Lekarz przybył rano i złożył Anetce gratulacje z powodu przytomności umysłu i trafności pierwszych zabiegów, gdy przeciwnie, niezdarna czułość wielu matek przynosi jeno szkodę choremu dziecku. Ale zapamiętała tylko to, co mówił o panującej w Paryżu szkarlatynie i grypie, oraz możliwości bronchialnego zapalenia płuc u dziecka. Zawiniła tedy wobec syna, wzbraniając się opuścić stolicy! Wydała na siebie sąd bezlitosny, co miało tę jednak dobrą stronę, że zacieśniło krąg wyrzutów sumienia i odpędziło większą ich część.
Sylwja przybiegła na pierwszą wieść, to też malcowi nie zbrakło opieki. Ale Anetka, nie ustępując jej miejsca, trwała na posterunku całemi dniami, nocami, i znowu dniami... Pot małego ciałka zwilżał ją, a kaszel syna chwytał za gardło matkę, cierpienie ugniotło oboje na jedno ciasto, a dziecko zdawało sobie widać z tego sprawę, gdyż przed nadejściem ataku kaszlu spozierało na matkę z wyrzutem, jakby mówiło:
— Wraca znowu... wraca! Ratuj mnie!
Odpowiadała, tuląc je do siebie:
— Ocalę cię! Nie bój się! Nie zabierze mi ciebie!
Ale ataki wracały ciągle i malec dusił się. Nie sam jednak. Anetka wiła się wraz z nim, chcąc zerwać dławiącą pętlę. Chłopak czuł, że walczy, że wielka opiekunka nie opuści go, a słodki ton jej głosu i dotknięcie palców przepajały go ufnością. Czuł, że mówi:
— Jestem przy tobie!
Płacząc i trzepocząc rączynami w powietrzu, wiedział dobrze:
— Pobije „go“ teraz!
Ona biła w istocie, walczyła ze złem, które umykało, pętla pękała, a małe, drżące ciałko poddawało się rękom, które je tyle razy uratowały. O jakże słodko jest oddychać we dwoje po takiej topieli! Fala powietrza, płynąca przez pierś dziecka zalewała też pierś matki i wzdymała ją rzeźwem, lodowatem tchnieniem rozkoszy.
Chwile odpoczynku były jednak krótkie, a walka przeciągała się w nużących nawrotach. Stan dziecka ulegał polepszeniu, ale za każdą recydywą opiekunki tropiły się na nowo, przypisując sobie zaniedbanie chwilowe, które mogło unicestwić leczenie. Anetka mówiła sobie:
— Jeśli umrze, umrę i ja!
Odwykła od snu w ciągu nocy, kiedy dziecko potrzebowało jej opieki, ale podczas, kiedy spało spokojnie, mogła korzystać z tego i odpocząć. Ale myśl nie dopuszczała zamknąć oczu, drżała bowiem, jak drut telegraficzny w wietrze. Anetka zaświecała zpowrotem lampę i usiłowała kojarzyć myśli logicznie, by uniknąć szaleństwa. Snuła jednak same jeno rozumowania zabobonne, dziecinne i cudaczne. Wydawały się takiemi przynajmniej jej umysłowi, nawykłemu do metody realistycznej. Powiedziała sobie, że nieszczęście zawisło nad nią dlatego, iż była dotąd zbyt szczęśliwą i dla wyleczenia syna musi ponieść jakąś klęskę innego rodzaju. Było to echo wierzeń w kompensację, wierzeń prastarych ludzkości. Ludy pierwotne składały swe pierworodne dzieci w ofierze dzikiemu bóstwu-przekupniowi, które nie daje niczego darmo. W ten sposób zabezpieczano sobie ongiś posiadanie reszty dóbr ziemskich. Anetka postanowiła odkupić swego pierworodnego syna za cenę całego życia swego i mienia.
Powiedziała mu:
— Bierz wszystko, byle on żył.
Natychmiast wpadło jej zresztą:
— Głupstwa gadam! Wszakże nikt tego nie słyszy!
Mimo to jednak instynkt atawistyczny węszył dalej za bóstwem zazdrosnem, a srogiem, i kupcząc z niem na serjo, a uparcie, mówiła:
— Zróbmyż układ! Płace gotówką! Dziecko jest moje! Wymień cenę!
Jakby dla potwierdzenia tego zabobonu los wziął Anetkę za słowo. Pewnego ranka poszła ciotka Wiktorja do notarjusza, by podjąć sumę, którą miał dawniej już wpłacić, i wróciła zrozpaczona w chwili właśnie, kiedy Anetka upewniła się w zupełności co do wyzdrowienia małego Marka. Lekarz wyszedł dopiero co, zapowiedziawszy pełną rekonwalescencję. Uniesiona radością, ale drżąca jeszcze z trwogi, nie śmiała uwierzyć w to szczęście. W tej chwili otwarto drzwi, Anetka spostrzegła natychmiast desperacką minę ciotki i pomyślała:
— Cóż to za nowe nieszczęście?
Starowina ledwo mogła przemówić, wreszcie wybąknęła:
— Biuro zamknięte. Pan Grenu znikł i niewiadomo, gdzie wyjechał.
Cały majątek Anetki był w jego ręku. Nie mogła odrazu pojąć, co zaszło, potem zaś... o dziwo... twarz jej rozbłysła radością. Odetchneła i przebiegło jej przez głowę:
— Tylko tyle?
Nieszczęście przyniosło ocalenie! Nieprzyjaciel podjął zapłatę.
Za moment wzruszyła ramionami, dziwiąc się własnej głupocie, ale mimo tej ironji szepnęła do... niego:
— Czyś zadowolony? Zapłaciłam gotówką! Z nami — kwita... nieprawdaż?
Uśmiechnęła się. Biedna ludzkość, ściskająca swój tłumoczek ze szczęściem, który jej coś ustawicznie wyrywa z rąk, usiłuje zawrzeć pakt ze ślepą naturą, którą sobie wyobraża na własny obraz i podobieństwo.
— Czyż jest to mój obraz i podobieństwo? — spytała. — Czyż podobna jestem do owej natury zawistnej, chciwej i okrutnej... A może! Któż bowiem ośmieli się zaprzeczyć?




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.