Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Teraz już wiem“, zawołał Purun Bhagat. „Teraz rozumiem, dlaczego moi bracia nie odwiedzili mnie tej nocy. Góra się osuwa. Ale dlaczego ja mam odejść?“ Wzrok jego padł na próżną ruinę i twarz jego przybrała odmienny wyraz. „Oni mi dostarczali dobrej żywności — odkąd tu przybyłem, a jeśli teraz im na ratunek nie pospieszę, nie będzie jutro jednej żywej duszy w dolinie. Tak, muszę iść, muszę ich przestrzedz! Odsuń się, bracie! Niech się zbliżę do ogniska“.
Barasingh cofnął się niechętnie, gdy Purun Bhagat zanurzył pochodnię głęboko w ognisku, kręcąc nią, aż jasno rozgorzała. „Ach! wyście przybyli mnie ostrzedz“, rzekł drżącym głosem starzec, prostując się. „W drogę więc! — a użycz mi twego grzbietu, bracie, gdyż mam tylko dwie nogi“.

Ilustracja — człowiek jadący na jeleniu, z pochodnią w ręce.

Mówiąc to ujął prawą ręką kosmaty grzbiet barasingh’a, lewą wzniósł do góry pochodnię i wyszedł z kapliczki w bezdeń straszliwej nocy. Na dworze nie było wichru, jeno rzęsisty deszcz zalewał prawie pochodnię, gdy wielki jeleń spieszył w dół po zboczu, ślizgając się na tylnych nogach. Skoro przebrnęli przez las, przyłączyło się do nich wiele braci Bhagat’a. Starzec słyszał poza sobą — (nie mógł bowiem widzieć) — głosy cisnących się gromadnie langurów i głębokie uhh! uhh! Sony. Deszcz pozlepiał jego białe, długie włosy w ociekające wodą motki; woda bluzgała pod jego nagiemi stopami, a żółty łachman zwieszał się niedbale na starczem, wyschłem ciele, ale on, objąwszy silnie barasingh’a, spieszył wytrwale, niezmordowanie ku wiosce. I wówczas nie był już to święty pustelnik, lecz Sir Purun