Przejdź do zawartości

Druga księga dżungli (tłum. Mianowski)/Cud Purun’a Bhagat’a

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Druga księga dżungli
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Teodor Mianowski
Tytuł orygin. Jungle Book Two
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CUD PURUN’A BHAGAT’A

Gdyśmy poczuli, że wnętrza ziem drżą,
Dłoń jego w dłonie ujęliśmy swe —
Gdyż kochaliśmy go miłością tą,
Co dużo czuje, choć mało wie.

A gdy świat zginął w zatopie wód,
I z łoskotem skał jędrnych spękał mur,
Ocaliliśmy go — my, Mały Lud; —
Lecz ach! on już odszedł od naszych gór

O, płaczmy! Miłość naszą miał on —
Tę biedną, którą kołysał las;
O, płaczcie! Brata nam zabrał zgon,
A ród jego precz stąd wygania nas.

Śpiew pogrzebowy Langurów.
Ilustracja — portret mężczyzny z brodą, w turbanie, wspartego na szabli.

Żył ongiś w Indyach pewien człowiek, który był pierwszym ministrem jednego z napół niezawisłych tubylczych państw w północno-zachodniej części kraju. Był braminem tak wysokiej kasty, że kasta mogła mieć u niego jedynie bardzo nieznaczną wartość; a ojciec jego był wysokim urzędnikiem wśród pstrej, postrojonej w świecidła i warkocze gawiedzi pewnego staroświeckiego indyjskiego dworu. Ale skoro Purun Dass dorósł, poznał, iż odmieniły się stosunki, że kto chce iść naprzód musi stanąć po stronie Anglików i naśladować wszystko, co Anglicy uważają za dobre. Atoli równocześnie musi się tubylczy urzędnik starać o łaskę i względy swego władcy. Była to więc bardzo trudna gra, ale spokojny, milczący, młody bramin, wsparty doskonałą angielską edukacyą na uniwersytecie w Bombay’u, brał rzeczy na zimno, aż doszedł, idąc krok za krokiem, do godności pierwszego ministra w państwie. Jednem słowem — miał więcej rzeczywistej władzy, niż pan jego Maharajah.
Gdy stary król — który zazdrościł Anglikom ich kolei żelaznych i telegrafów — umarł, stał Purun Dass w wielkiem poważaniu u jego młodego spadkobiercy, który również odebrał wychowanie angielskie i obaj — Purun Dass jednak czynił tak, by cała zasługa przypadała królowi w udziale — zakładali szkoły dla dziewcząt, bili gościńce, otwierali apteki państwowe, wydawali corocznie błękitną księgę o „moralnym i materyalnym postępie Państwa“, a Foreign Office i rząd indyjski były w siódmem niebie. Bardzo mało tubylczych państw przyjmuje postęp angielski bez zastrzeżeń, gdyż nie chcą być tego zdania, jakie miał Purun Dass, że, co dobre dla Anglika, musi być podwójnie dobrem dla Azyaty. Pierwszy minister został zaszczycony przyjaźnią wicekrólów i gubernatorów i podgubernatorów i missyonarzy-medyków i zwykłych missyonarzy i dzielnych na koniu angielskich oficerów, którzy się zjeżdżali na polowania do rządowych zwierzyńców, jako też całej rzeszy turystów, wałęsającej się podczas chłodnej pory roku po całych Indyach tam i napowrót i dającej mądre wskazówki, jakby właściwie wszystkiem należało zarządzić. W wolnym czasie ustanawiał stypendya dla studyujących medycynę, zakładał fabryki na sposób czysto angielski, nadto pisał artykuły do „Pioniera“, największej gazety indyjskiej, tłómacząc swego władcy zamysły i plany.
A w końcu odwiedził Anglię i powróciwszy, musiał się opłacić kapłanom bajeczną sumą: gdyż nawet bramin tak wysokiej kasty jak Purun Dass, traci kastę, skoro przekroczy ciemnobłękitne morze. W Londynie spotykał się ze wszystkiem, co miało wartość — schodził się i rozmawiał z ludźmi, których imiona na cały świat głośne — a widział o wiele, wiele więcej, niż mówił. Otrzymywał honorowe dyplomy od uczonych uniwersytetów, miewał przemowy, rozprawiał o socyalnej reformie w Indyach z angielskiemi damami w balowych strojach, aż cały Londyn zawołał: „Jestto najbardziej czarujący mężczyzna z pomiędzy wszystkich, jakich się spotyka na obiadach, od czasu, jak pierwszy stół do obiadu nakryto“.
Gdy powrócił do Indyi, sława jego stanęła u szczytu, gdyż sam wicekról przyjechał ze specyalną wizytą do kraju, by wręczyć królowi Maharajah Wielki Krzyż Gwiazdy Indyjskiej, oślepiający blaskiem diamentów, wstęg i emalij; a podczas tej uroczystości, wśród rzęsistych salw armatnich został Purun Dass zamianowany Wielkim Komandorem orderu Państwa Indyjskiego; brzmiało więc odtąd jego imię: Sir Purun Dass, W. K. P. I.
I tegoż wieczora, przy biesiadzie w potężnym namiocie wicekróla powstał, mając na piersi przypięte odznaki i wstęgi orderu i, odpowiadając na toast wzniesiony na pomyślność swego władcy, wypowiedział mowę, w której niewielu Anglików zdołałoby go prześcignąć.
W następnym miesiącu, gdy miasto leżało pogrążone w spiece i ciszy, uczynił coś, co by żadnemu Anglikowi nie przyszło do głowy nawet i we śnie, mianowicie — o ile to się przynajmniej do jego rzeczy doczesnych odnosiło — umarł. Brylantami wysadzana wstęga jego orderu powróciła do rządu indyjskiego, nowy minister został zapoznany ze sprawami państwa, a w urzędach rozpoczęły się wielkie zabiegi o awanse.
Kapłani wiedzieli co zaszło, naród się domyślał; ale Indye są jedynem miejscem na świecie, gdzie każdy może czynić co mu się podoba, a nikt nie spyta o powód; faktu więc, iż Sir Purun Dass zrezygnował z posady, pałacu i władzy dla żebraczej miski i żółtej szaty Sunnyasi’ego czyli świętego męża, nie uważano za niezwykły. Był on stosownie do nakazu prawa dwadzieścia lat młodzieńcem, dwadzieścia lat wojownikiem — jakkolwiek nigdy w życiu i nie tknął broni — dwadzieścia lat głową rodziny. Używał majątku i władzy stosownie do wartości, jaką im przypisywał; przyjmował zaszczyty, gdy mu weszły w drogę; oglądał ludzi i miasta z bliska i z daleka, a ludzie i miasta pochylały się przed nim i zaszczycały go. Teraz, pragnął wszystko z siebie zrzucić, jak się zrzuca płaszcz, nie nadający się do dalszego używania.
Po za nim, gdy szedł przez bramy miasta niosąc pod pachami skórę antylopy, kij z mosiężną rączką, a w ręce miskę żebraczą z wygładzonego, brunatnego coco-de-mer, bosy, samotny, z oczyma spuszczonemi ku ziemi — po za nim rozlegały się z bastyonów salwy armatnie na cześć jego szczęśliwego następcy. Purun Dass pokiwał głową. Całe jego życie było skończone i nieciło w nim tyle tylko pragnień lub nienawiści, ile bezbarwny sen nocy. Był on Sunnyasi’m — bezdomnym, wędrownym żebrakiem, otrzymywał od sąsiadów kawał codziennego chleba; a dopóki kawałek chleba, choćby najmniejszy pozostanie do rozdzielenia w Indyach, nie zamrze tam z głodu żaden kapłan, ni żebrak. Nigdy on w życiu swojem nie tknął mięsa, a nawet rzadko brał do ust rybę. Banknot pięciofuntowy byłby wystarczył na opędzenie osobistych potrzeb jego życia nawet w tych latach, gdy był absolutnym panem milionowych sum. Lecz nawet wtedy, gdy był najznakomitszą osobą w Londynie, rozkwitał przed jego oczyma sen o spoczynku i pokoju: — długi, biały, kurzem okryty gościniec w Indyach, obsiany odciskami bosych nóg, nieustanny a wolny ruch na drogach i ostry dym płonących drewn, plączący się pod drzewami figowemi w mroku, gdy wędrowcy siedzą przy wieczerzy.
Skoro nadszedł czas, by sen ów w rzeczywistość przemienić, poczynił pierwszy minister odpowiednie ku temu kroki i trzy dni potem łatwiej by przyszło odnaleźć kroplę w bezdennej otchłani Atlantyku, niż Purun’a Dass’a wśród błędnych, spływających i rozpływających się milionów Indyi.
W nocy, gdy go ciemność zaskoczyła, rozścielał skórę antylopy — czasem przy drodze, w klasztorze Sunnyasi’ch; czasem pod glinianemi filarami ołtarza bóstwa „Kala Pir“, gdzie „Jogis“, tworzący drugą mistyczną sektę świętych mężów, podejmowali go, jako człowieka, znającego wartość sekty i kasty; czasem na granicy małej indyjskiej wioski, gdzie przekradały się do niego dzieci, znosząc mu pożywienie, przyrządzone przez rodziców; czasami znowu przy źródle śród skąpych pastwisk, gdzie żar jego ogniska budził senne wielbłądy. Wszystko było jednem dla Purun’a Dass’a, lub, jak się sam teraz nazwał, Purun’a Bhagat’a. Ziemia, lud, pożywienie było jednem. I poniewoli niosły go kroki w stronę północną i wschodnią; od południa ku Rohtak’owi; od Rohtak’u do Kornool’u; od Kornool’u do ruin Samanah, następnie górą rzeki Gugger, wzdłuż jej wyschłego łożyska, aż pewnego dnia ujrzał dalekie pasmo wielkich Himalajów.
Tedy roześmiał się Purun Bhagat, wspomniawszy, iż matka jego pochodziła z rodu braminów z Rajput, z wąwozu „Kulu“, że była dzieckiem gór wiecznie tęskniącem za śnieżystymi wierzchołkami i że w końcu ten, który ma choćby najdrobniejszą kroplę krwi górskiej w żyłach, powraca z nieubłaganą koniecznością tam, dokąd przynależy...
„Tam“, mówił Purun Bhagat, wdzierając się na dolne stoki Sewaliku, gdzie zakwitały kaktusy, podobne siedmioramiennym świecznikom, „tam usiądę i nabędę mądrości“; a zimny wiatr idący od Himalajów świstał mu koło uszu, gdy wstąpił na drogę prowadzącą do Simli.
Ostatni raz przejeżdżał tym wąwozem z wielką okazałością w otoczeniu szumnej konnicy, składając wizytę najszlachetniejszemu i najlepszemu z wicekrólów; rozmawiali obaj przez godzinę o swych wspólnych przyjaciołach w Londynie i o tem, co zwykły gmin indyjski przez to lub owo rozumie. Dziś Purun Bhagat nie czynił żadnych odwiedzin, lecz wsparł się o poręcz placu gry, pojąc wzrok majestatem wspaniałego widoku na dolinę, rozciągającą się w dole na obszarze czterdziestu mil, aż tubylczy policyant, Mahometanin, zwrócił mu uwagę, że tamuje ruch przy drodze; i Purun Bhagat ukorzył się ze czcią przed prawem, gdyż znał jego wartość i sam dla siebie go szukał. Potem ruszył dalej i przepędził noc w opuszczonej chacie w miejscowości „Chota Simla“, która, zdawałoby się, leży na końcu świata, lecz był to ledwie początek jego wędrówek. Wstąpił na drogę himalajsko-tybetańską, która jest wąskim na dziesięć stóp gościńcem, w twardej opoce wykutym, lub na palach wiszącym; nad przepaściami tysiące stóp głębokiemi, która spływa w ciepłe wilgotne słoneczne doliny lub wspina się na nagie porosłe trawą wirchy górskie, gdzie słońce pali jak przez soczewkę; lub też przewija się przez ciemne, dżdżące wilgocią lasy, gdzie paprocie owijają pnie drzew od stóp do głów, a bażant nawołuje samiczkę. I spotykał tybetańskich pasterzy z psami i trzodami owiec, z których każda dźwigała na grzbiecie mały worek boraksu i wędrownych drwali i otulonych w płaszcze i koce „Lamów“ z Tybetu, odbywających pielgrzymkę w głąb Indyi i wysłanników małych, osamotnionych państewek górskich, pędzących cwałem na srokatych, cętkowanych „ponies“, albo kawalkadę jakiegoś „Rajah“, jadącego z odwiedzinami: albo też nie spotykał podczas długiego, jasnego dnia nikogo, jak tylko czarnego niedźwiedzia, który pomrukiwał i rył ziemię w głębi doliny. W początkach wędrówki gwar płynący od świata brzmiał mu jeszcze w uszach jak szum w tunelu po odejściu pociągu; ale skoro przekroczył szlak mutteeaneejski, ustało po zanim wszystko i Purun Bhagat pozostał sam ze sobą i szedł i podziwiał i rozmyślał, oczy wbiwszy w ziemię, a myśli skierowawszy na chmury.
Pewnego wieczoru stanął na najwyższej przełęczy, do jakiej zdołał dotychczas dotrzeć — wspinał się na nią dwa dni z okładem — i oto ujrzał szereg śniegiem odzianych szczytów, zamykających jak pas horyzont: — góry od piętnastu do dwudziestu tysięcy stóp wysokości, wydawały się bliskie na rzut kamienia, choć były o pięćdziesiąt i sześćdziesiąt mil odległe. Przełęcz była uwieńczona gęstym, ciemnym lasem — deodar, orzech, dzika trześnia, oliwa i grusza, przedewszystkiem jednak deodar, ów (prawdziwy) cedr Himalajów; a pod cieniem deodaru stała opuszczona kaplica Kali, czyli Durgi, czyli Sitali, której pomocy wzywa się niekiedy przeciwko ospie.
Purun Dass wymiótł na czysto podłogę, uśmiechnął się łagodnie do wyszczerzonej twarzy bóstwa, zbudował w głębi kaplicy małe ognisko, rozścielił skórę antylopy na posłaniu ze świeżych igieł sosnowych, wziął pod pachy swoją bairagi, czyli laskę o rączce mosiężnej — i siadł, by odpocząć.
Tuż pod nim opadała stromo ściana skalna na tysiąc pięćset stóp ku głębi, gdzie leżała mała wioska o domach z kamiennemi ścianami, i dachach z udeptanej gliny, wdzierająca się dołem na pochyłe stoki gór. Dokoła niej ciągnęły się ułożone w terasy skąpe pola, podobne do fartucha z pstrych łachmanów, leżącego na kolanach gór; a krowy nie większe od chrabąszczy pasły się między gładkiemi skałami, otaczającemi klepiska zbożowe. Przypatrując się tej dolinie, oko nie doceniało wielkości przedmiotów i nie mogło zrazu stwierdzić, że niski ów kosodrzew, wyrastający ze skał przeciwnych stoków górskich, był w rzeczywistości lasem potężnych sosen, na sto stóp wysokich. Purun Bhagat ujrzał orła szybującego w otchłań tej straszliwej przepaści, ale wielki ptak zmalał do rozmiarów drobnego punktu, nim do połowy w niej się zanurzył. Drobne pasma pierzchających obłoków snuły się górą i dołem doliny, czepiały się krzesanic górskich szybując ku górze, lub rozpływały się, gdy dotarły do wyżyn przełęczy. Więc Purun Bhagat rzekł: „Tutaj znajdę pokój“.
Jednak góralom nie czyni to wielkiej różnicy przebyć sto stóp po pochyłości w górę lub w dół; skoro więc mieszkańcy wioski ujrzeli dym wznoszący się z pustej kapliczki, natychmiast pospieszył kapłan wioski zboczem wznoszącem się terasami, by powitać przybysza.
A skoro spojrzał w oczy Purun’a Bhagat’a — oczy człowieka, który przywykł rozkazywać tysiącom — spuścił wzrok ku ziemi, podjął miskę żebraczą nie przemówiwszy słowa i pospieszył z powrotem do wioski, głosząc: „Znaleźliśmy wreszcie świętego męża. Nie widziałem nigdy podobnego mu człowieka. Pochodzi z dolin — ale barwa skóry jasna — bramin braminów“. Wtedy wszystkie gospodynie w wiosce spytały: „Czy pozostanie wśród nas?“ i każda czyniła co mogła, by przyrządzić dla Purun’a Bhagat’a najsmaczniejszą strawę.
Pożywienie w górach jest nader proste, ale z tatarki, kukurydzy, ryżu, czerwonego pieprzu, małych rybek z potoku w dolinie, miodu z rurkowatych ulów ukrytych w skalnych ścianach, nadto suszonych brzoskwiń, turmeryku, dzikiego imbiru i owsianych placków, potrafi zbożna gospodyni przyrządzić dobrą strawę; dlatego też miska była wypełniona po brzegi, gdy ją kapłan napowrót odniósł Bhagat’owi. Czy zamyśla pozostać? pytał go kapłan. Czy nie pragnie chela — ucznia — któryby żebrał dla niego? Czy ma kołdrę do przykrycia się przed zimnem? Czy pożywienie jest smaczne?
Purun Bhagat jadł i dziękował. Tak, zamyśla tu pozostać. To wystarczy, rzekł kapłan. Niechaj tylko stawia swą miskę żebraczą w wydrążeniu tych dwóch wypukłych korzeni, po za kapliczką, a będzie w niej codzień odnajdował pokarm dla siebie; gdyż wiosce czyni to wielki zaszczyt, że taki człowiek (mówiąc to kapłan, spojrzał trwożnie w oblicze Purun’a Bhagat’a) pragnie obok niej zamieszkać.
W tym dniu skończyła się wędrówka Purun’a Bhagat’a. Znalazł wreszcie miejsce, będące jego przeznaczeniem — miejsce milczenia i ciszy. Odtąd czas przestał dla niego istnieć, a on, siedząc u wejścia kapliczki, nie wiedział czy żyje jeszcze, czy umarł; czy jest człowiekiem władającym swemi członkami, czy też cząstką gór, obłoków, deszczu i słońca. I wymawiał jedno Imię po sto i po tysiąc razy, aż uczuł, że po każdem wymówieniu odrywa się od ciała i wznosi się zawrotnie ku podwojom, kryjącym jakąś straszliwą tajemnicę; lecz gdy owe podwoje już się rozewrzeć miały, ciało jego ściągało go napowrót na ziemię i widział się z boleścią znowu zamkniętym w ciało i członki Purun’a Bhagat’a.
Każdego wieczoru kładziono wypełnioną miskę w milczeniu do zagłębienia między dwoma korzeniami po za kapliczką. Czasami przynosił ją kapłan; czasami kupiec z Ladakh, który przenocował we wsi i chciał się jej przysłużyć; częściej jednak niewiasta, która strawę przyrządziła w nocy i błagała szeptem, stłumiwszy oddech: „Wstaw się za mną do bogów, Bhagacie. Wstaw się za małżonką tego a tego!“ Od czasu do czasu przypadał ten zaszczyt w udziale jakiemu odważnemu dziecku i Purun Bhagat słyszał je, jak stawiało pospiesznie miskę i biegło nazad tak prędko, jak prędko je tylko nóżki unieść zdołały. Purun Bhagat jednak nie zstępował nigdy do wsi. Leżała ona rozciągnięta u stóp jego, jak obraz. Widywał on codzienne zbiory na okrągłych klepiskach, które były we wsi jedynym równym gruntem; widywał przedziwną, niewysłowionego czaru zieleń młodego ryżu, indygowe kwiecie kukurydzy; widywał ciemne plamy tatarki i purpurowy w swoim czasie kwiat amarantu, którego skąpe nasiona ni to zboże, ni owoc roślin strączkowych, mógł prawnie spożywać prawowierny Hindus podczas postu.
Przy końcu roku dachy domów były podobne do płaszczyn z najszczerszego złota, gdyż rozkładano na nich stosy kukurydzy do wysuszenia. Żniwa i składanie w stogi, zasiewy i zbiory ryżu — wszystko to przeciągało przed jego oczyma, jakby było wyhaftowane na różnych płaszczyznach pól, on zaś dziwił się wszystkiemu i myślał, dokąd to ostatecznie prowadzi....
Nawet w bardzo zaludnionych Indyach trudno człowiekowi usiedzieć przez pewien czas spokojnie, by dzikie zwierzęta nie poczęły przebiegać przezeń jak przez nieczułą skałę; tembardziej więc w tej dzikiej okolicy schodziły się zwierzęta, znające dobrze kapliczkę Kali, by się przypatrzyć intruzowi. Langury, wielkie szarobrode małpy Himalajów, przyszły naturalnie najpierwej, gdyż są to zwierzęta o niepowściągliwej ciekawości; skoro jednak przewróciwszy miskę świętego męża, poigrały nią do woli na kamiennej posadzce, skoro wypróbowały ostrza swych zębów na spiżowej rączce jego laski i nastroiły bez liku pociesznych min nad skórą antylopy, wówczas zadecydowały, że człowiek siedzący tam u wejścia jest istotą zupełnie niewinną. Przeto co wieczór zsuwały się lekko po pniach sosen i wyciągając ku niemu żebrzące ręce, błagały o pożywienie i otrzymawszy je, zawisały wdzięcznemi ruchy na gałęziach. Langury polubiły nader ciepło ogniska i cisnęły się doń gromadnie, tak, iż Purun Bhagat musiał je odsuwać ręką, gdy chciał dorzucić chrustu do ognia; a co rana prawie odnajdował pod kołdrą kudłatą małpę, dzielącą z nim łoże. Całemi dniami przysiadywało przy nim dwóch lub trzech osobników z gromady, wlepiwszy nieruchome oczy w śnieżyste wierzchołki z niezmiernie mądrą i nader stroskaną miną.
Po małpach przyszedł wielki jeleń barasingh, podobny do naszego czerwonego jelenia, jeno o wiele roślejszy. Przyszedł, by zetrzeć sierć z młodych rogów na zimnych kamieniach posągu Kali i zobaczywszy człowieka w świątyni stanął jak wryty. Purun Bhagat nie ruszył się, przeto królewskie zwierzę wspięło się krawędzią na szczyt przełęczy i poczęło obwąchiwać jego plecy. Purun Bhagat przeciągnął zimną dłonią po rozpalonych rogach a dotknięcie to uspokoiło rozdrażnione zwierzę na tyle, iż spuściło głowę a Purun Bhagat starł łagodnie włos z rogów. Następnie przywiódł barasingh swoją łanię i jelonka — łagodne stworzenie, które przeżuwało na kołdrze świętego męża — albo powracał wśród nocy sam z oczyma połyskującemi zielono w świetle ogniska, by otrzymać garść orzechów. W końcu przyszedł piżmowiec, najpierzchliwsze i najmniejsze zwierzę leśne, ze sztywnie sterczącemi uszyma królika; a nawet i milczący mushicknabha zjawił się; chcąc wiedzieć, co znaczy światło w kaplicy i dotykając miękkiemi jak puch nozdrzami piersi Purun’a Bhagat’a, uganiał tam i napowrót za cieniem, jaki rzucało ognisko. Purun Bhagat nazywał te wszystkie zwierzęta „swemi braćmi“, a jego ciche wołanie „Bhai! Bhai!“ wywabiało je w południe z lasu, jeśli tylko nie były za daleko.
Czarny niedźwiedź himalajski, mrukliwy i podejrzliwy — Sona, który ma pod brodą biały znak w kształcie V — przechodził nieraz obok pustelni; ale i Bhagat nie okazywał trwogi, przeto i Sona nie okazywał gniewu, jeno spoglądał nań, zbliżał się doń — i żebrał o kęs chleba, dzikie jagody lub pieszczoty. Często w głębokim zmierzchu, gdy Bhagat wspinał się na szczyt wijącej się kręto drożyny, by ujrzeć poranek żeglujący w purpurze nad snieżystymi wierchami gór, spostrzegał Sonę, jak wlókł się tuż za nim pomrukując z cicha, jak wciskał przednie łapy pod zalegające drogę pnie i odrzucał je z drogi z niecierpliwem „Wuuf“; czasem i wczesnym rankiem budziły kroki Bhagat’a zwiniętego we śnie Sonę i wnet zrywał się ów potężny zwierz do walki, lecz usłyszawszy głos Bhagat’a, poznawał najlepszego przyjaciela.

Ilustracja — człowiek siedzący pod drzewem, obok patrzące na niego jelenie.

Prawie o wszystkich Eremitach i świętych mężach, żyjących zdala od wielkich miast, krążą wieści, że cudownie umieją oddziaływać na dzikie zwierzęta, ale cały cud polega na tem, by zachowywać się spokojnie, nie czynić żadnych nagłych poruszeń i, przynajmniej przez dłuższy czas, nie patrzyć gościowi takiemu wprost w oczy. Mieszkańcy wioski widzieli mgliste, niewyraźne zarysy barasingh’a, jak podobny do cienia kroczył przez las do kaplicy, widzieli minaul’a, bażanta Himalajów, jak przed posągiem Kali świecące rozwijał pióra, widzieli langury siedzące na tylnych łapach i igrające łupinami z orzechów. Niektóre dzieci słyszały głos Sony śpiewającego językiem niedźwiedzi po za skałami i sława Bhagat’a, jako cudotwórcy została ustalona.
Nic jednak nie było jego duchowi bardziej obcem, jak czynienie cudów. On wierzył, że świat jest jednym wielkim cudem i, że człowiek wierzący w to ma wraz podstawę, na której dalej może budować. On wiedział, że nic nie jest małem, nic wielkiem na tym świecie; i dniem i nocą starał się wgłębić i wmyśleć w duszę wszechstworzenia i tej istoty, która wyźródliła ze siebie jego własną duszę.
Wśród takich zgłębiań i myśli opadł mu zaniedbany włos głęboko na ramiona, w płycie kamiennej, leżącej obok skóry antylopy okazało się wyżłobienie od ostrego końca pątniczej laski z mosiężną rączką, miejsce między korzeniami drzewa, w którem żebracza miska dniem i nocą stała, przemieniło się w zagłębienie tak wygładzone i duże jak sama miska; a każde zwierzę znało już swoje stałe miejsce przy ognisku. Pola zmieniały barwę wraz z porami roku; klepiska wypełniały się, wypróżniały i znowu wypełniały; i znowu, gdy nadeszła zima, pląsały langury po gałęziach oprószonych płatkami śniegu, a gdy nadeszła wiosna, przynosiły ich samice z gorących dolin swe młode, patrzące na świat bojaźliwie i smutno. We wsi nie wiele zmian zaszło. Kapłan się zestarzał, a niektóre z tych małych dzieci, które niegdyś z pełną miską wspinały się na wysoką przełęcz, posyłały z nią teraz własne dzieci; i jeśli się pytano którego z wieśniaków, jak długo już mąż święty mieszka w świątyni Kali na szczycie przełęczy, odpowiadał: „Od wieków“.
I zdarzyło się, że nadeszły tak obfite deszcze letnie, jakich od wielu lat nie pamiętano w górach. Trzy długie miesiące była dolina pogrążona w chmurach i dżdżących wilgocią mgłach — bez ustanku nieodparcie zalewały ją potopy deszczu i burza szła po burzy, za gromami gromy! Wieś utonęła pod kłębami białej mgły, która kołysała się w tę to ową stronę, to wkłębiała się, to wzbierała ku górze, nigdy jednak nie przelewała się po za swą naturalną tamę, za deszczem zlane ściany skał.
W tym czasie słyszał on jeno szmer tysięcy strug i strumyków, spływających nad jego głową z drzew i tryskających u jego stóp ze ziemi; sączyły się z igieł sosnowych, dżdżyły kroplami z potarganych paproci i trzaskały w nowoutworzonych, brudnych łożyskach, pędząc w dół stokami. A potem wyszło słońce z za błękitów i wywabiło upajające wonie z deodarów i rododendronów i zrodziła się ta daleko tchnąca, cudna, świeża woń, którą lud górski zwie „wonią wierchów“. Słońce grzało, pieściło ziemię przez tydzień; następnie zlały się deszcze w jedną powódź i runęły na ziemię; woda szumiała strugami, siekła skorupę ziemi i napowrót odbryzgiwała błotem. Tej nocy rozniecił Bhagat potężne ognisko, mniemając, że bracia jego przyjdą doń się ogrzać; ale żadne zwierzę nie pojawiło się w kapliczce. A starzec nawoływał bez ustanku, aż zapadł wreszcie w sen, dziwiąc się, co takiego mogło zajść w lesie.
Zapadła już głęboka, ciemna noc, deszcz bębnił monotonnie i huczał rozgłośnie, gdy rozbudziło Bhagata targanie za kołdrę; skoro wyciągnął rękę, napotkał drobną dłoń langura. „Lepiej tu, niż między drzewami“, rzekł sennie, odchylając róg kołdry; „pójdź i ogrzej się“. Małpa chwyciła go silnie za rękę i poczęła nią trząść. „Chcesz pożywienia?“, spytał Purun Bhagat. „Czekaj trochę, a przyrządzę ci nieco“. A skoro ukląkł, by dorzucić chrustu do ogniska, pobiegł langur ku drzwiom kapliczki, mrucząc i przybiegł napowrót, szarpiąc starca za kolano.
„Cóż to, czemu się niepokoisz, bracie?“, rzekł Purun Bhagat, gdyż oko langura było pełne wieści, których nie zdołał wypowiedzieć. „Jeśli żaden z twojej gromady nie wpadł do pułapki — a pułapek tutaj nie ma — nie wyjdę w taką wichurę. Patrz bracie, nawet barasingh przychodzi tu szukać schronienia“.
Rogi jelenia zadźwięczały, gdy wchodził do kapliczki — zadźwięczały o szczerzący zęby posąg Kali. Pełne niepokoju zwierzę pochyliło głowę w kierunku Bhagata i uparcie biło nogami o ziemię, parskając przez pół otwarte nozdrza.
„Hai! Hai! Hai!“, zawołał Bhagat, klaskając w palce. „Więc to jest podzięka za nocleg?“ Ale jeleń popychał go ku drzwiom i Purun Bhagat usłyszał głos, jak gdyby się coś z głębokiem rozwierało westchnieniem i ujrzał rozstępujące się dwie płyty w posadzce, a za niemi okazała się rozmokła ziemia, wydając dźwięki podobne do mlaskania ustami.
„Teraz już wiem“, zawołał Purun Bhagat. „Teraz rozumiem, dlaczego moi bracia nie odwiedzili mnie tej nocy. Góra się osuwa. Ale dlaczego ja mam odejść?“ Wzrok jego padł na próżną ruinę i twarz jego przybrała odmienny wyraz. „Oni mi dostarczali dobrej żywności — odkąd tu przybyłem, a jeśli teraz im na ratunek nie pospieszę, nie będzie jutro jednej żywej duszy w dolinie. Tak, muszę iść, muszę ich przestrzedz! Odsuń się, bracie! Niech się zbliżę do ogniska“.
Barasingh cofnął się niechętnie, gdy Purun Bhagat zanurzył pochodnię głęboko w ognisku, kręcąc nią, aż jasno rozgorzała. „Ach! wyście przybyli mnie ostrzedz“, rzekł drżącym głosem starzec, prostując się. „W drogę więc! — a użycz mi twego grzbietu, bracie, gdyż mam tylko dwie nogi“.

Ilustracja — człowiek jadący na jeleniu, z pochodnią w ręce.

Mówiąc to ujął prawą ręką kosmaty grzbiet barasingh’a, lewą wzniósł do góry pochodnię i wyszedł z kapliczki w bezdeń straszliwej nocy. Na dworze nie było wichru, jeno rzęsisty deszcz zalewał prawie pochodnię, gdy wielki jeleń spieszył w dół po zboczu, ślizgając się na tylnych nogach. Skoro przebrnęli przez las, przyłączyło się do nich wiele braci Bhagat’a. Starzec słyszał poza sobą — (nie mógł bowiem widzieć) — głosy cisnących się gromadnie langurów i głębokie uhh! uhh! Sony. Deszcz pozlepiał jego białe, długie włosy w ociekające wodą motki; woda bluzgała pod jego nagiemi stopami, a żółty łachman zwieszał się niedbale na starczem, wyschłem ciele, ale on, objąwszy silnie barasingh’a, spieszył wytrwale, niezmordowanie ku wiosce. I wówczas nie był już to święty pustelnik, lecz Sir Purun Dass, W. K. P. I., pierwszy minister wcale pokaźnego państwa, mąż, który przywykł do wydawania rozkazów, który spieszył na ratunek życia ludzkiego. I tak pędzili po stromej i ślizkiej ścieżce, Bhagat i jego bracia, zbliżając się szybko ku dolinie, aż wreszcie stopy jelenia poczęły dźwięczeć na kamieniach klepiska i przelękłe, zziajane zwierzę poczęło sapać, czując ludzi w pobliżu. Aż stanęli u wylotu krętej, jedynej we wiosce uliczki i Purun Bhagat wzniósł laskę i zapukał nią w zakratowane okna kowala, a pochodnia jego rozgorzała jaśniej, gdyż dachy chroniły ją od deszczu. „Wstawajcie i wychodźcie!“ wołał Purun Bhagat i ledwie z trudnością odpoznał dźwięk własnego głosu, gdyż już od wielu, wielu lat nie przemawiał do ludzi. „Góra się osuwa! Skały się zapadają! Och, mieszkańcy tej wioski! — wstawajcie i ratujcie się!“
„To nasz Bhagat“, rzekła małżonka kowala. „Stoi wśród swoich zwierząt. Weź dzieci z sobą i podaj dalej wezwanie!“
I poszło wezwanie od domu do domu, a tymczasem zwierzęta cisnęły się trwożliwie dokoła Bhagata na wąskiej ścieżynie, a Sona sapał niecierpliwie.
Lud wysypał się na ulicę — a było wszystkich około siedmdziesięciu — i ujrzeli przy lśnieniu pochodni Bhagat’a, jak powstrzymywał jelenia rwącego się do ucieczki, ujrzeli małpy cisnące się dokoła świętego męża i szarpiące go za szatę; a Sona usiadł na tylnych łapach i mruczał.
„Przez dolinę na najbliższą górę!“ wołał wielkim głosem Purun Bhagat. „Nie ostawiajcie nikogo! My idziemy za wami!“
I popędzili wszyscy tak spiesznie, jak tylko lud gór biedz potrafi, wiedząc, że przy zapadaniu się ziemi należy się wspiąć czemprędzej na najwyższy szczyt góry, leżącej po drugiej stronie doliny. Mknęli szybkiemi kroki, brnąc w bród przez rzekę, wdzierali się na pola, co terasami na przeciwległym brzegu rosły, a Bhagat i jego bracia szli ich śladem. Krok za krokiem wstępowali coraz wyżej na stoki przeciwległej góry, nawołując się wzajemnie imieniem i hasłem wioski, a tuż za nimi biegł wielki jeleń, obciążony Bhagatem, którego zwolna wszystkie siły odbiegały. Wreszcie pięćset stóp nad poziomem, w mrocznej sosnowej dziczy przystanął barasingh. Instynkt zwierzęcia, który go przestrzegł przed niebezpieczeństwem, upewnił go teraz, że tu już bezpiecznie.
Purun Bhagat padł wyczerpany przy zwierzęciu, gdyż zimno deszczu i szalone wspinanie się po stokach były dla niego śmiercią; mimo to jednak zawołał donośnie w stronę, gdzie rozproszone światła pochodni jaskrawo błyskały wśród mroczy: „Stójcie i policzcie się!“ Skoro jednak ujrzał, że pochodnie zbijają się w jednę gromadę, zaszeptał do jelenia: „Stój przy mnie, bracie. Stój — aż — odejdę!“ I wnet przeszło głębią powietrza głębokie westchnienie i zmieniło się w głuchy pomruk, a pomruk spotężniał w huk ogłuszający wszystkie zmysły; i góra, na której stali wieśniacy zachwiała się od podziemnego wstrząśnienia. I dał się słyszeć ton pełny i głęboki, jak C u organów i zapanował nad wszelkimi odgłosami, szumami i szmerami w przyrodzie, a wzdłuż wysmukłych pni sosen przebiegł dreszcz trwogi. Gdy ten zgasł — zmieniła się ulewa, która z hukiem i trzaskiem siekła na parę mil dokoła twardą ziemię i kamienie, w stłumiony, pienisty, miękki szum opadającej na rozmokłą grudę wody. Mówiło to już samo za siebie.
Lecz żaden z wieśniaków — nawet sam kapłan — nie odważył się przemówić do Bhagat’a, który im życie uratował. Wszyscy pochowali się pod sosnami i wyglądali dnia. A skoro wstał dzień, skierowali wzrok w głąb doliny i ujrzeli, że, co było lasem, polem, porzniętem w ścieżyny pastwiskiem, to zmieniło się w sosnową, ceglastą, wachlarzowato rozlaną masę błota, w której tonęły rozsiane licznie po pochyłości pnie obalonych drzew. Topiel błotna zalewała wysoko stoki wzgórza, na którem wieśniacy znaleźli ocalenie i tamowała bystry prąd małej rzeczułki górskiej, która rozlała się mętnem, ceglastem bagniskiem. Z wioski, z drożyny, która wiodła do kapliczki, z kapliczki samej i z lasu, który był poza nią, nie pozostało i śladu.
Milę w szerz i dwa tysiące stóp w głąb zapadła się ściana skały, gładko odcięta od szczytu do podstawy.
A mieszkańcy wioski pospieszyli chyłkiem przez sosnowy las, by się pomodlić przed Bhagat’em. Ujrzeli barasingh’a, stojącego nad świętym mężem, ale jeleń pierzchł, ujrzawszy ludzi: usłyszeli żałobne lamenty langurów, zaszytych w gąszcze drzew i ciężkie wzdychania Sony na pagórku; ale Bhagat był już martwy. Siedział na ziemi, skrzyżowawszy nogi, oparłszy się o pień drzewa, wsunąwszy laskę pod ramiona i zwróciwszy oblicze na północny wschód.
I przemówił do ludu kapłan: „Patrzcie, oto cud za cudem! Tak bowiem powinien być pogrzebany każdy Sunnyasi. Wybudujmyż tu w tem miejscu świątynię dla naszego świętego męża!“
I wybudowali świątynię, nim minął rok: małą kapliczkę ze złomu i gliny; owo wzgórze nazwali wzgórzem Bhagat’a; i modlą się w tej kapliczce i znoszą do niej kwiaty i świece i zbożne dary aż po dzisiejszy dzień. Jednak nie wiedzą, że ów czczony przez nich święty to Sir Purun Dass, W. K. P. I.; Dr. Pr.; Dr. Phil. etc.; niegdyś pierwszy minister postępowego i świetnego państwa Mohiniwali, członek honorowy i członek-korespondent większej liczby towarzystw naukowych, niż ich potrzeba na tym i na tamtym świecie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Teodor Mianowski.