Drobiazgi (Orzeszkowa)/Z pożogi/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Z pożogi
Pochodzenie Drobiazgi
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1892
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.


Dumny szewc.


Było to w śnieżny zimowy wieczór.
Z małego domku, stojącego na wzgórzu, wielki gwar grubych, rozweselonych głosów i tupot nóg zapamiętałe tańczących, wychodził na wązką, śniegiem usłaną uliczkę, na wiszący nad rzeczką mostek drewniany, na białe od śniegu drzewa zamiejskich ogrodów. Może wesołe te odgłosy nad nizkiemi dachami uśpionych już domostw, leciały aż na ciche, smutne, ciemne o téj godzinie pola. Tam pewno wiatry, przybywające zdaleka, zapytywały je: gdzie-by powstać mogły? A usłyszawszy, zkąd są, leciały daléj, daléj, szeptami zadziwienia albo szyderskim gwizdem powtarzając: „Patrzcie, patrzcie i oni bawią się czasem!“ Poleciały wiatry, poleciały chyże nad ciemnemi, smutnemi polami, ku stronom gdzie słońce pogodnie wschodzi i zachodzi; a na wązką uliczkę i wiszący nad rzeczką mostek drewniany i śniegiem okryte ogrody, z domku, którego oświetlone okna świeciły na wzgórzu, wychodził wielki gwar grubych, rozweselonych głosów i tupot zapamiętale tańczących nóg.
Bawili się. Siostra dorożkarza wychodziła za szewca, ale brat, dorożkarz, zbyt ciasne miał mieszkanie, aby mógł w niém liczne towarzystwo zmieścić; pożyczył tedy sobie na tę noc weselną domku u szewckiego majstra, krewniaka pana młodego, kuma panny młodéj. Było to więc wesele i ja na niém byłam, miód i wino piłam...
Na dworze było śnieżno i mroźno, ale w tym domku panował podzwrotnikowy upał. W sionce na beczce dnem do góry przewróconéj, paliła się mała i krzywo w mosiężny lichtarz wprawiona świeczka. Mętne i co chwila kołyszące się jéj światło, w zmąconych i pełnych ruchu zarysach ukazywało mozajkę, złożoną z twarzy grubych, opalonych i wąsatych, z bród czarnych, rudawych i siwiejących, z bark szerokich i silnych, z wielkich, ciemnych, żywo poruszających się rąk. Buchały z téj mozajki głosy, zmieszane a również grube, jak owe twarze i ręce, rozlegały się śmiechy podobne do grzmotów; silnemi były te piersi, które je wydawały i łacno w nich było rozpoznać te same gromkie i basowe tony, któremi brzmią na ulicach miejskich wołania: „Z drogi! z drogi!“ W izbie, do któréj drzwi sionki stały otworem, działo się wcale co innego. Był to już raczéj pokój dobrze oświetlony przez dwie spore lampy, mający kanapę z ogromnemi drewnianemi poręczami i twardém siedzeniem, żółtą komodę z wazonem włóczkowych kwiatów, rzęd żółtych wyplatanych krzeseł pod ścianami. Na ścianach wisiały jaskrawe święte obrazki, małe okna przyozdabiały doniczki z mirtem, pelargonią i kaktusami. W kącie siedzieli trzej muzykanci, grający na skrzypcach i basetli, a pośrodku z dziesięć młodych par na zabój tańczyło. Z podłogi nie wznosiła się wcale kurzawa, bo proste i grube jéj deski często skrapiano wodą. Krzyków téż wielkich nie było, tylko przeraźliwy tupot dwudziestu par nóg, śród którego zabrzmiał czasem piskliwy od wysilenia wykrzyk komenderującego zabawą tancerza, zadzwoniły śmiechy młodzieńczych gardziel, zaszemrały chichoty dziewcząt. Chłopcy ubrani byli w czarne surduty i wielkie jaskrawe kokardy u szyi, oczy prawie bolały od zielonych, błękitnych, różowych sukień dziewcząt i mnogości papierowych kwiatów, strojących ich proste, lecz grube, czarne lub płowe warkocze. Wszyscy mieli u boków gałązki mirtu, ręce okryte białemi, przeważnie bawełnianemi rękawiczkami, twarze do czerwoności rozpalone i lśniące od potu czoła. Polkę tańczyli tak, jak tańczą ją wszyscy na świecie, niektórzy nawet zgrabnie. Zdarzały się przecież wypadki, że dwie pary wpadały na siebie z rozpędem dwóch spotykających się kul, i z gwałtownością niesłychaną odrzucały się ku dwom przeciwległym ścianom; że jakiś zbytecznie odstawiony łokieć, kręcąc się wraz ze swym właścicielem, z szybkością myśli uderzał w plecy, głowy, twarze i nosy współtaneczników, że jedna jakaś para, ugrzęzłszy w ciasnym kącie pomiędzy piecem a drzwiami, na żaden sposób wyjrzéć zeń na przestrzenie szersze nie mogła, a w zamian inna, z dwu bardzo snadź gorących temperamentów złożona, wypuszczała się galopadowém tempem wzdłuż pokoju i wszystko dokoła siebie roztrącając, rozbijając, przeskakiwała wysoki próg sionki i uderzała się jak o ścianę o zbitą tam gromadę brodatych mężczyzn, którzy ją witali wesołemi żartami, zapewne téż i rubasznemi, ale nie można było tego rozpoznać w zmieszaniu rozmów, śmiechów i tupotów, w zawodzeniach skrzypiec i huku basetli. Syn właściciela domku, młodzieniec, który w Warszawie uczył się sztuki szewckiéj i chwilowo tylko przebywał pod rodzicielskim dachem, wzniósł rękę w białéj, glansowanéj rękawiczce i krzyknął: „Kadryla!“ Ztąd i z owąd ozwały się protesty; chciano-by jeszcze tańczyć polkę, ale warszawiak w liliowym krawacie, będący przytém pierwszym drużbą, komenderował tańcami i wedle woli jego stać się musiało. Tłumnie tedy, żwawo, hucznie tańczyli kadryla; przewodniczący wołał co chwila: anawan! anarier! szen! ron! Ale mało kto rozumiał go tu i słuchał, a każdy zato po swojemu robi, co i jak mógł i umiał; zamieszanie w końcu powstało niepojęte i do rozgmatwania niepodobne: tancerze łowili swe tancerki, tancerki za poły surdutów porywały tancerzy, śmiech szalony ogarniał jednych, na twarzach innych malowało się srogie zakłopotanie, wszystkie oczy pałały, z warkoczy dziewcząt kwiaty osuwały się za uszy ich i na szyję, barwiste kokardy chłopców przekręcały się aż prawie na karki; łączyli się i rozłączali, tworzyli i rwali koła, ten i ów krzyknął, przytupując: „Hu! ha!“ ta i owa jęknęła: „O, Jezus Marya!“, a warszawiak zrywał sobie gardło: nie wołając już, a wrzeszcząc: „Szen! szen!“ Ręce sobie państwo podawajcie!... Gdzie panna Anna zmyka? Oleś, do kogo, ty durniu, łapę wyciągasz?... Chodź tu, Józiek!... Niech panna Aniela nie skacze, a rękę Staśkowi poda!... Ron! ron! O Jezus Marya, Józefie święty! bydło, nie ludzie!“ I omdlewający prawie z wysilenia upadł na krzesło, chustką od nosa jak gąbką ocierając twarz, zalaną strumieniem potu. W ogólném zamieszaniu, wzajemném łowieniu się, skokach i śmiechach, szen i ron trwały bardzo długo, a tymczasem te i owe szerokie plecy, ta i owa czarna lub siwiejąca broda, wysuwały się z sionki, i ostrożnie, ocierając się o ściany, aby tanecznego wiru uniknąć, wchodziły w wązkie drzwiczki, tuż obok pieca z zielonych cegieł, prowadzące do drugiego pokoju. Był to ostatni już pokój tego mieszkania, mający formę długiéj a wązkiéj szufladki i uszczuplony znacznie przez dwa wysoko usłane łóżka i długi, wązki stół, zastawiony różną żywnością. Były tu w glinianych misach i fajansowych talerzach pokrajane kiełbasy, pieczenie i salcesony, przy bochnach chleba, bułkach i serach; stały butelki z wódką, piwem i taniém winem; pośrodku piętrzyła się piramida ciast, nabytych w cukierni. Cała ta śpiżarnia stała tu od samego początku weselnéj zabawy i w miarę potrzeby odnawiana, stać miała aż do jéj końca; kto chciał, przychodził, przekąsywał i zapijał. Pito niewiele, wódki prawie nie dotykano; ten i ów wychylał szklanicę piwa, kobiety w czepcach ze wstążkami, ciemne i pomarszczone ręce wyciągały czasem do butelek z winem i nalawszy go sobie trochę w kieliszek, dwoma palcami, delikatnie, ze wznoszącéj się na półmisku piramidy, wyjmowały słodkie ciastko. Siedząc na kufrach, stołkach i łóżkach, albo stojąc pod piecem i przy stole, gwarzyli o różnych różnościach, z szerokiemi czasem rozmachami rąk, z wybuchami śmiechów, lecz głosami umiarkowanemi, grzecznie, bez sprzeczek i grubijaństwa, jak ludziom poważnym i trzeźwym przystoi. Młodzież w przyległym pokoju tańcząca, hasała, swawoliła, szalała, ale starszyzna do przystojnego zachowywania się widocznie wielką przywiązywała wagę. Nikt tu nie chciał wobec innych uchodzić za gbura albo pijaka i ta dbałość o zachowanie godności w postępkach i słowach, tworzyła główne i rzucające się w oczy piętno towarzystwa tego. Możnaby rzec, że tych mężczyzn z szerokiemi plecami, ciemnemi twarzami i grubemi głosy, jak téż u tych kobiet, ubranych w luźne kaftany, staroświeckie mantyle i niepojęte czepce, barczystych, czerwonych, albo od pracy i niedostatku wychudłych i pomarszczonych, — we krwi i starodawnym obyczaju, w pojęciu o honorze i dobréj opinii było coś, co im nie pozwalało lać do gardeł palących potoków trunku, zrywać się do burd i bójek, wyrzucać z piersi gradu ohydnych słów. Chciałam sobie wtedy koniecznie zdecydować, czy ludzi, na których patrzałam, nazywać można cywilizowanymi, choć grubemi głosami mówią, i oj! słabo czytać i pisać umieją? Może najwłaściwiéj uważać ich należy za owoc jakiéjś cywilizacyi, tak dawnéj i tak głęboko sięgającéj, że bez pomocy piór i atramentu w krew i kości ich przeniknęła? A może jeszcze jest to materyał wyborny do wyższéj i doskonałéj formy cywilizowanego bytu? Zapewne, wyborny materyał i szkoda tylko, że brak mu Fidyaszów?
Miękkością ducha, pomimo stwardniałéj skóry i tą wewnętrzną przystojnością, pomimo grubych form najbardziéj ze wszystkich obecnych odznaczał się właściciel domku tego, szewc, Florenty, którego wtedy widziałam po raz piérwszy. Miał on powierzchowność i sposób znajdowania się taki, że ktokolwiek raz nań spojrzał, powiedziéć musiał: ot mały człeczyna, a niechaj go jaki dumny! Małego wzrostu, ale krzepko zbudowany, twarz miał okrągłą i rumianą, jak dobrze zachowane zimowe jabłko, małe, siwe, błyszczące oczy, mały bardzo zadarty nos, usta rumiane, zawiesistym wąsem ocienione, czoło poszerzone łysiną i drobnemi zmarszczkami porysowane, włosy krótko przystrzyżone, siwiejące. Ubrany był w czarny, cienki tużurek, od którego wesoło odbijał mirtowy bukiecik; szerokie i krótkie ręce okrywały mu białe rękawiczki z niezmiernie długiemi, więc u końców pustemi palcami. Nie na skrzyni i nie na prostym stołku, ale na krześle z poręczą siedział i jedno ramię przez poręcz przewieszając, drugiém, powolnemi, rozważnemi, pełnemi okrągłości giestami, w takt niby powolnéj, rozważnéj i okrągło układanéj mowy, poruszał. Była to postawa, jaką czasem przybierają panowie, przyjmujący najpoufalszych, a od siebie niższych gości; były to giesty, z jakiemi mówcy, którzy zawsze umiarkowanymi pozostać pragną, przedstawiają swe przekonania zgromadzonym dokoła nich słuchaczom. Zkąd wziął on tę postawę, te giesty, ten ruch głowy, nieco w tył odgiętéj, przez co nabierała ona wyrazu nakazującéj wyższości, przedziwnie sprzeczającego się z jabłkowatą okrągłością i różowością twarzy? Może widział to wszystko u kogoś, do kogo przybywał dla zdjęcia miary na obuwie? Pewniéj jednak wypływało to z podniesionéj do wyższéj potęgi, ale téj saméj co i u innych zebranych tu ludzi, troskliwéj dbałości o przystojność obyczaju i zachowanie w opinii ludzkiéj tytułu człowieka porządnego. Tylko, że obok tego były tu już widoczne dążenia ku elegancji, a bardziéj jeszcze ku posiadaniu w społeczeństwie wyższego nad innych znaczenia.
W gwarze rozmów i dochodzącym z przyległego pokoju tanecznym hałasie, nie mogłam słyszéć dokładnie rozmowy, którą z kilku współbiesiadnikami prowadził, ale z dochodzących mnie jéj urywków, zrozumiałam, że opowiadał o radzie miejskiéj, któréj był członkiem, czynił zarzuty niektórym z jéj urzędników, wyrzekał na nierównomierność dochodów i rozchodów miasta, tłómaczył słuchaczom swym sposób układania bilansu i poddawania go następnie kontroli wyznaczonych ku temu komisyi. Kilka mężczyzn słuchało go z wytężoną uwagą, sztywnie; wywiędły staruszek, niegdyś podobno cieśla, siwy jak gołąb’ i mocno głuchawy, siedząc na stołku pod zielonym piecem i brodę w dwu palcach trzymając, przechylał ucho w stronę mówiącego i z dobrodusznym, głupowatym nieco uśmiechem na zapadłych wargach, głową wciąż na znak twierdzenia kiwał.
Brat panny młodéj, dorożkarz, człek lat średnich i herkulesowéj postaci, (nieco dziś ściśniętéj czarnym tużurkiem) z ogromną ciemną brodą i wielką twarzą czerstwą i poczciwą, ogromną swą rękę opuścił na ramię oratora.
— A mnie przyjmiecie do swojéj dumy, jak sobie własny dom zbuduję — ha?
— Dla czego nie? — z powagą odparł orator — dla czego nie? Jeżeli wybiorą, uważasz? Do jednéj wazy rzucają się gałki czarne, a do drugiéj białe. Jeżeli dostaniesz więcéj białych, będziesz radnym, uważasz? jeżeli czarnych, przepadniesz!
Z grzmotowym śmiechem i lekceważenie oznaczającym ruchem potężnego ramienia dorożkarz odkrzyknął:
— Nie przepadł ja bez waszéj dumy do tego czasu, nie przepadnę i potém! Dumny ja sobie mogę być i bez dumy.
— A niby to dziadzio miał same białe gałki! Pewno, że tam i dużo czarnych narzucali! — cienkim głosikiem i drwiącym nieco tonem, zawołał młody garncarz trochę pękaty i przysadzisty, ale z ładną rumianą twarzą i bujnym czarnym wąsikiem. Przed chwilą ociekł on był od kontredansowego ron i z kawałem salcesona w jednéj ręce, a potężną porcyą pieroga w drugiéj, stanął pomiędzy rozmawiającymi. Z odgiętą w tył głową szewc Florenty spojrzał na próbującego żartować zeń krewniaka.
— Ty błaźnie, kiedy jeszcze takich interesów nie rozumiész, to milcz! Nie twoim nosem o takich interesach decydować.
A zwracając się do starszych, mówił:
— Jednogłośnie mnie wybrali, jednogłośnie! Ani jednéj czarnéj nie miałem, jak Boga kocham! Ja nawet sam nie wiem, za co ludzie mnie tak szanują... i gdzie tylko trzeba coś takiego ważniejszego, uważacie? cościś takiego nie wymawiając dla publiczności zrobić, tam mnie pchają... ot, łaska Bozka i koniec.
Kilka głosów ozwało się jednogłośnie:
— A czemu? czemu? dla czego nie! Naturalnie; Sprawiedliwie! Pan Florenty do wszystkiego zawsze gotów i wszystko umié.
Słysząc to majster rósł, ale nie w wysokość tylko w szerokość. Miał w sobie tę osobliwą właściwość, że gdy cokolwiek cieszyło go i dumie jego pochlebiało, rozdymał się jakoś i nakształt gąbki wodą pojonéj pęczniał tak, że niższym wydawał się niż zwykle i zarazem grubszym. Rumiane jego wargi wydymały się trochę pod gęstym, szorstkim wąsem, a siwe oczy zalewała błogość. Powoli, z rozwagą podnosząc w górę wskazujący palec, na pochlebne dlań szmery odpowiedział:
— Tak to jest i nie tak. Gotów to ja do wszystkiego, gotów. Czemu nie? Na to pan Bóg dał człowiekowi rozum, żeby on z niego użytek robił i czémś na świecie był! Ale umiéć, to wszystkiego nie umiem. Ej! gdzie mnie tam wszystko umiéć! Żebym był wielką edukacyą odebrał, tobym może i nie głupszy był od innych, ale tak, no, człowiek tylko samemu sobie wszystko winien.
Potrząsnął głową i stanowczo dodał:
— Wszystkiego nie umiem. Są rozumniejsi a odemnie, a ja takich szanuję. Bardzo rozumnych ludzi szanuję.
W tém, lekki i śliczny motyl wleciał pomiędzy tych grubych, ciężkich, czarno ubranych ludzi. Siedmioletnia dziewczynka biała, różowa, złotowłosa, w przezroczystéj i wstążkami powiewającéj sukience, wbiegła pomiędzy gromadkę mężczyzn, którzy téż jak podwładni przed zwierzchnikiem rozstępowali się przed nią, aż z usty pełnemi szczebiotu wskoczyła na kolana szewca Florentego i szczupłe obnażone ramiona swe dokoła szyi jego owinęła — Dziadziu, — głosem i z minkami rozpieszczonego dziecka wołała, — Ignaś nie chce tańczyć ze mną i Jaś nie chce i stryjaszek Kostuś nie chce i nikt nie chce. Nikt ze mną tańczyć nie chce, a ja chcę tańczyć! Dziadzieńku, doprawdy, ja chcę tańczyć... ta paskudna Zośka powiedziała, że ja jestem błaźnica i tylko starszym plączę się pod nogami...
Na płacz jéj się zbierało. Śliczne, malutkie usta wydymała i rączką coraz gwałtowniéj rzucała w powietrzu, powtarzają[1]:
— Ja chcę tańczyć! Dziadziu! doprawdy ja chcę tańczyć!
Godną istotnie uwagi była podówczas zmiana, która zaszła w całéj powierzchowności szewca; krótkie i grube jego ramię obejmowało tulącą się mu do piersi dziewczynkę ostrożnie i zlekka; na przychylonéj ku jéj głowie twarzy jego, rozlał się wyraz uczuwanéj przyjemności i drgał w każdéj ze zmarszczek, gęstym rysunkiem okrywających mu czoło i jabłkowate policzki. Skargi jéj uspokajał wpół żartobliwą, wpół współczującą perswazyą...
— No, cicho, cicho! będziesz tańczyć, będziesz! Już ja sam Ignacemu powiem, żeby z tobą potańczył, a Zośce dobrze za ciebie nagadam, nie bojś, posłyszy ona ode mnie!
Dziewczynka wciąż się żaliła: — Paskudna taka, mówi, że ja błaźnica i tylko starszym plączę się pod nogami...
Szeroka i krótka ręka w białéj rękawiczce, sterczącéj pustemi końcami palców, wyciągnęła się nad stołem i delikatnie zdjęła z półmiska migdałowe ciastko, które wnet znalazło się w drobnych rączynach dziewczynki. Zarazem szewc Florenty wycisnął na jéj czole pocałunek tak prawie głośny, jak pistoletowy wystrzał. — Aj! — krzyknęło dziecko, — wąsy! takie u dziadzi kolące wąsy! Nie chcę! nie chcę!
Z temi wykrzyknikami i rozkapryszonemi minkami, uchylając się od dalszych pocałunków, któremi obdarzać ją zamierzał, zeskoczyła z jego kolan i, chrupiąc migdałowe ciastko, w mgnieniu oka, jak wiewiórka na drzewo, wdrapała się na barczystego i brodatego dorożkarza, który téż z przyjaznym i wesołym śmiechem wziął ją w objęcia. Wyglądało to tak, jak gdyby olbrzym bawił się lalką. Podnosił ją w górę, to huśtał w obie strony, a wielka, czerwona, roześmiana twarz jego, to znikała, to ukazywała się z za powiewnego muślinu jéj sukni i złotych rozwianych włosów. Szewc Florenty zwrócił się do krewniaka, owego przesadzistego garncarza z czarnym wąsikiem, który w téj chwili, z ustami napełnionemi pieczenią, nalewał sobie do szklanki szumiące piwo.
— Ignacy! — zawołał, — ciekawy jestem, czemu to z dzieckiem troszkę potańczyć nie chciałeś, hę? Ważny kawaler z ciebie! fanaberya! Coby ci to szkodziło dogodzić dziecku, kiedy prosi, hę?
Gniewał się naprawdę i aż sapać zaczął, a napadniętemu w ten sposób chłopakowi uszanowanie nie pozwalało głośno i śmiało replikować. Coś więc tylko niewyraźnego mruknął pod nosem i ukośne spojrzenie rzucił na małą natrętnicę, którą w téj chwili z objęć potężnego dorożkarza brała żona starego cieśli, dobrze już podstarzała, ale jeszcze czerstwa kobiecina w bezpretensjonalnym luźnym kaftanie i czarnéj jedwabnéj chusteczce na głowie.
— Pójdziem tańczyć! — mówiła do dziecka, — pójdziem; kiedy ten brzydki Ignaś nie chce, to już ja z tobą potańczę! Biedna dziecina, nikt z nią tańczyć nie chce! Patrzcie ich! jakie to niedobre chłopcy! pójdziem tańczyć!
I w mazurowy takt podrygując, ze skaczącą przy niéj dziewczynką, babina znikła w sąsiedniéj izbie. Zauważyłam, że to dziecko znajdowało się tu jakby w jakiéj licznéj rodzinie, różnemi stopniami pokrewieństwa z całém tém towarzystwem połączono. Nikomu wprawdzie nie mówiła: „ojcze“ i „matko, ale wszyscy tu byli jéj dziaduniami, stryjami, ciotkami. Z rąk do rąk i z objęcia w objęcie przechodziła; wszędzie dzwonił jéj dziecięcy, rozkapryszony głosik i widać było grube wielkie ręce, przesuwające się po złotych jéj włosach, lub liliowo-białéj twarzyczce.
Pochwyciłam pierwszą możność zbliżenia się do gospodarza domu i zawiązania z nim znajomości bliższéj. Sprowadziło to ze strony jego i tych, którzy go otaczali, wielki wybuch ceremonii. Szewc Florenty zerwał się z poręczowego krzesła, na którém siedział, i z ukłonami, których posuwistość i balanse tamowanemi były tylko przez wązkość przestrzeni, prosił mię, abym je zajęła, stary cieśla, usiłując jak najmniéj miejsca osobą swoją zabierać, tak plecami przylgnął do pieca, że w słabem oświetleniu izby, podobnym stał się do wyrysowanéj na zieloném jego tle figurki wątłego, siwego staruszka o długim nosie i zadartéj brodzie; dorożkarz, ów z wielką, poczciwą twarzą i ogromną brodą, skoczył do izby przyległéj po możliwie najwygodniejsze siedzenie; inny chustką od nosa wycierał brzeg stołu, o który oprzeć się mogłam... Aż nagle wszyscy, dokonawszy już wszelkich możliwych przysług, zmieszali się jakoś, ramiona w dół popuszczali i zwolna cofali się ku innym kątom izby, albo ku przyległemu pokojowi. Ten po cichu i usta dłonią przysłaniając, chrząknął, ów gruby kark nieco przychylił, tamtemu stanął w wahającéj się postawie. To onieśmielenie tych ludzi, podobnych do dębów, miało w sobie coś dziecięcego...
Ale szewc Florenty w najmniejszym stopniu nieśmiałości nie doświadczał. Był on nietylko grzecznym, ale i eleganckim, wyższą kompanią uszanować umiejącym, lecz pewnym, że wymaganiom jéj sprostać potrafi. Na stołku obok mnie siedząc, dłonie na kolanach wsparł i z uśmiechem uprzejmym, z wyrazem zastanowienia w siwych oczkach rozpowiadał, kiedy i jak ten domek nabył i drugi jeszcze, który w arendę wypuszcza, sam zbudował. Niedawno, wcale jeszcze niedawno, dobił się tego własnego kąta, bo choć, dzięki Bogu, nędzy nie zaznał nigdy, rzemiosło w ręku mając, to przecież z różnemi kłopotami i biedami borykać się trzeba było, czworo dzieci hodować i własnemi dwiema rękoma rady sobie dawać. To mówiąc, energicznym giestem ręce dłońmi do góry podniósł, a w téjże chwili biała, glansowana rękawiczka, niezmiernie długa, ale w zamian bardzo wązka rozdarła się i ogołociła szeroki pas skóry czerwono-czarnéj i jak podeszwa twardéj. Nie zauważył tego, bo, starannie podtrzymując rozmowę, zapytywał mię, przy któréj ulicy mieszkam, a potém zauważył, że w téj właśnie części miasta bruk jest najgorszy i oświetlenie w nocy najsłabszém. Strasznie lubił mówić o mieście i jego potrzebach, o radzie miejskiéj, któréj jednak nie umiał nazwać inaczéj jak „dumą“, i swojém w niéj znaczeniu. Gdy mi już wiele rzeczy powiedział o zajmującym go przedmiocie, zapytałam go zkolei, kim jest ta mała, śliczna i tak tu przez wszystkich lubiana dziewczynka; ku wielkiemu zdziwieniu swemu, spostrzegłam, że fala rumieńca przepłynęła po okrywającym czoło szewca gęstym rysunku zmarszczek. Po raz piérwszy, odkąd go ujrzałam, zmieszał się i z pochyloną twarzą milczał chwilę. Potém wstrząsnął głową i zcicha rzekł:
— Sierotka to jest. Ot, uważa pani, biedne stworzenie, opuszczone...
— Rodzice jéj umarli? — zapytałam znowu.
Mieszał się coraz bardziéj, oczy spuszczał, palcami rąk z zakłopotania poruszał.
— Ot, co tu mówić! — szeptał. — Nie umarli... żyją sobie... matka porzuciła...
— Jakaś zapewne bardzo biedna i nieszczęśliwa kobieta?... — zaczęłam.
Podniósł twarz i uśmiechnął się nawpół z politowaniem, nawpół z goryczą:
— Gdzie tam biedna! — odsapnął. — Wcale nie biedna i z pięknéj familii... ojciec takoż... Ludzie wszystko wiedzą i o ojcu jéj wiedzą, co on za jeden... bogaty... majątek swój ma... Grzech im wielki!.. Przyjechała... maleństwo kilkodniowe jednym tu ludziom na opiekę zostawiła... pieniądze przysyłać przyrzekła... pojechała i wiadomość wszelka o niéj przepadła... Ot, uważasz pani, jak to z tą dzieciną było i co to jest za grzech!
Wszystko to wypowiedział z pochyloną w dół twarzą, ze spuszczonemi powiekami, z wielkiém zawstydzeniem. Potém, jakby usprawiedliwić chciał nieprzystojność podobnego opowiadania, dodał:
— No, cóż robić? Pani jest mężatką, to z panią o takich rzeczach mówić można. Cóż robić, różne wypadki na świecie bywają!
Widać jednak było, że wypadek, o którym była mowa, uważał za niezmiernie osobliwy i ludzkość zawstydzający. Chciałam dowiedziéć się, u kogo teraz stale przebywało to dziecko i kto się niém wyłącznie opiekował.
— A no — rzekł — będzie już temu lat z pięć jak baba moja zobaczyła raz to maleństwo w nędzy okrutnéj zostające i do domu przyniosła. Myśleliśmy z początku, że tymczasowo tylko u nas pobędzie, byle odkarmiło się trochę, bo już tak prawie jak zamierało z głodu, ale potém... i zostało się sobie przy nas... Co robić? Gdzie jest chleba dla sześciu gęb, to już i dla siódméj wystarczy... A uważa pani, sieroty i Bóg opuszczać nie pozwala i serce człowiecze sprzeciwia się temu... Niech już i tak będzie!
Zauważyłam, że nie tylko dziecka tego nie opuszczają, ale je bardzo pieszczą i stroją. Szewc zaśmiał się dobrotliwie.
— Dobre dziecko... piękne... wesolutkie, to i jakże go nie pieścić? A co się tycze strojów...
Znowu głowę dumnie podniósł.
— No, dzięki Bogu nie braknie i na to... nie braknie...
A potém ciszéj i ze spuszczonemi znowu oczyma dodał:
— Do tego uważa pani, z pięknej familii to pochodzi... z bardzo pięknéj, i po ojcu i po matce... trudno to jak chłopkę hodować.
Przez otwarte drzwi widziałam, jak w izbie przyległéj dorożkarz, którego dziewczynka stryjaszkiem Kostusiem nazywała, człowiek młody, wysoki, zgrabny, z wielkiemi rudemi bokobrodami, odebrał ją babinie, która z nią niby mazura tańczyła i, jak ptaka posadziwszy na swém ramieniu, począł jéj o czémś poważnie prawić. Było coś zupełnie niepospolitego w pieszczotach i czułości, któremi ci ludzie grubi i silni darzyli to stworzenie delikatne i drobne, zdające się istotnie pochodzić z innego niż oni świata. Dziewczynka była wątłą i zgrabną, cerę miała niemal przezroczystą, rączki małe i kształtne. Na ramieniu wysokiego mężczyzny siedząc, różowy policzek do rudych bokobrodów jego przytuliła, a ładnie obute nóżki, na szerokich jego dłoniach oparła. Niósł ją tak ku otwartym drzwiom sionki, a gdy pośrodku izby trudno mu było wymijać tancerzy, basowym, ogromnym głosem wołał:
— Z drogi! héj! z drogi!
Przekorny jakiś chłopak, wziąwszy się w boki, przejście mu zatamował, tonem wesołego przekomarzania się mówiąc:
— A jak nie ustąpię, to co mi pan Konstanty zrobi, kiedy bata przy sobie nie ma!
— Hejże zjeżdżaj! bo mam kułak! — odkrzyknął zaczepiony i z twarzy mu było widać, że wrazie potrzeby niedalekim byłby od użycia tego, zawsze przy sobie noszonego oręża, lecz w téjże chwili dziewczynka zaczęła mu coś szeptać do ucha, a on słuchał uważnie, z powagą i, twierdząco kiwając głową, powtarzał: — Dobrze, kotko, dobrze, przyjadę i powiozę! na spacer powiozę! kuliga! héj, héj, kuliga, kuliga!
Zamyśliłam się i nie uważałam kłopotu, w jaki wpadł właściciel domu z powody przerwy, zaszłéj w rozmowie naszéj. Wiedział o tém, że gościa zabawiać trzeba. Zerwał się tedy ze stołka, do drzwi poskoczył i wołać zaczął:
— Zosia! Karolcia! Karolcia! Zosia!
Na to wołanie przyskoczyły ku niemu dwie młodziutkie dziewczynki, zdyszane od zmęczenia i śmiejące się od przerwanéj wesołéj zapewne rozmowy.
— A co, tatku?
Wziął je za ręce i, do mnie przyprowadziwszy, rekomendował:
— Moje córki: Zofia i Karolina!
Obie miały błękitne suknie, czerwone kwiaty we włosach i korale na szyjach. Hoże i świeże, choć trochę ciężkie i szerokolice, w strojach tych wyglądały ładnie. Bardzo zmieszane stały chwilę ze spuszczonemi oczyma; z niewyraźnemi uśmiechami na ponsowych ustach, skubiąc w rękach grube płócienne chustki do nosa. Wtém, nadbiegła im pomoc w postaci przysadzistego garncarza z czarnym wąsikiem, który z wielkim impetem wysoki próg przeskoczył i zasapany, potem oblany, wołał:
— Karolka! gdzie ty siedzisz, Karolka! Krakowską figurę tańczą... a ciebie dalibóg znaléźć nie można!
Porwał za rękę cioteczną siostrę i mazurowym tempem wypadł z nią do przyległéj izby; to samo z drugą uczynił inny tancerz.
Krakowska figura wrzała. Trójki tancerzy przebiegały w różne strony, a nad tupotem nóg brzęczeniem skrzypiec i huczeniem basetli wznosiły się wywoływane i do wyboru przedstawiane nazwy, które przybierali sobie chłopcy i dziewczęta. Te ostatnie poetyzowały osoby swe, przezywając się różami, fijołkami, konwaljami, stokrotkami. Ktoś jednak zawołał: — Koza i cielę! co wywołało śmiech ogólny i, usuwając z pamięci królestwo roślin, wprowadziło w modę zwierzęta, jako to: wilk i lis, wróbel i słowik, albo zdrobniałe: kotek i ciucia; powstała nawet ztąd sprzeczka, bo dwaj kawalerowie chcieli koniecznie przezwać się wołem i osłem, ale panna nie zgadzała się za nic na ostatnie, nieprzyzwoite wyrażenie, i zastąpiła je baranem. Inna wyciągnęła z sionki opierających się niby, a w rzeczy saméj bardzo tym wyborem pochlebionych, najwyższych i najpleczystszych brodaczy, a stając z nimi przed jedną z towarzyszek, zawołała:
— Fara i Bernardyny!
Istotnie, gdy, uderzywszy stopami o podłogę, puścili się po izbie, można-by mniemać, że to kościoły poszły w taniec. I w mniejszéj izdebce znajdujące się towarzystwo ożywiało się coraz bardziéj. Piwo i tanie wino, choć z wielkiém umiarkowaniem pijane, mężczyznom dodawały werwy i pewności siebie, kobietom na różowo malowały policzki i w coraz większy ruch wprawiały języki. Jedna, długa i cienka, blada i pomarszczona, o chorobach swych i używanych na nie lekach piskliwie i lękliwie opowiadała; inna młoda i żwawa, z palącemi się, roztropnemi oczyma, powierzała sąsiadce zamiar swój założenia sklepiku z drobiazgami; trzecia, gruba, ciężka i ze złośliwą twarzą, trzęsąc głową ubraną w żółte kwiaty, wyrzekała na męża, dzieci, sąsiadów, złe czasy i złych ludzi; czwarta, młoda jeszcze i dość ładna, ale ze smutną twarzą i trochę marzącém spojrzeniem, ścigała wciąż przez drzwi otwarte zapamiętale tańczącego męża swego i od czasu do czasu głośno wzdychała. Mężczyźni przychodzili i wychodzili, przekąsywali, prawili koncepty, śmieli się, a czasem i sprzeczali, ale bez kłótni, tylko z coraz żywszemi gestami i ognistym wzrokiem. Nawet stary cieśla, oderwawszy się od zielonego pieca, stał przy stole na swych cieniutkich, trochę drżących nogach i sepleniącemi bo bezzębnemi usty opowiadał jednéj ze starszych kobiet o domu, który sobie przed kilku laty zbudował, a którego ona jeszcze nie widziała. Słuchaczka z twarzy jego przeniosła wzrok na młodego, zgrabnego, w błękitnym krawacie blondyna, który, wbiegłszy do izby, spiesznie kawał kiełbasy spożywał, i klasnąwszy rękoma zawołał:
— Ale ja i syna pana Józefata dawno już nie widziałam! O, na jakiego ładnego chłopca wyrósł!
— Ha? co? — ucha ku niéj przychylając, pytał mocno głuchawy Józefat.
Kobieta zaczęła krzyczéć:
— Mówię, że syn pana Józefata bardzo ładny chłopiec.
Ze szczęśliwością na twarzy stary odpowiedział:
— A ładny, ładny! Chciałem żonce pamiątkę po sobie zostawić, i ot wziąłem i zbudowałem! He, he, he, he. Ładny domek, ładny domek! He, he he!
— Ja o synu, a on o domku — zawołała kobieta.
Inne parsknęły śmiechem, ale wstydliwie, ze spuszczonemi oczyma, albo i całkiem przed niespodzianém qui pro quo twarze ku ścianom odwracając. Wtém gospodyni domu, otyła, rumiana i z wesołém obliczem kobieta stanęła w wązkich drzwiach, które całe swoją wyfalbowaną suknią zajęła i, na obie strony przechylając głowę, ubraną w biały czepek z wielkiemi różami, po kilka razy powtórzyła:
— Proszę na wieczerzę! Proszę na wieczerzę. Florenty, proś gości na wieczerzę.
Sąsiad mój przerwał sobie opowiadanie o tém, jak bardzo on rozum i rozumnych ludzi szanuje; jak wié, że edukacya to rzecz ważna; jak wielki pociąg czuje sam do większego świata i w skutek tego syna na naukę rzemiosła do Warszawy wysłał, bo chłopiec ztamtąd i biegły w rzemiośle i świat znający, i do tego co dobre chętny, powróci, — przerwał sobie to opowiadanie i, porwawszy się ze stołka, gości na wieczerzę zapraszać począł. Zapraszał z ukłonami, które były tak posuwiste i takich balansów i reweransów pełne, że im nigdy przestrzeni dosyć być nie mogło. Zrazu w małéj izbie, potém w większéj, gdzie tańczyć już zaprzestano, posuwał się z wielkiém szastaniem nóg od ściany do ściany, balansując rozpychał sprzęty a czasem i ludzi, podawał się cały naprzód, przez co tużurek jego przybierał formę najpiękniejszéj turniury, a przytém w siwych oczkach miał ciepły promień szczeréj dla wszystkich życzliwości i wyraz osobistéj godności, nieznikający nigdy z rozszerzonego łysiną i gęstym rysunkiem zmarszczek okrytego czoła.



Nie wiem, czy kiedy znałam człowieka, któryby więcéj pociągu czuł do wszystkiego, co chociaż w przybliżeniu nazwać się może sprawą publiczną. Zkąd w tym mieszczaninie, mało oświeconym i w grubéj fizycznéj pracy życie pędzącym, powstała ta struna duszy, która przez wieki grała tu tylko w piersiach szlacheckich? Najpewniéj poruszała ją ta ambicya i chęć wywyższenia się, których wyraz uderzał w postawie jego, twarzy i ruchach. Niewątpliwém wydaje mi się jednak, że była ona czémś odrębném także, niby późnym owocem starego jakiegoś drzewa, przetrwałością z dawnych innych czasów. Bywają niekiedy dziwne jakieś, mknące promienie w głowach ciemnością napełnionych, niewyraźne jakieś przeczucia rzeczy wielkich w piersiach maluczkich. Są to sprawy natury i dziejów, działających przez odziedziczenie pradziadówskich dążeń i wzruszeń, przez wspomnienia głucho i niewyraźnie, lecz głęboko tkwiące w mózgu, przez jedno jakieś uczucie, nie nazwane słowem, lecz w pierś zapadłe bodźcem lub kolcem, przez jeden jakiś strumyk krwi odległego pochodzenia płynący w żyłach. Być może iż pradziad szewca Florentego, kiedyś, w jakichś momentach ważnych lub strasznych, z ciekawością w głowie a niepokojem w sercu, krążył około wielkiego gmachu wznoszącego się nad Niemnem, i sam w toczących się tam rozprawach udziału przyjmować nie mogąc, do rozbrzmiewających niemi murów przykładał chciwe ucho, łowiąc ich echa, ze wzdętą piersią oczekując ich słów ostatnich. Być może, iż dziad jego, rzemieślnik tak jak i on, lekceważony ale potrzebny, pokorny ale pojętny, wchodził nieraz na pokoje tych, którzy w swych ręku losy publiczne ważyli, to i owo tam widząc i słysząc, nad czém późniéj długo rozmyślał, co w nim budziło cześć albo wzgardę, miłość lub gniew. Być może jeszcze, iż ojciec jego ze wspomnień swego dzieciństwa i pacholęctwa wywoływał wiele rozgłośnych zdarzeń i imion, czyniąc z nich dla swych dzieci opowiadania tak długie, jak są długiemi zimowe niedzielne wieczory. Któż dokładnie oznaczyć zdoła, z jakich szerokich pól pochodzą ziarna, które najniespodzianiéj kiełkują w ciasnych kątach. Drobnemi, nikłemi źdźbłami wyrastają tu one, lecz dajcie im przestrzeń widną, ciepło słońca, swobodną kąpiel w świeżych powietrznych prądach, a może z marnych jałowców przemienią się w mocne buki, i nie blademi owsy, lecz złotą pszenicą okryją tę ziemię. O, biedne, szlachetne ziarnka wschodzicie w ciemnościach, wzrost macie karli i mało jest Kolumbów, którzy ku wam kierowali swe magnesowe igły.
Od wielu lat szewc Florenty przesiadywał dnie, tygodnie i miesiące w swym zasobnym i nigdy nie próżnującym warsztacie, zgarbiony nad kopytem i pocięglem, machając ręką, uzbrojoną w szydło, prasując skóry galantem, obrzynając je kulisem, przybijając szpilardem, skrobiąc nożem i szkłem, wygładzając raszplem, polerując woskiem, a przy tém wszystkiém coraz więcéj czerniąc i stwardzając skórę własnych krótkich i szerokich rąk. Przez mnóstwo dni, tygodni i miesięcy, okrągła, rumiana, jabłkowata twarz jego tak kurczyła się od wytężonego trudu, że stopniowo wytwarzał się na niéj ten gęsty rysunek drobnych zmarszczek, który ją teraz całą okrywał. Była to niby misterna siatka z cieniutkich porwanych nitek, którą utkała i na zdrowe, czerstwe ciało jego zarzuciła długa i ciężka praca. Przy nim pracowali tak jak i on, synowie i pomocnicy jego; w izbie sąsiedniéj gospodyni domu gotowała, prała, szyła; dorastające dziewczęta szyły, prały, haftowały w oczekiwaniu małżeństwa, zarabiając na własną rękę. Po grubéj podłodze przechodziły tam i przebiegały bose stopy; kobiety te w w[2] domu chodziły boso, w ubraniu krótkiém, luźném, sprzyjającém oszczędności i zarazem swobodzie ruchów. W przestankach zasiadali wszyscy dokoła stołu, zastawionego grubem ale obfitém jadłem. Jadali tłuste i smaczne krupniki, barszcze z wieprzowiną, kasze nieprzenikalnéj gęstości; w niedzielę i święta miewali pieczenie i pijali piwo i kawę. W niedzielę i święta warsztat był pusty i milczący; szewc Florenty z rodziną i odwiedzającemi go gośćmi przebywał w bawialnym pokoju, zwanym salą. Miewał wtedy na sobie obszerny szlafrok z materyi w kwieciste desenie, pantofle, które mu córka wyszyła na kanwie i fajkę z długim cybuchem w rękach. Odpoczywał na twardéj kanapie, z ogromną żółtą poręczą, siedząc, albo leżąc, popijał kawę i częstował nią gości, a głowa jego podnosiła się najdumniéj i czoło wygładzało się najpogodniéj, gdy miał przed kim rozprawiać o rzeczach i sprawach poważnych, jako to: wyborach i urzędach gminnych, o porządkach i nieporządkach miejskich o interesach szewckiego zgromadzenia, którego był cechmistrzem, nakoniec i najbardziéj o dostojeństwie i niezmiernéj ważności ludzkiego rozumu.
Rozumnym zaś człowiekiem nie był w mniemaniu jego ani kupiec, w spekulacyach swych szczęśliwy, ani urzędnik niewiadomym mu sposobem na dostojność swą wyniesiony, ani ten, który posiadał wiele ziemi, ani ten, którego pierś połyskiwała srebrnemi i złotemi znakami zasług. Rozumny, znaczyło dla niego ten, kto wiele uczył się, i kto publicznie działał lub przemawiał. Do dzieci i gości swych mawiał:
— Doktor... uważacie? doktor, co ludzi w nieszczęściu ratuje, adwokat... uważacie, taki, co jak językiem zamiele, to człowiekowi zdaje się, że mu aniołowie niebieskie pieśni zaśpiewali... ot to są ludzie... niech ich! człowiek by kawał życia oddał za krztę ich rozumu.
Potém z wyrazem głębokiego namysłu prawił daléj:
— Hm... panie dobrodzieju... kto tam więcéj? aha! uważacie? a te? co książki piszą! no, to już wszelkie pojęcie przechodzi, żeby taki rozum miéć! Przed takim to-by już człowiek, jak Boga kocham, i plackiem na ziemię padł.
Czasem wśród poważnych tych rozpraw śmiał się do rozpuku z figlów i szczebiotu małéj, delikatnéj, świątecznie ustrojonéj dziewczynki, która, jak rozpieszczone kocię, wiła się po jego grubéj kościstéj postaci, drobnemi rękoma targając mu szorstkie wąsy lub głaszcząc łysinę. Potém, po świątecznych wizytach, traktamentach i rozprawach, w sali o dwóch okienkach przysłoniętych perkalowemi firankami i wazonami z mirtem i pelargonią, zapanowała świąteczna także cisza. Na szerokiéj twardéj kanapie, w cieniu wysokiéj drewnianéj poręczy szarzała gruba, kwiecistym szlafrokiem owinięta postać głęboko uśpionego szewca. Z jednéj strony głowa jego, oparta na włóczkowéj poduszce, w białawym, zimowym zmroku świeciła rozszerzającą czoło łysiną i rumianością wydętych policzków, z innéj nieruchomo sterczały dwie wielkie stopy w płaskich barwistych pantoflach. Śpiąc sapał, chrapał, gwizdał, a przy nim grubem i krótkiém ramieniem jego objęta, równie głęboko jak on, tylko bardzo cicho usypiała śliczna i delikatna sierota „z wielkiéj familii“, złote swe miękkie włosy rozsypując mu na szorstkie wąsy, twarde ręce i kwiecisty szlafrok.
Jednak, ani dwa domki, nabyte za oszczędność całego życia, ani byt względnie dostatni, ani niedzielne rozrywki, zbytki i spoczynki, nie czyniły go tak doskonale szczęśliwym, jak jakakolwiek dana mu do spełnienia funkcya publiczna. Raz, niedawno temu, bo zaledwie przed rokiem, w sali sądowéj, i w chwili poprzedzającéj rozpoczęcie się sądowych rozpraw, siedząca obok mnie, przyjaciółka moja pochwyciła mnie nagłe za rękę:
— Patrz! patrz! kto to? co on robi? czego on chce? — pytała szeptem zadziwionym i nawet trochę jakby przelęknionym.
Zapatrzona w daleki punkt wielkiéj sali, zwróciłam wzrok w kierunku jéj spojrzenia i zobaczyłam szewca Florentego, który usiłował zwrócić na siebie uwagę moję ukłonami, nad wszelki wyraz uprzejmemi i uszanowania pełnemi; przed szeregiem na wpół jeszcze niezajętych przez publiczność ławek, wśród mnóstwa w różne kierunki idących i biegących ludzi, z wlepionym we mnie wzrokiem, posuwiście i z głośnym szelestem nóg przesuwał się on przez całą prawie szerokość sali, od wysokiéj i wielkiéj ławy sędziów przysięgłych, aż prawie do pulpitu, wznoszącego się przed ławką adwokatów, zwinnie wymijając wszelkie przeszkody, w różne strony balansując swą krępą i silną postać, z wyrazem dziwnéj błogości na okrągłéj twarzy. Nie mogłam zrazu odgadnać[3], po co on tu przyszedł w dzień powszedni i dla czego tak sobie dumnie i radośnie poczyna, na czele wszystkiego i wszystkich... Wtedy dopiéro, gdy z odgłosem dzwonka porządek zapanował w sali, z miejsca które pośpiesznie zajął mój znajomy, domyśliłam się, że należał on dnia tego do pocztu sędziów przysięgłych. O, zaszczycie i radości, jeszcze przecież niezupełne i niepewne! bo któż odgadnie tajemnice i bolesne nieraz ironie losu? Z trzydziestu sześciu wskazanych w téj chwili, a parę długich ław zasiadających ludzi, los, traf, wybrać mają imion dwanaście. Czy jedném z nich będzie jego imię? Szare oczki jego, bardzo w téj chwili błyszczące, z wytężeniem niezmierném ścigają rękę przewodniczącego sądowi, która podnosi się, dotyka urny, wstrząsa nią, zapuszcza się w jéj głębią. Jednocześnie prawa ręka zapalczywego miłośnika obywatelskich czynności podnosi się zwolna ku czołu, z czoła spływa na piersi, nieznacznie przesuwa się po obu ramionach, zarazem rumiane wargi jego poruszają się tajemnie, bardzo nieznacznie. Wierzcie ludzie, czy nie wierzcie! przeżegnał się on i zmówił pacierz na tę intencyą, aby go dziś spodziewana godność i praca nie ominęły. Wyrok losu zapada. Imię jego wraz z najskromniejszém na świecie mieszczańskiém nazwiskiem rozlega się po sali. Wstaje, wstępuje na stopnie wysokiéj ławy i, zasiadłszy na niéj, spogląda z wysokości swéj na publiczność, oczyma błyszczącemi jak dwie gwiazdy szczęścia. Spostrzega wkrótce kilku swych znajomych i poczyna witać ich skinieniem głowy, uśmiechami, mruganiem oczu. Widać, że zaszczyt, jaki go spotkał, ukazać by pragnął całemu światu. Potém ostrzeżono go, że tych kiwań głową i mrugań oczyma z miejsca tego dokonywać niewolno. Tymczasem przecież uszło to jakoś wszelkiéj uwagi, a skończyło się wtedy dopiéro, gdy, po złożonéj przysiędze, sędziowie wsłuchywać się zaczęli w wytaczaną przed nimi sprawę. Wszyscy słuchali uważnie, ale najgłębsze skupienie ducha i najsilniejsze wytężenie myśli widać było na twarzy tego szewca. Widać z niéj także było, że treść i sens rzeczy przenikał dość pojętnie i że z dwóch nasilniejszych żądz jego istoty: wywyższenia się i działania, piérwsza doszczętnie znikła przed drugą.
Po srogiém zniszczeniu, któremu w piękny majowy dzień uległo to miasto, nikt przez całe dni parę, ani przypuszczał, że domki szewca Florentego zniszczonemi także zostały. Gdzie tam! Jakże to być może, aby dotknęło go wielkie, osobiste nieszczęście, skoro go wszyscy wszędzie widzą ruchliwym, niesłychanie zajętym, pełniącym mnóztwo rozmaitych czynności, przywiązanych do dwu urzędów, które piastuje: radnego w zarządzie miejskim i urzędowego wobec władz przedstawiciela mieszczaństwa? Co dzieje się z szewcem Florentym? A nic; zapewne dobrze, bo widziano go, jak na dworcu kolei odbiera transporty chleba, przysłane przez sąsiednie miasta. Zapewne uniknął nieszczęścia, bo z rozporządzenia miejskiego zarządu wskazuje tymczasowe schronienia tym, których jedynym dachem zostały obłoki niebieskie. Najpewniéj uratował swe mienie, bo prawie od rana do nocy, z pomocą kilku innych ludzi, rozdaje tysiącom zgłodniałych talony na żywność, w którą je zaopatrzyło miłosierdzie ludzkie, lecz w któréj rozdziele zachowywać należy baczny i ścisły porządek. Czyżby mógł tak biegać, rozporządzać się, pracować, tyle usług oddawać innym, gdyby sam cierpiał? Wiadomo przecież, że w cierpieniu takiém, w którém człowiek nie wié, gdzie przed ciemnościami nocy schroni głowę swoję i swoich, ani czém z powstającym dniem jutrzejszym napełni żołądek swój i swoich, nikt o zmęczone głowy i głodne żołądki cudze troszczyć się nie może. A zwłaszcza taki sobie prosty, prawie ciemny, maluczki człowieczek! Gdzie-by mu tam do takiego zapomnienia o niedoli własnéj! Ot, siadł-by na swych gruzach i płakał albo złorzeczył, a potém wstał-by i szedł dla tego, aby rękę wyciągać, o pomoc prosić, żebrać... Jeżeli tak rusza się, pracuje, innym pomaga i o nic nikogo nie prosi, to pewnie dla tego, że mu się nic złego nie stało.
Dzień był czerwcowy, cichy i skwarny. W ulewie słonecznych świateł, w strasznym upale, owiany gorącym pyłem wapna i popiołu, na środkowym placu spalonego miasta, cisnął się tłum ogromny, tak ogromny i stłoczony, że głowy, twarze, kształty ciał, kroje i barwy ubrań, zlewały się w jednę, olbrzymią masę, któréj pojedyńczych cząstek ani rozpoznać, ani nawet spostrzegać było niepodobna. Masa ta ani krzyczała, ani dokonywała żadnych gwałtownych ruchów. Leciał tylko od niéj i w powietrze pełne kurzawy, skwaru i oślepiających słonecznych blasków wzbijał się szmer podobny do szumu rozbudzonéj fali wodnéj, monotonny, ciągły, głuchy, chwilami tylko przybierający brzmienia przeciągłego jęku. Powoli, z ciężkością i nierównością, cechującą poruszanie się przedmiotów, których składowe cząstki wzajem sobie drogę tamują i wzajem na siebie następują, masa ta parła się przez plac obszerny wciąż naprzód, naprzód, najściśliwszą, najniewyraźniejszą i najgłośniéj szumiącą stając się w tym jego punkcie, gdzie w jakiéj staréj i nieobszernéj budowie, postradawszy swój gmach obszerny i ozdobny, działania swe tymczasowo pełnił zarząd miasta. Jedném z tych działań teraz najgwałtowniéj niezbędnych, było rozdawanie żywności tym tysiącom, którym własne doszczętne ogołocenie i chwilowe ustanie tu wszelkiéj pracy ludzkiéj, groziły głodową śmiercią. Od dnia katastrofy, dwie doby zaledwie upłynęły, a już głód, łzy, choroba złożyły na kilkunastu tysiącach tych twarzy ludzkich swe kościste i blade piętno. Na placu, w ściśliwéj i niewysłowienie pstréj mozajce tłumu, piętna tego dostrzedz nie było można; natomiast czémś męczeńskiém i czasem trupiém uderzało ono wzrok każdego, kto przeniknąć zdołał do niedużéj, nizkiéj, brudnéj izby, będącéj tu nieraz istotną ratunkową stacyą dla tonących. W pobliżu ściany przeciwległéj otwartym naoścież dzwiom, pomiędzy dwoma małemi oknami, których mętne szyby błękitniały od błękitnego dziś jak turkus nieba, ustawiono nizką, drewnianą baryerę, za którą, przy długim, prostym stole kilku ludzi pośpiesznie pisało, a kilku innych w stojącéj postawie, również pośpiesznie rozdawało wązkie i długie kartki. Te kartki miały dla tych osób niejako znaczenie paszportów do raju, którym były składy przeznaczonéj dla nich żywności, a pośpiech w ich rozdawaniu okazywał się tak koniecznym, jak ten tłum był wielkim i jak jest dla ludzi strasznym dzień, przepędzony bez chleba. Przez drzwi rozwarte naoścież wchodzili tu mężczyzni i kobiety, starcy i niedorostki, wszyscy z ręką wyciągającą się naprzód, z otwartemi od przyśpieszonego oddechu ustami, oczy zapadłe, szeroko rozwarte wlepiając w twarze stojących za stołem ludzi.
Jednym z ludzi stojących za stołem i rozdających owe małe i zbawcze kartki, był szewc Florenty. Od piérwszego spojrzenia poznać można było, że zawczoraj znajdował się on był w srogim ogniu. Surdut jego u piersi i na połach miał dziury różnych wielkości, ale wszystkie rudawą obwódką otoczone. Języki ognia liznęły mu nietylko ubranie, lecz w wielu miejscach i ciało: lewa jego ręka owinięta była płócienną brudną szmatą, na prawéj siniała i czerwieniła się szeroka blizna; szyja, od konchny usznéj aż po osmalony brzeg surduta, wydawała się odartą ze skóry. Czysto i nawet z niejaką starannością ubierający się zazwyczaj, teraz wyglądał na obdartusa, okaleczonego w jakiéjś burdzie, bo i na jednym z jego policzków wydatnie uwypuklał się siny guz od silnego uderzenia pochodzący, a przez część czoła i łysinę, biegła mu krwawéj barwy krésa. Zresztą, ów gęsty rysunek drobnych zmarszczek, który mu na twarz czerstwą zarzuciła była oddawna praca nad pocięglem, nożycami, galantem i raszplem, zgęstniała teraz widocznie. Postarzał o lat kilka; małe siwe jego oczki głęboko zapadły i z głębin ocienionych kościstemi i włosistemi brwiami świeciły jak dwie małe, srebrne iskry. A świeciły one tak dla tego, że psychiczny stan, w którym znajdował się ich właściciel, był istotnym atakiem gorliwości i zapału. W nizkiéj, niedużéj i co chwilę przeludniającéj się izbie, panowała nieopisana duszność i gorącość, na łysinę i czoło szewca występowały krople potu, którym téż jak politurą świeciły przyblakłe nieco, lecz jeszcze rumiane jego policzki; rany, blizny i guzy sprawione przez ogień i uderzenia jakichś twardych przedmiotów w téj szczególnéj spiece i kurzawie boléć go téż musiały srodze. Ale on tego wszystkiego zdawał się nie czuć i może istotnie nie czuł, bo wielką, choć wielu nieznaną jest władza czynnego ducha nad cierpiącém ciałem. Zdala widziany, przypominał on owe dawne telegraficzne przyrządy z wiecznie i szybko poruszającemi się ramionami. Ramiona jego i całe zresztą ciało w nieustannym zostawało ruchu. Brał kartki od ludzi, którzy na nich szybko kreślili imiona i cyfry, podawał je mnóztwu wyciągających się nad baryerą rąk, wnet śpieszył po inne i ku innym, krótkiemi urywanemi słowy napędzał do pośpiechu, tych gromił za natarczywość, owych łagodnie uspokajał, niby pokorny sługa tego tłumu; dogodzić mu, ucieszyć go usiłował.
Za mnóztwem innych ludzi, przez drzwi wciąż otwarte, wcisnęła się do izby dziewczyna, w krótkiéj spódnicy i wielkiéj chustce, zarzuconéj na głowę, a wpół tylko ukazującéj twarz młodziutką i bladą, z dwojgiem błękitnych jak niezabudki, strwożonych i łzawych oczu. Poznałam w niéj jednę z córek szewca Florentego, choć z tą przychudłą i pobladłą twarzą i w tém ubogiém ubraniu zaledwie zlekka przypominała owę dziewczynę hożą i roześmianą w weselnéj błękitnéj sukni, czerwonych koralach i różach. Dotknęłam jéj ramienia; spostrzegłszy mię, przyjaźnie skinęła głową, ale wnet znowu przez tłum dążyć zaczęła ku baryerze i stołowi. Pilno jéj tam było dojść widocznie, jednak zatrzymałam ją znowu.
— Co z wami? — zapytałam z cicha.
— A cóż — odpowiedziała — to samo, co ze wszystkimi...
— Spaliło się?
— Ze wszystkiém.
— Gdzież mieszkacie?
— Na swoim gruncie. Wyratowaliśmy trzy ścianki...
— Jakto trzy ścianki?
— A tak... trzy ścianki jednéj izby.
Mówiąc to, tłómaczyła słowa te giestami, rysując niby w powietrzu mały trójkąt, przyczém, wysunęła z pod chustki ręce czerwone, poplamione krwawemi szramami i sinemi bliznami. Widać było z tych rąk, że i ona także brała udział w bronieniu owych trzech ścianek.
— Z dachem? — spytałam.
— Gdzie tam!...
— I czwartéj ścianki niéma?
— A z kądżeby była. Trzy tylko ścianki wyratowaliśmy od téj izby, co to, może pani pamięta, z warsztatu ojca na lewo...
— Aha! A warsztat ojca?
— A niéma.
— I narzędzia, zapasy...
— Niéma.
— Jakże?... pod temi trzema ściankami... bez dachu i czwartéj ścianki?
— To nic! Ale matka chora... paraliż ją tknął z przestrachu, czy czogoś tam... albo ja wiem? Leży na gołéj ziemi jak martwa.
— Na gołéj ziemi? Czyż nie mieliście wcale pieniędzy?
— To co, że mieli? Troszkę mieli...
Tym razem przez przerzedzony nieco tłum żwawiéj posunęła się ku baryerze. Tam stanęła i swe błękitne, wilgotne oczy w ojca wlepiła.
— Tatku — rzekła z cicha — dajcie talon na chleb.
Czy nie słyszał słów jéj, albo téż słyszéć ich nie chciał? Jak wprzódy ramionami machał w prawo i lewo; od ludzi piszących do tych, którzy nad baryerą ręce wyciągali, przebiegał, kartki rozdawał, krótkie, urywane zapytania i odpowiedzi wymawiał, córki nie spostrzegając lub udając, że jéj nie spostrzega. Ona po chwili powtórzyła głośniéj:
— Tatku, dajcie talon na chleb.
I wyciągnąwszy nad baryerę rękę, schwyciła go za rękaw surduta.
— A co tam? czego chcesz? czego tu przyszłaś? — sarknął prawie gniewnie patrząc na nią i zarazem unikając jéj spojrzenia.
— Talon na chleb dajcie... ani kruszyny w domu niéma.
Zdawało się, że na łysinę i policzki wystąpiły mu bujniejsze niż przedtém krople potu, szare oczki z zagłębień swych rzuciły stalowe błyski.
— No — zaczął — idź sobie! prędko! marsz. Co to? Talonu! talonu!... Żebraczka jesteś czy co? Albo może ja żebrak?
Mówił te słowa głosem zdławionym, krztusząc się jakimś wewnętrznym kaszlem i podziurawionym rękawem surduta pot z łysiny i czoła ocierał. Oczy dziewczyny stały się więcéj jeszcze wilgotne i trwożne niż wprzódy. Głośniéj już znacznie mówić zaczęła:
— To cóż ja zrobię? Wszyscy jeść chcą... Za te trzy ruble, co mi daliście wczoraj rano, kupiłam matce koszulę na zmianę i trzy łokcie sukna do zasłania na ziemi, grubego płótna na kołdrę, i troszkę herbaty...
Wyliczała by wydatki swe dłużéj jeszcze, ale ojciec ze zjeżonemi brwiami i takiém już mnóztwem zmarszczek na twarzy, że wydawała się ona dziwnie zmalałą i cała skurczoną, sięgnął ręką za klapę surduta i po chwili wydobył ztamtąd rublowy papierek.
— Na, masz, idź sobie ztąd... Chleba kup, a dla matki bułkę, bo chora...
— Ale wydawajcie, tatku, pieniądze, wydawajcie!... A za co czwartą ścianę i dach zrobicie, i łóżko dla matki kupicie, bo doktór powiedział, że jak będzie na gołéj ziemi leżéć, to wnet zamrze, i braciom odziać się trzeba, bo bez surdutów chodzą, i Zośka ma tylko jednę koszulę, i...
— Cicho bądź! — krzyknął prawie szewc i niespokojnie obejrzał się dokoła. Lękał się, aby ludzie o teraźniejszéj nędzy jego nie usłyszeli, o! lękał się, aby nie usłyszeli oni, że dzieci jego koszul nie mają, a żona, jak żona żebraka, chora leży na ziemi.
— Dajcie talon — jęczała dziewczyna — przynajmniéj chleba nie kupim... teraz taki drogi i niewiedziéć gdzie po niego biegać...
Przez minut kilka ciężko ze sobą walczył, myślał, brwi i wąsy jeżył, sapał głośno i w ziemię patrzał. Nakoniec, ruchem powolnym, ciężkim schylił się nad jednym z piszących:
— Dla siedmiu osób — szepnął.
Kiedy oddawał córce kartkę na chleb, przez miłosiedzie publiczne rozdawany, w siwych oczkach jego zagasły całkiem świecące w nich przedtém stalowe iskry, a gdy dziewczyna z papierkiem w palcach szybko odeszła, stał jeszcze chwilę ze zwieszoną głową i opuszczonemi rękoma, z postawą i miną człowieka, którego obuchem w głowę uderzono. Nakoniec, szybkim ruchem zwrócił się twarzą ku ścianie i, przycisnąwszy oczy zwierzchnią stroną swéj oparzonéj ręki, zapłakał krótko, ale tak, że aż się mu zatrzęsły szerokie i w téj chwili zgarbione ramiona. Zapłakał nad tém, że przyjąć musiał jałmużnę. Patrzcie państwo! Czy widział kto kiedy takiego dumnego szewca?






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – powtarzając.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku – podwójne w.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – odgadnąć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.